Gościnnie: Peter Brown "Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe" (Nasza Księgarnia)

Pomijając fakt, że dzieci w ogóle bywają koszmarne, to jako zwierzątka domowe, rzeczywiście, zupełnie się nie sprawdzają. 

Przekonała się o tym na własnej skórze niedźwiedziczka Lusia, która spotkała w lesie małego chłopczyka, nazwała go Piskacz i poprosiła swoją mamę, aby pozwoliła jej zatrzymać tego  „słodziaka”. Niedźwiedzica sceptycznie do tego podchodziła, lecz zgodziła się, pod warunkiem, że córka weźmie pełną odpowiedzialność za malucha. Piskacz był świetnym towarzyszem zabaw, ale sprawiał też wiele problemów. Nie nauczył się załatwiać do kuwety, zniszczył meble. Pewnego razu zniknął. Zrozpaczona Lusia wszędzie go szukała i w końcu okazało się, że szkrab znajduje się wśród ludzi. Małej misi było bardzo żal „zwierzaczka”, ale zrozumiała, że miejsce Piskacza jest w jego własnej rodzinie.

Ta zabawna, opowiedziana w prosty sposób historyjka, pokazuje dziecku inny punkt widzenia na dość powszechną sprawę posiadania zwierzątka, na co dzień żyjącego w lesie, czy na łące, dzikiego. Uczy, że taki pupil, choć uroczy, w domu może być uciążliwy, a każdy najlepiej czuje się wśród swoich. 

Amerykański autor, Peter Brown poświęcił tę książeczkę swoim bratankom. Do jej powstania przyczyniła się anegdota z jego dzieciństwa, kiedy to mały Peter przyniósł z lasu żabę, a jego mama spytała „A ty, czy byłbyś szczęśliwy, gdyby jakieś stworzenie zrobiło z ciebie zwierzątko  domowe”?  Takie odwrócenie sytuacji okazuje się bardzo pomysłowe, pobudza wyobraźnię i daje do myślenia. 

Książka, z którą polskie dzieci będą mogły się zapoznać dzięki tłumaczeniu Joanny Wajs, jest w dużej mierze obrazkowa. Pięknym, autorskim ilustracjom towarzyszą teksty w ramkach i dymkach, różniących się kolorem. Mamy więc odróżnienie frazy narratora od wypowiedzi postaci. Oprócz ślicznej i estetycznej szaty graficznej uwagę zwraca humor, widoczny już w tytule opowieści. Jest zabawnie i kolorowo, ale to znakomity punkt wyjścia do rozmów o odpowiedzialności, traktowaniu zwierząt, naturalnym środowisku życia różnych stworzeń i wielu innych tematów. 

 

Artur Górski i Jarosław Sokołowski "Masa o pieniądzach polskiej mafii" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)

Najpierw trochę informacji podstawowych. Książka Masa o pieniądzach polskiej mafii autorstwa duetu Jarosław Sokołowski i Artur Górski, jest kontynuacją pozycji będącej bestsellerem: Masa o kobietach polskiej mafii. Pozycja składa się z niespełna 300 stron szarego papieru i jest okraszona kilkunastoma czarno-białymi zdjęciami. Wszystko stoi w wielkim kontraście do rzucającej się w oczy, wręcz krzyczącej Kup Mnie okładki. Książka jest trochę jak ta mafia, o której opowiada. Pod piękną i kolorową skorupką, kryje się szary, brudny świat z masą okrucieństwa, strachu i śmierci. Czy to był specjalny zabieg wydawcy? Nie sądzę. Do takich zabiegów już zdążyłem się przyzwyczaić, bo dzięki nim książki są odrobinę tańsze, a może i autor więcej zarabia. Nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego zdjęcia nie są w żaden sposób podpisane, czy to miejscem, czy też pseudonimami. No, to troszkę się pożaliłem na wydawcę (chyba), więc mogę przejść dalej. W zasadzie książkę czyta się od deski do deski jednym tchem. Nie znajdziemy tu homeryckich porównań czy opisów przyrody oraz dogłębnych analiz stanów emocjonalnych bohaterów. Wszystko wyłożone jest wprost, normalnym, prostym językiem przeciętnego Polaka, można by rzec masowym. Z tym, że tradycyjne polskie słowne przecinki i kropki to prawdziwe znaki interpunkcyjne. Ot tak, lekko upiększony język mafii.

 

Książka ma formę zapisu rozmowy między najsłynniejszym polskim świadkiem koronnym, którego masa zeznań pogrążyła polską mafię, a Arturem Górskim, dziennikarzem i pisarzem specjalizującym się w przestępczości międzynarodowej (to już wyczytałem z obwoluty). Jak sam tytuł wskazuje, znajdziemy tu informacje o masie pieniędzy, a raczej o fortunach, jakie przepływały przez ręce Prószkowa, ale i innych gangsterskich organizacji. Masa jeszcze przed nawróceniem był jednym z szefów prószkowskiej mafii i na kolejnych stronach opowiada w charakterystyczny i wesoły sposób o interesach, w jakie angażował się on i podobni mu ludzie w szybko zmieniającym się świecie lat dziewięćdziesiątych. W czasach, gdy większość z obywateli RP ciułała grosz do grosza, zmagając się z szarą codziennością, by jakoś przetrwać od piętnastego do piętnastego, polscy mafiosi żyli jak królowie i tysiące dolarów było dla nich drobniakami na waciki. Drogie samochody, kobiety, najdroższe hotele i restauracje, a pieniądze przyjeżdżały do nich w workach na ziemniaki.  Zmieniając strony nieraz się uśmiałem niemal do łez, ale przede wszystkim byłem zaskoczony tym, jak wyglądał portfel inwestycyjny polskiego świata przestępczego. Nie mam zamiaru zdradzać, w jakim kontekście pojawiają się w książce księża, czy też marka Dr. Witt, bo to są jedne z masy smaczków, jakie będzie dane odkryć czytelnikowi. O ile to, co świadek koronny mówi nie jest podkoloryzowane, a mam nadzieję, że nie, to po lekturze tej książki wiem dlaczego po dziś dzień krążą legendy o fortunach Prószkowa. Od pierwszej do ostatniej stron książki ciągle w głowie widziałem i słyszałem utwór: Sokół feat. Pono & Franek Kimono - W aucie, i naprawdę nie pytajcie mnie dlaczego. Może to przez opisy spotkań towarzyskich i miejsc, w których się odbywały. No, ale wracając do tematu, to w jaki sposób żyli i prowadzili interesy współpracownicy i koledzy po fachu Masy, dobitnie pokazuje, że ta organizacja przestępcza nie była zwykłą zbieraniną osiłków i półgłówków, a dobrze zorganizowaną i doskonale działającą firmą z kierownictwem, księgowymi i całą masą żołnierzy. Wraz z kolejnymi przytaczanymi przez Masę historiami, anegdotami i faktami, miałem nieodparte wrażenie, że tęskni on za tamtym światem, za tamtymi czasami, gdzie życie ludzkie było niewiele warte, a pieniądze same pchały się w jego ręce. Mam poczucie, że gdyby wraz ze wzrostem przychodów nie rosły konflikty osobowe wewnątrz tej ferajny, to Masa nie przeszedłby na jasną stronę mocy.  

 

Świat przedstawiony w barwny i dosadny sposób przez Masę, pełen luksusów i strumieni pieniędzy płynących z każdej możliwej strony na pewno nęci i kusi każdego. Jednak pamiętajmy, że istnieje druga strona medalu zawierająca pobicia, wymuszenia, haracze, skradzione tiry, narkotyki oraz masę innych brudnych spraw. Człowiek, który teraz jest pisarzem, i to jak się okazuje dość poczytnym, (poprzednia część została okrzyknięta bestsellerem), był bezwzględnym gangsterem. To jest typ kariery od milionera, przez zero, do ukrytego celebryty. Teraz tylko spoglądam na półki księgarskie w poszukiwaniu kolejnymi częściami serii, jak: Masa o samochodach polskiej mafii, czy też Masa o drinkach polskiej mafii, i jeszcze kilka innych tytułów bym wymyślił. Tak naprawdę to nie popieram wydawania takich książek, bo według mnie nie pozwalają one zapomnieć o tej ciemnej karcie polskiej historii. Jedynymi ludźmi, którzy powinni znać tę organizację i nigdy o niej nie zapomnieć, to państwowe organy ścigania. Na plus odbieram to, że Masa się nie oczyszcza i nie broni przed swoją przeszłością, choć przypuszczam, że o wielu rzeczach nam nie mówi.

Na sam koniec, dla kogo jest ta książka? Pewnie dla tych, co żyli w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, dla tych, którzy pamiętają między innymi informacje medialne o zabójstwie Pershinga. Ponadto sięgnąć po nią mogą zarówno laicy jak i znawcy tematu, każdy znajdzie coś dla siebie. Jednym zdaniem, książka dla mas.

 

Recenzja gościnna.

 

Konstanty Ildefons Gałczyński "Portret muzy. Wiersze zebrane. Tom II" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)

Gałczyński jako antidotum na traumę obozowych przeżyć i ciężką powojenną rzeczywistość wybrał rzucenie się w wir pracy literackiej. Bardzo szybko stał się popularnym i lubianym poetą, nadal jednak targały nim niepokoje, wszak czuł się tylko „małym urzędnikiem w wielkim biurze świata”. Kontynuował groteskowy styl, podejmował inteligentną grę z odbiorcą, tworzył satyryczne teksty dla kabaretu Siedem Kotów. Wierzył w odrodzenie poezji. W przedmowie do wydania swojego dorobku poetyckiego z lat dwudziestolecia i liryki emigracyjnej, własną twórczość nazwał „rupieciarnią wierszy w guście epoki”. Jego poddanie się propagandowej działalności można tłumaczyć różnie, ale tego faktu nie da się pominąć. 

Ironia, humor, paradoksy, łączenie komizmu i tragizmu, fantastyki i realizmu, poetyka karnawalizacji i absurdu, dystans stylistyczny między językami różnych narratorów lirycznych – to elementy indywidualnego stylu poety, niezrównanego wzorca liryki magicznej. Gałczyński pisał też humoreski, monologi satyryczne, które z wraz z wykonaniem, np. przez Irenę Kwiatkowską otrzymywały drugie życie. Nie sposób też nie przywołać genialnego Teatrzyku Zielona Gęś.

W drugim tomie  umieszczono twórczość poetycką  z lat 1946 – 1953. „Portret muzy” jest wielobarwny i częstokroć zaskakujący. Wielokrotnie podczas lektury dzieliłam się na głos przeczytanymi tekstami. M. in. „Ballada o  mrówkojadzie”,  „Przechodniu, zapnij guzik” „Bufalo-bill” rozłożyły mnie humorem na łopatki. Nie zapomniałam też o lirycznych przeżyciach, jakich dostarczyły np. „Zaczarowana dorożka”, „Wit Stwosz”, „Dzikie wino” i wiele innych. Znalazłam także tekst utworu „Ukochany kraj”, którego już za moich czasów nie śpiewano na szkolnych akademiach. Mnóstwo wierszy budziło skojarzenia, czarowało metaforą, zaskakiwało swą aktualnością i uniwersalnością. Na pewno będę do nich wracać i zachęcam do tego samego innych czytelników.

Ponad dziewięćset stron  -  poetycki róg obfitości! Twórczość Gałczyńskiego trafia do kolejnych pokoleń, nadal cieszy się zainteresowaniem, a w swej różnorodności zaspokoi przeróżne gusta. Mamy tu humor i żart liryczny, niezgłębione pokłady liryki i groteski, a także utwory ironiczno-dygresyjne, odkrywające szereg aluzyjnych znaczeń. W drugim tomie wierszy zebranych znajdziemy przekrój przez wszystkie oblicza ”zielonego Konstantego”, ocean uśmiechów, zachwytów i zadziwień. Ta księga ze względu na swoją objętość nie jest poręczna, ale za to jakże wartościowa ze względu na zawartość. 

Wyjątkowa, wielotomowa edycja dzieł Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego została przygotowana z okazji 110. urodzin poety, które przypadają właśnie w tym roku. W dwóch tomach zaprezentowano pierwsze pełne wydanie jego wierszy. Z ciekawością czekam na trzecią część dzieł.

 

Agnieszka Lingas-Łoniewska "Szukaj mnie wśród lawendy. Zofia." (Novae Res) przedpremierowo

Pierwszy tom chorwackiej trylogii „Szukaj mnie wśród lawendy” autorstwa Agnieszki Lingas – Łoniewskiej był dla mnie miłą przygodą, która pozostawiła mnie z niedosytem i rozbudzonym apetytem. Bo choć życie Zuzanny wreszcie wkroczyło na właściwie tory, byłam ciekawa jakie sekrety skrywają pozostałe siostry i jaką rolę w przeszłości Zofii odegrał Maks Krall, którego nazwisko kilkakrotnie pojawiło się w pierwszej części serii.

