Ewa Bartkowska "Ja, judaszka" (Wydawnictwo JanKa)

Jorge Luis Borges powiedział kiedyś, że wszystko już zostało napisane i obcowanie z każdym tekstem jest jak poruszanie się po gigantycznej bibliotece, wypełnionej opracowanymi wątkami, wyeksploatowanymi schematami i fabułami. O miłości zwłaszcza napisano wiele, prawda? O miłości, która wciąż, na przekór nieustającym metamorfozom świata, pozostaje dla człowieka najwyższą wartością w życiu. Ja jednak uważam, że mimo powtarzalności określonych schematów, mimo eksploatacji znanych wątków, można jeszcze napisać coś oryginalnego o zjawiskach fundamentalnych. O tym, czego pragniemy i czego boimy się najbardziej. Jak miłość i śmierć. Udowadnia to Ewa Bartkowska, która w powieści Ja, judaszka przemawia do nas językiem emocji. Która przypomina, że w literaturze wciąż jest miejsce na metafizyczną erotykę, na głębokie porozumienie, na Szekspirowską komunię dusz. Która uderza w czytelniczą wrażliwość i snuje opowieść uniwersalną, pokazuje ludzką słabość i zupełny brak odporności na krzywdę i stratę. Pokazuje, jak w gruncie rzeczy marni i nieistotni jesteśmy wobec tego, co od nas niezależne. I jak trudno jest zacząć życie od nowa.


Alicja to piętnastoletnia samotniczka. Nie zawiera głębszych przyjaźni, nie chce przynależeć do żadnych szkolnych towarzystw wzajemnej adoracji i czas spędza głównie na czytaniu. To młoda dziewczyna ze starą duszą. Wszystko się dla niej zmienia, kiedy pewnego dnia na szkolnym korytarzu dostrzega jego... Swojego nowego profesora, czterdziestopięcioletniego nauczyciela matematyki, mężczyznę po przejściach, odrobinę cynicznego i zgorzkniałego. I wie już, że połączy ją z nim coś zupełnie wyjątkowego. Wiktor widzi to również, choć nie od „pierwszego wejrzenia”. Kiedy spotykają się wreszcie na gruncie neutralnym, z dala od szkolnych klas, jest jednak na tyle zafascynowany inteligencją dziewczyny, jej osobowością i oryginalnym spojrzeniem na świat, że decyduje się podjąć grę... Spotkać z Alicją znowu. I znowu. Ich relacja z początku opiera się na wzajemnej fascynacji, później przeradza w głęboką przyjaźń, a wreszcie w miłość. Miłość wielką, ale trudną, naznaczoną tęsknotą i nijak nie wpisującą się w społeczne konwenanse. Wiktor zdaje sobie z tego sprawę lepiej od Alicji. Mimo to, kiedy dziewczyna przestaje już być jego uczennicą, decyduje się postawić wszystko na jedną kartę i z nią związać. I rzeczywiście jest pięknie. Jak w bajce. Do czasu... Od samego początku – od pierwszej linijki tekstu – wiemy bowiem, że historia Wiktora i Alicji nie zakończy się szczęśliwie. Nad ich relacją wisi bowiem straszliwe fatum, które tylko czeka na odpowiedni moment, by uderzyć. I wtedy najważniejsze staje się pytanie, jak – i czy w ogóle – można żyć dalej, kiedy to, co najważniejsze, zostało człowiekowi odebrane.


Myślę, że trzeba wyrwać kawałek z siebie, by napisać taką książkę. Ja, judaszka nie mogła powstać tylko jako efekt chłodnych intelektualnych kalkulacji, żmudnego procesu obmyślania fabuły, strukturalnej zabawy i zestawiania ze sobą ładnie brzmiących słów. Tę powieść musiał napisać ktoś, kto potrafi prawdziwie analizować i przeżywać zjawiska, ktoś zdolny do obserwacji i głębokiej introspekcji, ktoś bardzo wnikliwy i uważny, rozumiejący, czym są emocje, na czym polega miłość, śmierć i strach. Nie obchodzi mnie, kim tak naprawdę jest Ewa Bartkowska. Nie zamierzam grzebać w jej biografii, nie chcę dociekać, co skłoniło ją do napisania takiej, a nie innej powieści. Myślę o tym, co mi w swojej książce przekazała. Myślę o zawartej w jej prozie głębi i ważnym przesłaniu. I w nosie mam fakt, iż Ja, judaszka to autorki debiut literacki. Wiem bowiem, że Ewa Bartkowska jest pisarką prawdziwą, artystką świetnie znającą tworzywo, oryginalną i z... sercem. Z tym osobliwym „czuciem”, o którym pisali romantycy, a którego pewni pisarze nigdy w sobie nie odnajdą.