Drugi tom cyklu to historia Zosi – matki dwójki nastoletnich dzieci i żony Adama – wiecznie zapracowanego informatyka. Na pierwszy rzut oka można sądzić, że młodsza bliźniaczka wiedzie spokojne i szczęśliwie życie. I choć w jej małżeństwie nie ma fajerwerków, to w relacji z mężem trudno doszukać się czegoś niepokojącego, poza nieustannym brakiem czasu współmałżonka. Kobiecie jednak coraz mniej taki stan rzeczy przeszkadza, a nawet nauczyła się czerpać przyjemność z chwil samotności. Ale kiedy pewnego dnia w jej drzwiach staje Maks Krall, stateczna mężatka nie wie, że to dopiero zwiastun burzy, która przetoczy się przez jej życie. 

Maks to pierwsza miłość Zosi, a ich wzajemna relacja była bardzo intensywna, nasycona emocjami i uczuciami. Jednak zamiast bajkowego zakończenia chłopak wybrał wyjazd do Stanów Zjednoczonych i porzucił dziewczynę. I pewnie ta historia miałaby inne zakończenie, gdyby nie przyjaciel Maksa – Adam, który zaopiekował się zrozpaczoną nastolatką i koił jej ból w swoich ramionach. Aż wreszcie otworzyła dla niego serce i związała z nim swoją przyszłość. 

Powrót Kralla obudził w Zosi przez lata skrywane uczucia, sprawił, że przeszłość powróciła i zmusiła ją do weryfikacji własnych odczuć. Wybór między pragnieniami a powinnościami nie jest wcale łatwy, kiedy z jednej strony na szali trzeba postawić  rodzinę, a na drugiej największą miłość swojego życia. Zosia czuje się zagubiona, a zachowanie Adama i Maksa dodatkowo ją dezorientuje. Ale czy w tej sytuacji kobieta ma jakiś wybór? I czy rzeczywiście ona jest rozgrywającym w tym meczu?

Pozostaję pod wrażeniem intrygi, w jaką autorka uwikłała bohaterów. Wiedziałam, że Zosia ma swoje małe tajemnice, ale nie przypuszczałam, że największe sekrety skrywają pozostali uczestnicy wydarzeń. Znów okazało się, że brak szczerości, niedopowiedzenia i dokonywanie wyborów za drugiego człowieka nawet w dobrej wierze, obarczone jest konsekwencjami. Wystarczyła jedna decyzja by naznaczyć cierpieniem życie trzech osób. 

„Szukaj mnie wśród lawendy. Zofia” mimo pozorów banalności jest fascynującą i porywającą powieścią, przez którą płynie się zbyt szybko osiągając drugi brzeg. Zaczyna się intrygująco, a z każdą kolejną stroną temperatura rośnie. Nie brakuje huśtawki uczuć i zwrotów akcji, które sprawiają, że do ostatniej strony przebieg wydarzeń nie jest przesądzony. Historia Zosi dostarcza wrażeń na różnych płaszczyznach - zaspokaja apetyt na miłość, emocje, intrygi i tajemnice sprzed lat. Okazuje się, że niewiele ponad dwieście stron wystarczy do stworzenia petardy, która w rękach czytelnika skrzy paletą barw.

Tak jak poprzednio wydarzenia śledzimy z perspektywy kilku bohaterów, a bieżące wydarzenia wzbogacone są retrospekcjami, które dopełniają wykreowany obraz i pozwalają na lepsze zrozumienie postępowania bohaterów. Miłą niespodzianką jest wzbogacenie fabuły o fragmenty  ukazujących dalsze losy najstarszej siostry i rozwój jej relacji z Robertem.

Muszę przyznać, że losy Zuzanny w porównaniu z perypetiami Zofii wypadają blado. Mam nadzieję, że opowieść o Gabrieli „zmiecie” obie bliźniaczki, gdyż dojdzie do starcia kosy z kamieniem - Gabi nie raz udowodniła, że ma charakterek, a Ivo raczej nie jest facetem pozbawionym temperamentu. Ale czy to dojdzie do poskromienia złośnicy? A może tym razem to ona popełniła największy życiowy błąd? - Wszystko w rękach autorki.

 

W moim odczuciu siostry Skotnickie są godne poznania i poświecenia im czasu. Te babki mają chyba wrodzoną zdolność do oddawania serca facetom, którzy w komplikowaniu życia osobistego osiągnęli mistrzostwo. Jeśli lubicie lekkie, ciepłe i niebanalne opowieści o różnych odcieniach życia to chorwacka trylogia na pewno przypadnie Wam do gustu. Polecam.