 

Ja, judaszka traktuje jednak nie tylko o miłości i błędem – oraz krzywdą dla autorki – byłoby nazwać tę powieść romansem. To również historia o śmierci i utracie. O bólu, który przeżywa się każdym nerwem. O przemożnym pragnieniu, by przestać istnieć. O oswajaniu cierpienia i tęsknoty. O inicjacji i dojrzewaniu. O próbie pogodzenia się z odejściem osoby najbliższej, bez której świat wydaje się beznadziejny i spowity w szare barwy. O tym wreszcie, że w życiu może spotkać człowieka druga miłość. Druga miłość, która wcale nie musi być identyczna, jak ta pierwsza, nie musi być ani lepsza, ani gorsza. Może być po prostu inna i jednocześnie tak samo dobra. I że czasami trzeba otrzeć się o śmierć i najwyższą formę cierpienia, by zacząć żyć naprawdę. Jedyne, co mi podczas lektury powieści Ewy Bartkowskiej „zgrzytnęło”, to fragmenty o ezoteryce i reinkarnacji. Uważam, że relacji Alicji i Wiktora nie trzeba w ten sposób uzasadniać. Niekonieczne jest tutaj całe to teoretyzowanie o komunii dusz, które znały się z poprzedniego życia i które gdzieś między światami zawarły umowę, by się ponownie spotkać na Ziemi. Relacja Alicji i Wiktora, ich przyjaźń i miłość, to wartości same w sobie. Nie potrzebują dodatkowego, metafizycznego podbudowania. Nie jest to jednak żadna wada konstrukcyjna powieści, a tylko moja subiektywna opinia. Czytelnicy zainteresowani teorią reinkarnacji i ezoteryką z pewnością uznają ten pomysł za trafiony.


Ewa Bartkowska tworzy wyrazistych bohaterów, subtelnie kreśli tło obyczajowo-społeczne (które tutaj akurat nie jest najistotniejsze) i znakomicie ukazuje metamorfozę Alicji. Przedstawia jej drogę ku dojrzałości, prowadzi ją od młodzieńczej egzaltacji i rozedrganej emocjonalności, poprzez świadome wybory prawie-dorosłości, aż po trudny okres akceptacji i otwarcia na świat. Operuje też oryginalnym stylem, bardzo zindywidualizowanym i ściśle zależnym od wewnętrznych rozterek, procesów myślowych i uczuć, których doświadczają bohaterowie. Narracja prowadzona jest dwutorowo. Relację Alicji i Wiktora oglądamy z dwóch punktów widzenia, przyjmujemy na przemian raz jedną, raz drugą perspektywę, przeskakujemy z umysłu w umysł. To bardzo dobry, świadomy zabieg, który wzbogaca treść, pozwala spojrzeć na sytuację przez różne soczewki i w pełni zrozumieć jej złożoność. Narracje różnią się także od siebie pod względem frazowania. Fraza w narracji Wiktora jest zbudowana bardziej klasycznie i zgodnie z prawidłami gramatyki, ale też bardziej potoczna, kolokwialna, na wskroś współczesna – to język codzienności. Fraza w narracji Alicji jest strukturalnym odbiciem bohaterki. Wydaje się niepokorna, szarpana, rozedrgana, zawsze poddana strumieniowi świadomości, ale nie zawsze regułom gramatycznym i interpunkcji. W tych fragmentach Bartkowska pokazuje, jak można wywracać język na lewą stronę, ale inaczej niż na przykład robi to Dorota Masłowska czy Agata Porczyńska w zbiorze opowiadań Wada wymowy.

Uważam nawet, że narracji Wiktora, która w pewnym momencie z oczywistych względów musi zaniknąć, jest odrobinę za mało, że można by ją poprowadzić kawałek dalej. Oddać bohaterowi głos jeszcze raz, w sytuacjach najbardziej dramatycznych, w symbolicznych scenach obcinania włosów i wsiadania do taksówki. Wiem jednak, że Ja, judaszka to przede wszystkim historia Alicji. Opowieść o jej szczęściu i tragedii. O budowaniu jej osobowości, o hartowaniu charakteru. O starej duszy uwięzionej w młodym ciele. Polecam tę powieść wszystkim czytelnikom, którzy w morzu płytkich historyjek spod znaku sado-maso poszukują soczystej prozy o prawdziwej miłości. Tym, którzy cenią sobie dobrą literaturę uderzającą prosto w układ nerwowy. I jeszcze tym, którzy być może sami również kogoś w życiu utracili. Nie twierdzę, że Ja, judaszka poda im na tacy gotowe katharsis. Ale może pomóc zobaczyć światło. A o to zawsze warto walczyć.

 

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież