Wywiad z Anną Grzyb, autorką książki "Życie z drugiej ręki"

 „Uwielbiam rozmawiać z czytelnikami” -wywiad z Anną Grzyb. 

 
 Od kilku lat z pasją poleca polską literaturę na blogu „Pisaninka”, wyróżnionym przez czytelników w konkursie „Najlepszy blog książkowy” w 2014 r. Pisze artykuły prasowe, patronuje licznym powieściom obyczajowym i poleca publikacje dla dzieci. Prywatnie – jest mamą trójki pociech i szczęśliwą żoną, zakochaną i zaczytaną po uszy. Niedawno ukazała się jej debiutancka książka „Życie z drugiej ręki” - gościem naszego portalu jest Anna Grzyb.

 

- Witaj, Aniu. Kogo jak kogo, ale Ciebie do czytania książek naszych rodzimych autorów przekonywać nie trzeba. Można wręcz powiedzieć o Tobie, że jesteś ambasadorką polskiej literatury, specjalistką od powieści obyczajowych. Kiedy i w jaki sposób zaczęła się Twoja fascynacja nimi?

 -Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Chyba zaczęło się od powieści Katarzyny Grocholi i Moniki Szwai, wiele, wiele lat temu. Później zapoznałam się z książkami Katarzyny Michalak, trafiłam też na jej blog. I sama zaczęłam prowadzić stronę z opiniami o książkach. Początkowo na mojej pierwszej Pisanince, z czasem przeniosłam się na blogspot i obecnie tu publikuję recenzje. Polskie obyczajówki są często wbrew pozorom naprawdę dobrymi powieściami, mają przesłanie i drugie dno. 

- Twój wkład w promowanie polskiej twórczości jest ogromny, zapytam jednak też o zagranicznych pisarzy. Masz swoich ulubionych?

- Cenię twórczość Agathy Christie, Stephena Kinga, Jonathana Carrolla, Lucy Maud Montgomery, Emily Bronte. Ostatnio szalenie przypadły mi do gustu książki: „Żona tygrysa” Tei Obreht i „Ballada Lili K” Blandine Le Callet. 

- Czy Twoja doba ma „ekstra godziny”? Przyznam, że podziwiam jak udaje Ci się pogodzić intensywne czytanie, pisanie opinii, organizowanie konkursów ze sprawami domowymi i rodzinnymi. A to przecież jeszcze nie wszystkie aspekty życia. 

- Niestety nie mam jakiegoś specjalnego sposobu na rozciągnięcie doby. Czytam zazwyczaj późnym wieczorem, czasem zarywam noce dla tej czy innej wciągającej lektury. Pracuję bez ograniczeń czasowych na szczęście, kiedy dzieci są w szkole i w przedszkolu mogę sobie pozwolić na pisanie, czy to recenzji, czy artykułów. W międzyczasie zajmuję się sprawami domowymi, po południu sprawdzam lekcje, rozmawiam z dziećmi. Bez pomocy męża i mojej „wesołej trójeczki pociech” na pewno nie dałabym rady oddawać się swojej pasji. 

 - Zadebiutowałaś niedawno jako autorka powieści obyczajowej, w której pokazujesz zwyczajne życie szarej kobiety w małym miasteczku. Znakomicie udało ci się odmalować specyfikę lokalnej społeczności. Co było najtrudniejsze w pracy nad książką?

-Wszystko! Nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać i to faktycznie widać w tej powieści. Najtrudniej jednak było usiąść i pisać, bo choć zaczęłam ją tworzyć w miarę spokojnych warunkach-przebywałam wówczas w szpitalu-to w moim domu niełatwo było znaleźć ciche miejsce do pisania dalszego ciągu. Autor jest skazany na samotność, pracuje w skupieniu, jest sam ze sobą i swoimi myślami, a to nie do końca mi odpowiada. Potrzebuję kontaktu z ludźmi, dlatego uwielbiam rozmawiać z czytelnikami. 

- W „Życiu z drugiej ręki” znajdziemy wiersze bohaterki z nastoletnich czasów oraz kołysanki nucone dzieciom. Ułożyłaś je na bieżąco do powieści, czy skorzystałaś z własnej „szuflady”?

-Korzystałam z szuflady. Kołysanki pisałam dla moich dziewczynek, mój syn miał nawet do mnie o to pretensje, że w tej książce nie ma chłopca, któremu główna bohaterka mogłaby śpiewać „jego rymowankę”. Wiersze pisywałam w czasach szkoły podstawowej, głównie dla koleżanek, na zamówienie, i w szkole średniej i to one znalazły się w tej powieści. 

- Zamierzasz opisać dalsze losy Anity, planujesz też zupełnie inną historię. A może wydasz coś swojego autorstwa dla dzieci?

- Dalsze losy Anity na pewno powstaną, znam już zakończenie jej historii. Bardziej rozbuduję relację z matką i z mężem. Druga książka, niezwiązana z debiutem, jest już ukończona. Ta skierowana do młodszego czytelnika również. Pozostaje tylko cierpliwie czekać. 

- Ostatnio popularne są kursy kreatywnego pisania, poradniki „jak pisać”. Czy według Ciebie tego można się nauczyć?

- Pewnie tak. W ostatnich tygodniach czytałam kilka takich poradników i myślę, że warto po nie sięgnąć, chociażby po to, by zrozumieć, jak ważna jest cierpliwość i pokora w tym zawodzie. Znam kogoś, kto pisze od kilkunastu lat, na początku nie szło mu to zbyt dobrze, a dzisiaj wychodzi mu to całkiem nieźle. Uważam jednak, że w każdą wykonywaną czynność należy wkładać serce i jeżeli nie kochamy tego, co robimy, nic z tego nie będzie. Czytelnik wyczuje, że brakuje nam radości z tworzenia. Nikt z nas nie jest jednak doskonały, warto słuchać rad innych, stale się rozwijać i ćwiczyć. Moje pierwsze opinie… dzisiaj napisałabym zupełnie inaczej. Mam poczucie, że nie stoję w miejscu, a to dla mnie najważniejsze. 

- Blog „Pisaninka” prowadzisz już 7 lat, na przestrzeni tego czasu na pewno wiele trendów i zjawisk w blogosferze zaobserwowałaś. Podzielisz się krótko refleksjami na ten temat?

 -Blogosfera to specyficzne środowisko, pełne zawiści i zazdrości. Ludzie nie wybaczają tym, którzy odnoszą sukces, za to pamiętają doskonale najmniejsze nawet błędy. Internet to miejsce, w którym nikt nie liczy się z uczuciami innych, nie widać tu bowiem lęku, łez, emocji atakowanych. Jest tylko ekran komputera i ten moment, w którym można wyzbyć się frustracji i wyżyć na kimś słabszym. Czerpać z tego radość i satysfakcję. Z drugiej strony znam też wielu blogujących, którzy są normalnymi, zrównoważonymi osobami. Cieszą się z tego, że koledze po piórze się układa, że spełnia marzenia. Trzymają za niego kciuki i życzą jak najlepiej. Nie obmawiają za plecami. 

 - Gdybyś mogła cofnąć czas, do jakiego momentu wróciłabyś, co byś zmieniła?

-Nie zmieniłabym niczego, jestem szczęśliwym człowiekiem, ponieważ cieszę się z małych sukcesów, jednocześnie wyciągając wnioski na przyszłość z porażek. Uważam, że wszystko w naszym życiu jest „po coś”. Chciałabym jednak wrócić do jednego momentu… dopiero teraz o tym pomyślałam. Trzynaście lat temu zapadłam w śpiączkę cukrzycową, chciałabym wrócić do tego dnia i znaleźć kogoś, kto zająłby się moją prawie trzyletnią córeczką. Praktycznie została wówczas sama, gdy ja straciłam przytomność i nie wiem, co robiła przez dwie, może trzy godziny, do czasu powrotu mojego męża z pracy. To bardzo osobista odpowiedź, ale szczera. Nie umiem odpowiedzieć inaczej. 

- Teraz dla odmiany przenieśmy się w przyszłość. Gdzie i jak widzisz siebie za np. 10 lat?

- Za 10 lat… nie wybiegam tak daleko w przyszłość. Mogę powiedzieć, że chciałabym być sławna i bogata, ale to nie byłaby prawda. Chciałabym, by moje dzieci miały dobry start w dorosłość, byśmy z mężem byli zdrowi i zadowoleni z życia. Chciałabym oczywiście pisać, wydawać kolejne powieści i żebyśmy nie musieli martwić się o jutro. Tylko tyle i aż tyle. 

Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia.

 

Rozmawiała: Agnieszka Grabowska

 

 

 

Wywiad z Magdaleną Knedler, autorką powieści "Pan Darcy nie żyje" (Wydawnictwo IV strona)

Wywiad z Magdaleną Knedler, której debiutancka powieść ukazała się nakładem Wydawnictwa IV strona. Rozmawiała: Agnieszka Lingas-Łoniewska


"Pan Darcy nie żyje" to twój debiut literacki na, nazwijmy to, dużej scenie literackiej. Jednak masz już na swoim koncie sukcesy w tej dziedzinie, opowiedz coś o tym?

 

Czy to rzeczywiście są sukcesy? Sama nie wiem. Na pewno mam już na swoim koncie debiut prozatorski, choć nie powieściowy. W 2013 wyszła antologia „Po drugiej stronie. Weird Fiction po polsku”, w której pojawiło się moje debiutanckie opowiadanie „W labiryncie Sapmi”. Cała antologia nawiązuje, jak sama nazwa wskazuje, do prozy w stylu weird fiction, a zwłaszcza do twórczości Lovecrafta, Ligottiego i Grabińskiego. Kiedy teraz trzymasz w ręku powieść „Pan Darcy nie żyje”, pewnie trudno ci uwierzyć, że napisałam opowiadanie o Wielkim Przedwiecznym Yigu, mackach, podwodnych miastach i tajemniczej rzeźbiarce, która ma pomóc Yigowi zapanować nad światem :) :) I w ogóle teraz okropnie strywializowałam to swoje opowiadanie, które w gruncie rzeczy nie jest chyba aż tak proste w odbiorze. Bardzo chciałam, by mój tekst znalazł się w tej antologii, bo miałam wtedy taki intensywny moment z fantastyką. Czytałam „całego” Lovecrafta, łącznie z esejami i korespondencją, Ligottiego po angielsku, oczywiście też Martina. I choć „Pieśń Lodu i Ognia” okropnie mnie momentami irytuje fabularnym „rozpasaniem”, to i tak ją uwielbiam. Teraz jakoś mi ten moment fantastyczny minął. Nie wiem, czy na długo :)

Co do innych „osiągnięć”, to moje opowiadania ukazały się w zbiorach „Kryminalny Olsztyn. Koszary” i „Literacka podróż po Gdańsku”. Gdzieś tam po drodze było też kilka konkursów :) I oczywiście publicystyka. Recenzje, artykuły. Mnóstwo :)

 

Wprawdzie we wstępie do książki zdradziłaś trochę tajemnic związanych z genezą twojej powieści, ale może przybliżysz nam te początki? Dlaczego akurat Pan Darcy?

 

Początek z panem Darcy'm był taki sam, jak prawdopodobnie u tysięcy innych kobiet na świecie. Kiedy miałam dwanaście lat, w TVP leciał serial „Duma i uprzedzenie” z Colinem Firthem w roli Darcy'ego. I wpadłam. Oglądaliśmy ten serial całą rodziną. Oglądał nawet mój tato, choć to przecież było takie „babskie”. Myślę, że ten serial mnie zmienił. Choć byłam jeszcze dzieckiem, coś wtedy we mnie pękło. Zainteresowałam się brytyjską klasyką, przeczytałam wszystkie powieści Jane Austen, później powieści wiktoriańskie, aż wreszcie pani bibliotekarka dała mi karteczkę, na której coś nabazgrała, i kazała iść dwie ulice dalej, do osiedlowej biblioteki dla dorosłych. Poszłam :) I pozwolili mi się zapisać. Wsiąkłam w tę brytyjską klasykę, w Oscara Wilde'a, siostry Bronte, Henry'ego Jamesa, przygnębiającego Thomasa Hardy'ego. I jednocześnie cały czas czytałam kryminały. Agathę Christie, Joannę Chmielewską, Conan Doyle'a. Gdzieś mi się to przez lata zmiksowało. A pan Darcy w mojej świadomości przeżył i tak dotrwaliśmy razem do końcówki studiów :) Napisałam pracę magisterską o filmowych adaptacjach powieści Jane Austen, ale w aspekcie antropologicznym. Wiesz – rytuały, konwenanse jako klatka na naturalne reakcje i popędy, inicjacja, walka o pozycję w stadzie, hierarchia „plemienna” itd. Wtedy też zupełnie inaczej patrzyłam na Austen i na filmy, które kręcono na podstawie jej powieści. Każdy reżyser skupiał się w swoim obrazie na czymś innym, ale zawsze były to opowieści o człowieku uwikłanym w pewne społeczne relacje. To mnie fascynuje w tych filmach i książkach. To również chciałam pokazać w swojej powieści – tam także wszyscy są przyklejeni do tej samej pajęczyny towarzyskich relacji.

 

 Która z ekranizacji „Dumy i uprzedzenia” jest twoją ulubioną?

 

Mam dwie. Z 1995 z Colinem Firthem i 2005 z Keirą Knightley. Obie kocham, ale – pomijając Colina, który jest „tym jedynym” Darcym – przechylam się odrobinę w stronę tej drugiej, ze względu na niesamowity sposób kręcenia, długie ujęcia, hipnotyzującą muzykę, genialne zdjęcia (zwłaszcza sceny w Krainie Jezior – jest o tym mowa w mojej książce) i ukazanie tych „brzydszych” aspektów życia w szlacheckim dworku. Jakieś błotko, świnia sobie łazi... To takie prawdziwsze, niż wszystkie te ufryzowane loczki i koronki. Podoba mi się. 

 

 Jesteś recenzentką (między innymi i naszego portalu), jak czujesz się teraz, będąc niejako po drugiej stronie?

 

Jestem zestresowana. :) Pisanie recenzji jest bardziej komfortowe. To ja oceniam. Ktoś czeka na tę ocenę. Wiadomo. Teraz zdaję sobie sprawę, co to znaczy czekać na recenzję, martwić się, jak powieść zostanie odebrana i czy spodoba się czytelnikom. Bo przecież nikt mi nie powie, że takimi rzeczami nie należy się martwić. Zupełnie nie kupuję postawy: „mam w d.pie czyjeś opinie, piszę dla własnej satysfakcji”. W życiu w coś takiego nie uwierzę. Skoro piszemy, chcemy, by ktoś nas czytał. Zresztą ty to świetnie wiesz, wydałaś jakiś milion książek, więc...

 

 Co lubisz czytać?

 

A mogę podać linki do moich recenzji? :) Nie? :( Wiesz, że to może trochę potrwać? Spróbuję to jakoś ograniczyć. Kiedy mam ochotę na coś poważnego i współczesnego, sięgam po Alaina Mabanckou i Alice Munro. Dwóch totalnie innych autorów, inne konwencje, stylistyka, wszystko. Kiedy mam ochotę na współczesną powieść, ale stylistycznie nawiązującą do klasyki, biorę Iana McEwana („Pokutę” uwielbiam) albo Katherine Webb („Echa pamięci” wgniotły mnie w fotel). Wracam oczywiście do klasyki, nieprzerwanie, z uporem. Jane Austen, wiadomo, Wilde, Hardy, James itd., ale uwielbiam też Williama Thackeraya. To autor, którego w Polsce kojarzy się głównie z powieścią „Targowisko próżności”, a inne jego powieści jakoś nie są wznawiane. Tymczasem Thackeray napisał również inne fascynujące książki. „Rodzina Newcome'ów” jest jedną z moich ulubionych. Czytam również sporo powieści polskich autorów. Kryminały, powieści historyczne, obyczajowe. Teraz, w ciągu roku, wyszło wiele ciekawych polskich tytułów. „Trzy odbicia w lustrze” Zbigniewa Zborowskiego, „Kurort Amnezja” Anny Fryczkowskiej, „Do niewidzenia, do niejutra” Joanny Bartoń (o tej powieści powinno być głośno, a nie jest), „Solfatara” Macieja Hena, twoi „Skazani na ból”, za których cię zamorduję... Jeśli chodzi o polski kryminał, bardzo lubię Kasię Puzyńską. Świetnie pisze. Kocham jej policjantów z Lipowa :) A z polskiej klasyki z kolei – „Lalkę” Prusa. To chyba taka moja obsesja mała. Może kiedyś napiszę książkę pt. „Stanisław Wokulski nie żyje”...?

 

Czy trudno było znaleźć wydawcę, może jakieś wskazówki dla przyszłych debiutantów?

 

Spełniło się moje marzenie, tak szczerze mówiąc. Powieść „Pan Darcy nie żyje” poszła tylko do dwóch wydawnictw, ale po cichu liczyłam na odpowiedź z Czwartej Strony. I nadeszła. Dzień przed wigilią Bożego Narodzenia :) Cieszę się, bo współpraca z tym wydawnictwem to coś naprawdę bardzo cennego. Wnikliwa redakcja, uważna korekta, wspaniałe wydanie. Poza tym Moja Kochana Redaktor Prowadząca z cierpliwością wielką odpowiada na moje neurotyczne i zawsze za długie maile (pozdrawiam!!!) :). Wiele się nauczyłam.

 

 Jak długo pisałaś tę książkę?

 

Samo pisanie zajęło mi dwa miesiące. Później ją odłożyłam. Później sprawdzałam i poprawiałam jakieś dwa tygodnie. Z redaktorką wprowadziłyśmy kilka zmian (m.in. uratowała życie jednemu z bohaterów, bo z początku ofiar miało być więcej; jak już się zacznie mordować...) i to zajęło również jakieś dwa tygodnie. Czyli wszystkiego razem trzy miesiące z hakiem. Tę powieść napisałam najszybciej ze wszystkich swoich „dzieł”.

 

Jakie plany na przyszłość, kiedy następna powieść? Czy będzie utrzymana w podobnym, humorystyczno-kryminalnym tonie?

 

Plany są bardzo konkretne. Na początku 2016 nakładem wydawnictwa JanKa wyjdzie moja książka pt. „Winda”. I ukaże ona nieco inne moje literackie oblicze, choć wplotłam tu wątki, które można też skojarzyć z „Darcy'm” (pojawi się znowu „Sonata księżycowa” i wzmianka o „lekarskich” serialach :). Akcja toczy się tym razem w moim rodzinnym Wrocławiu, a forma jest dość eksperymentalna, choć już w literaturze znana. To kilkanaście historii, które łączą się ze sobą i nawzajem dopełniają. Poznajemy kilkunastu bohaterów z różnym zapleczem, przeszłością, doświadczeniami, mentalnością, językiem, planami na przyszłość. Jest tu m.in. młody Żyd z Wyspy Księcia Edwarda, krawcowa, która uczy się pisać haiku, para staruszków z zapadłej wsi, gdzie mieszkańcy wciąż mówią gwarą, była zakonnica z tajemniczą przeszłością, niedoszła pisarka cierpiąca na nerwicę natręctw, anorektyczka, Japonka z Kioto i chłopak, który trudni się...najstarszym zawodem świata. Wszyscy oni spotykają się we Wrocławiu, w betonowym bloku, w windzie. I żadna z tych historii nie istnieje osobno.

 

Kolejny projekt to powieść, która również wyjdzie w przyszłym roku, nakładem wydawnictwa Czwarta Strona. Spór o tytuł wciąż trwa :) Mogłabym właściwie powiedzieć, że jest to kryminał, ale mocno rozbudowany jest tu również wątek obyczajowo-psychologiczny. W tej powieści zabieram czytelnika w podróż do Szwecji – do Ystad i Malmo, później na Półwysep Helski, a jeszcze później do Wenecji. To opowieść o byłej policjantce, która odeszła z pracy, kiedy jej mąż uległ poważnemu wypadkowi i został trwale sparaliżowany. Bohaterka musi jednak wrócić, bo wokół niej zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Ściśle związane z osobą mordercy, którego kiedyś aresztowała. Możesz się domyślić, że nie są to powieści utrzymane w tak lekko-humorystycznym tonie, jak „Darcy”, ale z pewnością znajdą się i fragmenty do śmiechu. Bo ja nie potrafię być taka całkiem, od początku do końca serio :) I na pewno do tematyki „Darcy-podobnej” wrócę. Teraz pracuję nad czwartą powieścią. I zobaczymy... :)

 

Jakimi słowami zachęciłabyś naszych czytelników do sięgnięcia po twoją książkę?

 

Z takimi pytaniami zawsze mam kłopot :) Ale chyba powiedziałabym, że jest to powieść nie tylko dla wielbicieli Jane Austen. Także dla amatorów powieści kryminalno-obyczajowych z dużą dawką humoru i dla entuzjastów kina. Bo przecież to opowieść o ekipie filmowej. Nawet tytuły poszczególnych rozdziałów odnoszą się do znanych filmów i książek. Co na pewno zauważyłaś :) Przede wszystkim mam jednak nadzieję, że czytelnicy będą się przy tej książce dobrze bawić. O to chodziło mi od samego początku. I mam nadzieję, że się udało.

 

Serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę wielu sukcesów na polu literackim. I nie zapominaj o naszym portalu, uwielbiam twoje recenzje!

 

Rozmowa Marcina Wilka z pisarką, Izabelą Pietrzyk. (wywiad publikowany za zgodą Wydawnictwa Prószyński i S-ka)

Szukam szczęścia w nieszczęściu

– mówi IZABELA PIETRZYK, autorka „Rodzinnego parku atrakcji”, w rozmowie o samotnych ryczących czterdziestkach, życzliwej Rosji i szampańskim nastroju.

 

Marcin Wilk: Na samym początku „Rodzinnego parku atrakcji” – Paulo Coelho. Bo lubi Pani autora czy może fraza o bezwarunkowej miłości celna?

Izabela Pietrzyk: Lubię Paulo Coelho za wiele celnych fraz, nie tylko na temat miłości. Mój ulubiony cytat: „Statek jest bezpieczniejszy, gdy kotwiczy w porcie. Nie po to jednak buduje się statki”, to dla mnie złota wskazówka – pasuje do każdej sytuacji, która stawia mnie na rozdrożu. Zadaję sobie wtedy pytanie, czy chcę być statkiem, czy portowym pachołkiem do mocowania cum, i od razu wiem, w którą stronę iść. Przecież nie zostałam stworzona, żeby bezczynnie rdzewieć!

Powiedziała Pani kiedyś, że kobieta po dwudziestce szuka innego mężczyzny niż ta po czterdziestce.  Na czym polega różnica?

Na tym samym, na czym polegają wszystkie różnice w emocjach kobiety dwudziestoletniej i czterdziestoletniej – inny poziom naiwności, inne priorytety, inny status materialny, inna postawa wobec „ja” i wobec „my”. 

Jak kiedyś powiedziałam, kobieta po 20. szuka reproduktoro-bankomatu. Stoi na starcie, więc poluje na samca, który zapewni zdrowe potomstwo i stworzy odpowiednie warunki do jego wychowania. Czysta biologia – nie ma w tym niczego złego.  

Kobieta po czterdziestce nie myśli o reprodukcji i ma własne pieniądze. Poluje zatem na zupełnie inną „zwierzynę”. Zwinność plemników traci na znaczeniu, więc szuka osobnika, który jest samcem alfa również na poziomie mózgu.   

Ale to tylko mój punkt widzenia. Nie upieram się przy nim i często popadam w zwątpienie. Szczególnie przeglądając kolorową prasę i dowiadując się o związkach dwudziestolatek z panami-seniorami. Najwidoczniej współczesne dziewczęta są znacznie dojrzalsze – już na starcie stawiają na starą dobrą markę, a nie na młodych, ale niepewnych reproduktorów. Z jednej strony fajnie, że są mądre od urodzenia. Ale z drugiej, lekki strach jest. Bo co, jeśli inne pójdą ich śladem? Wyginiemy jak mamuty! 

Pytałem o te różnice oczywiście w kontekście książki. I muszę jeszcze dopytać jeszcze muszę: Pani często spotyka TAKIE Wiktorie?

TAKIE, znaczy jakie? Samotne ryczące czterdziestki? 

Ano.

Owszem. Spotykam. Faktycznie polują i ryczą – najczęściej ze śmiechu, widząc, co im wpadło w sidła. Są humanitarne: uwalniają i wypuszczają na wolność. Bez domagania się spełnienia trzech życzeń, na dodatek.

Ale spotykam też takie, które biorą, co się złapie w sieć, i radośnie spełniają wszystkie życzenia, ciesząc się, że mają wreszcie komu służyć.

Wiktoria niejedno ma imię. Bywają Wiktorie grunwaldzkie, bywają i pyrrusowe.

A Janina, kolejna bohaterka książki – to też przecież typ z życia wzięty. Kim są „Janiny”, które Pani zna?

Świat roi się od „Janin”. Na szczęście w moim najbliższym otoczeniu nie ma ani jednego takiego egzemplarza. Ale kto wie? Może sama kiedyś zamienię się w „Janinę”? Zgorzknienie, marudzenie i terroryzowanie otoczenia to chyba efekt niepogodzenia się ze starością – odreagowywanie złości za przemijanie. 

Staram się nad tym panować, jednak coraz częściej odczuwam wewnętrzny bunt, że mi się nie zgadza to, co mam w środku, z tym co widzę w lusterku, więc kto wie, jaką formę ten bunt przybierze? Może „zjaninieję”?   

- Zostawmy bunt, przejdźmy do lżejszych kwestii, choć z pozoru błahych. Dlaczego problemy „związkowe” tak często stają się kanwą opowieści obyczajowej dla kobiet?

Najtrudniej odpowiadać na błahe pytania, więc muszę się na chwilkę skupić i wymyślić jakąś zgrabną i błahą teorię… Mam!

Człowiek jest zwierzęciem stadnym, prawda? A w stadzie zawsze są związki: damsko-męskie, siostrzano-braterskie, ojcowsko-matczyne… Dlaczego są one kanwą kobiecych powieści obyczajowych? Bo to nas dotyczy, bo tym żyjemy, bo to my, kobiety, tworzymy stada. Gdyby na świecie żyli wyłącznie faceci, nie byłoby stad. Byłyby bandy. Dlatego mężczyźni czytają książki o „bandach”, a kobiety wolą powieści o „stadach” pełnych skomplikowanych związków. 

Pani tytuł na pierwszy rzut oka brzmi jak prowokacja. Ale czytelnicy rozpoznają w nim TO poczucie humoru. Gdybyśmy mieli jednak powiedzieć tym, co jeszcze nie czytali, do czego odnosi się ta metafora "rodzinny park atrakcji”?

Muszę Pana (tudzież ewentualnych czytelników) rozczarować. Tytuły wszystkich moich książek wymyśliło wydawnictwo. Napisanie pięciuset stron nie sprawia mi problemu, natomiast tytuł… Masakra! Krótka forma wypowiedzi to moja pięta achillesowa, więc zdaję się na fachowców od Prószyńskiego. Uważam, że słusznie – ledwo Oni wymyślą, natychmiast umiem wytłumaczyć metaforę. 

Park atrakcji, wiadomo – karuzela, strzelnica, rollercoaster – niby zabawa i niby śmiesznie, a często-gęsto rzygać się chce. Jednak coś ludzi ciągnie do tych diabelskich młynów.

„Rodzinny park atrakcji” – karuzela związków, strzelnica z żywymi tarczami, rollercoaster emocji – też czasami żołądek podchodzi do gardła. Jednak żyć się bez tego nie da. 

I co? I jak tu nie ufać fachowcom od tytułów?

Skoro tak – to utrudnię! Terapeuci używają czasem pojęcia "rodziny taniec". Użyłaby Pani takiego określenia w stosunku do relacji, jakie panują w Pani powieści? I – jeśli tak – jak to terapeutyczne pojęcie przełożyć na język Izabeli Pietrzyk?

Nie jestem psychologiem, więc nie podejmuję się żadnej terapii – za duża odpowiedzialność. Nigdy mi w głowie nie postało pretendowanie do miana psychoterapeutki, bądź ambitnej powieściopisarki. Gdyby porównać literaturę z muzyką, moje książki trafiłyby zapewne na półkę: „Weselne przeboje”. Żadna to ujma na honorze, bo, według mnie, na wszystko jest miejsce i czas. Kiepsko czuliby się melomani, słuchając orkiestry symfonicznej grającej „Żono moja, serce moje”, ale chyba jeszcze gorzej czuliby się weselni goście, bawiąc się w rytm sonat Vivaldiego wygrywanych na wiolonczelach. Trzymając się tego porównania – piszę teksty dla weselnych kapel, a nie utwory dla filharmoników. Mam cichą nadzieję, że przeczytane w odpowiednim miejscu i czasie (leżak na plaży, ciepły koc w jesienną słotę), pozwolą się oderwać od rzeczywistości, zrelaksować, uśmiechnąć pod nosem. Ale żeby od razu terapia? Nie, nie… 

Zostawiamy więc terapeutyczne kwestie i logujemy się do Internetu, który jest dla Pani ważny – ponoć. Serio? No i – ważna kwestia – czy on aby nie odciąga od pracy?

Internet jest super! Wyobraża Pan sobie, jak wyglądałby ten wywiad, gdyby nie było Internetu? Mielibyśmy języki umazane klejem od znaczków pocztowych! 

Ale, pomimo zachwytów, trzymam dystans. Fajnie, że jest Internet. Doceniam. Lubię. Korzystam. Jednak nie tworzę w nim własnego bytu. Chyba już powoli dziwaczeję i zaczynam zamieniać się w „Janinę”, bo nijak nie rozumiem ludzi uprawiających wirtualny ekshibicjonizm. Skąd bierze się potrzeba informowania „całego świata” o tym, co się robi, gdzie się jest, co się jadło na kolację? Nie wiem. Nie pojmuję tego. Dlatego szybciej wpadnę w anoreksję (a lubię dobrze i niezdrowo zjeść), niż dam się Internetowi odciągnąć od realnego życia: przyjaciół, domu, pracy. 

Jak to się w zasadzie stało, że Pani zaczęła pisać. Uniwersytet Szczeciński, język rosyjski i, trach, taka przygoda?

No i właśnie tym się, między innymi, różni kobieta dwudziestoletnia od czterdziestoletniej – każda ma przygody adekwatne do wieku. A już na poważnie… Przygoda z pisaniem, muszę przyznać, całkiem fajne: trach! Nie byłoby jej, gdybym „rdzewiała w porcie”. Według mnie po świecie chodzą tysiące ludzi, którzy mogliby pisać powieści znacznie ciekawsze od moich, ale boją się „urwania z kotwicowiska”. A spróbować trzeba. Jestem najlepszym przykładem, że pisać każdy może. Bo tak to się w zasadzie stało, że pracuję na uniwerku, uczę rosyjskiego, a strzeliło mi do głowy, że napiszę babską książkę i roześlę po wydawnictwach. Najgorsze było drukowanie i kserowanie – wydawnictwa nie chcą wersji elektronicznej. Chyba mają takie same podejście do Internetu jak ja – wolą namacalność.

Zauważyłem, że nie odżegnuje się Pani od literatury wschodniego sąsiada. W nowej książce na przykład cytat z Bułhakowa. Odsłoni Pani swoje fascynacje tamtejszą literaturą?

Rosja to niepowtarzalny kraj. Uwierzy Pan, że jeden z moich studentów podczas ubiegłych wakacji przejechał Rosję od Władywostoku po Kaliningrad nie wydając ani kopiejki? Gdziekolwiek się pojawił, był wpuszczany do domów: obcy ludzie go przenocowali, nakarmili, zadzwonili do znajomych, żeby przekazać chłopaka w kolejne życzliwe ręce. Czy coś podobnego zdarzyłoby się gdziekolwiek indziej? Wątpię.

Z drugiej strony to kraj niebezpieczny. Mentalność, postawy, szacowanie świata są tak odmienne od naszych standardów, że przeciętny polski rozum tego nie ogarnie. 

Chociaż w kwestiach politycznych zdecydowanie staję dęba, to w pozostałych – podziwiam Rosjan. Oni mają „dar Midasa”. Zarówno autorzy, jak i odbiorcy. Dotyczy to nie tylko literatury, ale w ogóle sztuki w całym tego słowa znaczeniu. 

Nie jestem jednak specjalistą od literatury rosyjskiej. Mam wykształcenie językoznawcze, więc moje czytanie, choćby Bułhakowa, ma charakter relaksacyjno-hobbystyczny. 

Czytałem sporo recenzji – wielu czytelników zaraża Pani dobrym humorem. Ten dobry humor towarzyszy Pani podczas pisania?  

Rzeczywiście, mam naturę wesołka i podpisuję się dwoma rękoma pod słowami Makuszyńskiego: „uśmiech to połowa pocałunku”. Ale nie jestem bezrefleksyjną kretynką. Miewam różne nastroje. To nie tak, że codziennie rano wstaję z łóżka z „bananem” na twarzy. Kiedy dopadają mnie gorsze chwile, unikam pisania. Jakiegokolwiek i do kogokolwiek. Żeby usiąść do książki, muszę być nie tylko w dobrym, ale wręcz w szampańskim nastroju. Wtedy myśli buzują i leją się jak szampan. I jest fajnie.

Od razu też dopytam, skąd źródło tego dobrego humoru? Tego da się nauczyć?

Nie wiem, ale chyba nauczyć się tego nie da. Od urodzenia byłam niepoprawną optymistką. Może dlatego, że miałam cudowne dzieciństwo i najcudowniejszą na świecie babcię? Może dlatego, że nigdy nie przeżyłam żadnej tragedii? Zdarzało się, że życie kopało mnie w tyłek, ale kogo nie kopie? Musiałam zbyt wcześnie pochować moją mamę. Musiałam poradzić sobie z elastopatią córki i jej wiecznymi pobytami w szpitalach, niekończącymi się operacjami… Ale uprawiam filozofię Pollyanny – szukam szczęścia w nieszczęściu. Co z tego, że moje koleżanki wciąż mają mamy? A ilu jest ludzi, którzy stracili matki znacznie wcześniej ode mnie? Co z tego, że mam dziecko poskręcane śrubkami? A ile jest dzieci, którym medycyna nie może pomóc?

Zamiast marudzić, wolę się cieszyć – że jednak długo miałam mamę, że moja córka normalnie funkcjonuje… Że tak wcześnie przyszła do nas wiosna i kiedy byłam dzisiaj na Jasnych Błoniach na spacerze z psem, miałam ochotę wytarzać się w krokusach z podobną rozkoszą, z jaką mój pies tarza się w resztkach starej ryby na pobliskim śmietniku…

Kocham życie i cieszą mnie najmniejsze drobiazgi. Trzeba się bardzo mocno postarać, żeby mnie zdenerwować – ale nawet wtedy nie wściekam się, nie krzyczę. Wyrosłam z podobnych emocji w czasach piaskownicy. Szkoda życia na złoszczenie się. 

A kiedy pisanie przestaje być frajdą?

Wydaje mi się, że wtedy, kiedy trzeba pisać. Na szczęście ja mam ten luksus, że bawię się w pisanie i nie muszę robić niczego na siłę. „Rodzinny park atrakcji” oddałam do wydawnictwa jesienią ubiegłego roku. Od tego czasu nie spłodziłam ani jednej linijki. Dom, rodzina, praca, przyjaciele – latam jak chomik w kołowrotku. Może w czasie wakacji coś wymyślę? A może nie? Przecież nie mam gwarancji, że w lipcu albo w sierpniu spłynie na mnie wena. Chciałabym nadal pisać. Jednak tylko dla frajdy. Innej opcji nie ma. 

Czytałem, że Pani przyjaciółki bywają przedmiotem opisu w książkach.
W  tej najnowszej też? I co mówią, gdy znów przeczytają o sobie? 

Nie, nie! Moje przyjaciółki zakończyły „karierę” jako pierwowzory. 

Tylko Sienkiewicz potrafił napisać kilka tomów o tych samych bohaterach i nie zmęczyć czytelnika. A gdzie mi do Sienkiewicza?! Dlatego dałam spokój przyjaciółkom i zarówno w „Histeriach rodzinnych”, jak i w „Rodzinnym parku atrakcji” jadę na fantazji własnej. 

 

Rozmowa Magdaleny Knedler z Elżbietą Śnieżkowską-Bielak, autorką powieści "Smak błękitnego nieba".

Elżbieta Śnieżkowska-Bielak jest przede wszystkim poetką. Debiutowała w roku 1984 tomikiem Świątki ciszy. Jest również uznaną autorką książek dla dzieci, powieści i opowiadań. Jedenastego grudnia bieżącego roku świętowała nie tylko swój jubileusz, lecz także promowała najnowsze literackie dziecko – książkę Smak błękitnego nieba. Powieść, z której – jak sama autorka przyznała podczas wywiadu – jest najbardziej dumna. Przy okazji udało nam się również porozmawiać o jej inspiracjach, twórczym rozwoju, kryzysach i spójności artystycznego wizerunku. I jeszcze o tym, czy poezja naprawdę jest passe...

Poniższy wywiad stanowi zapis rozmowy, którą Magdalena Knedler przeprowadziła z Elżbietą Śnieżkowską-Bielak podczas jej imprezy jubileuszowej we wrocławskim Art Cafe Kalambur.

 


Elu, od Twojego debiutu minęło trzydzieści lat. Czujesz na swoich ramionach to doświadczenie? Czy też może za każdym razem, kiedy zaczynasz proces twórczy, czujesz się jak debiutantka? W końcu do każdego tekstu – niezależnie od tego, czy to proza, czy poezja – trzeba wnieść coś świeżego...

Nie czuję żadnego ciężaru. Wręcz przeciwnie im więcej piszę , tym czuję się młodsza i szczęśliwsza. Myślę, że taki stan ducha, który właśnie zawdzięczam tworzeniu, zawsze pozwala na powiew świeżości i nowości w twórczości artysty.

 

Jak patrzysz na swój debiut po latach? Tamta kobieta, która w '84 wydała swój pierwszy tomik poezji, jest dla Ciebie dobrym przyjacielem, nieodłącznym życiowym towarzyszem, a może kimś zupełnie obcym?

Kobieta sprzed lat, z chwili debiutu, to ciągle ta sama kobieta. Każda książka, którą tworzę, a potem wydaję, jest moim kolejnym dzieckiem. I zawsze, gdy wypuszczam ją w świat, czuję się tak, jakbym wypuszczała dziecko, które musi się od tej chwili nauczyć żyć własnym życiem.

 

Jak to się stało, że w ogóle zaczęłaś pisać?

Przyszło samo w wieku dziewięciu lat. Zadebiutowałam w rodzinie wierszykiem o Wielkanocy. Potem pisałam na uroczystości szkolne, do szkolnych przedstawień, na rodzinne uroczystości, a potem już poważniej o miłości, o samotności, o życiu w ogóle.

 

Czyli można powiedzieć, że Twoja poezja narodziła się z radości? Często dzieje się tak, że poezja powstaje w bólach...

Tak, to prawda. Moja późniejsza poezja też niejednokrotnie powstawała w bólach...

 

Zadebiutowałaś w bardzo trudnym dla Polaków czasie. Czy napotkałaś na trudności w związku z publikacją swojego pierwszego tomiku?

Książkę wydawało Jeleniogórskie Towarzystwo Społeczno- Kulturalne. Nie było trudności. To przecież sama „liryka, tkliwa dynamika”.

 

Na swoim koncie masz poezję, prozę, utwory dla dzieci. Jak wyglądał Twój twórczy rozwój?

Od dziecka pisałam poezję i czuję się poetką, w mowie wiązanej najłatwiej mi wyrazić wszystkie moje stany emocjonalne. Gdy moje dzieci były małe, a były to właśnie lata osiemdziesiąte, gdy księgarnie świeciły pustkami, zaczęłam pisać dla dzieci. Pierwszą powieść napisałam w 2004 roku i pół roku później ją wydałam. Potem napisałam jeszcze dwie powieści i dwa zbiory opowiadań.

 

Co uważasz za swoje największe literackie osiągnięcie?

Uważam, że ono jest cięgle przede mną... Mam masę planów twórczych, ale z dotychczasowego dorobku najbardziej chyba jestem dumna z powieści, którą dzisiaj promuję.

 

Czy są w Twoim dorobku takie utwory, których Ty sama nie lubisz? A może wszystkie traktujesz po równo, jak własne dzieci?

Dokładnie tak. Wszystkie moje książki to moje dzieci. I tak jak wspominam czasem dzieciństwo moich dzieci, tak wspominam okoliczności tworzenia i wydawania każdej z książek.

 

Mówi się o tym, że każdy artysta niejednokrotnie przeżywa w swoim życiu twórczy kryzys. Cierpi na brak weny i nie jest zadowolony z efektów swojej pracy. Czy miewasz kryzysy twórcze? W jaki sposób starasz się je przezwyciężyć?

Miewam okresy zmęczenia i wtedy najczęściej staram się gdzieś wyjechać albo zająć się prostą, ale dającą radość pracą, np. na mojej działce. Nie pozwalam sobie na dłuższe przerwy, ponieważ wiem, że o sukcesie zawsze stanowi systematyczna praca.

 

Jak już powiedziałyśmy, masz na swoim koncie prozę, ale jesteś przede wszystkim poetką. Dlaczego wybrałaś akurat poetyckie środki wyrazu? Czy teraz pisanie poezji ma w ogóle sens? Przygotowując się do naszej rozmowy, odwiedziłam strony internetowe wielu wydawnictw i 90% z nich zastrzega, by w propozycjach wydawniczych nie przysyłać tomików poezji. Poezja się nie sprzedaje... Uważasz, że poezja jest naprawdę passe? Martwi Cię to zjawisko odchodzenia od poezji?

Ja jestem spokojna o poezję. Jako historyk literatury i filolog wiem, że nadejdzie czas na poezję. Dzisiaj mamy nowy pozytywizm. W zapędzonym za pieniędzmi i karierą świecie nie ma czasu na to, żeby spojrzeć w głąb, we własną duszę, a często i sumienie.. A poezja potrzebuje ciszy i refleksji, ale ja wiem, że jak to bywało w historii literatury, taki czas musi nadejść. Poza tym poezja dzisiaj pełni jeszcze jedną funkcję. Jako juror konkursów literackich, wiem, że wielu ludzi pisze poezję, uzewnętrzniając w niej swoje stany psychiczne. Jest to swoista terapia. Natomiast jest to niebezpieczne, gdyż terapeutyczna funkcja poezji zaczyna dominować nad artystyczną.

 

Których poetów i prozaików najbardziej cenisz?

Poetyckimi wzorcami są dla mnie Gałczyński i Herbert, Miłosz. Natomiast w prozie cenię sobie bardzo Flauberta, Stephena Kinga, a z polskich prozaików Żeromskiego i wrocławskiego współczesnego pisarza Stanisława Srokowskiego. Z ciekawością obserwuję debiuty prozatorskie Doroty Ponińskiej, Ewy Bauer i innych młodych pisarzy.

 

Zgadzasz się z tym, że czytelnictwo upada i w ogóle cała sztuka to już działalność mocno niszowa?

Powtórzę to, co powiedziałam wcześniej o poezji. Sztuka ma swoje lata rozkwitu i takie, kiedy wypada z łask, ale świat bez sztuki, poezji, malarstwa byłby smutny i bezwartościowy. Kiedy się już nasyci konsumpcją i zobaczy wokół siebie pustkę, zajrzy na Parnas. Na pewno.

 

Piszesz od trzydziestu lat, ale Twoja osobowość artystyczna jest spójna. Niespecjalnie też idziesz w komercję. Nie kusiło Cię nigdy, by napisać coś pod tzw. „publikę”? Coś niezobowiązującego, przy czym nie trzeba myśleć i co się świetnie sprzeda? Trudno jest pozostać twórczo spójnym? Robić „swoje” bez oglądania się na mody?

Taka już jestem, nie idę za modą, choć, przyznam, napisałam jedno babskie czytadło „Randki.pl” i lubię tę powieść, nieźle się sprzedawała, ale uważam, że pisarstwo wiąże się z misją, że pisarz musi wiedzieć, co ma do powiedzenia społeczeństwu i zdawać sobie sprawę, że to on powinien je kształtować, niezależnie od mód, a w zależności od sytuacji tego społeczeństwa i pewnej ponadczasowej etyki. Pisarz ma, podobnie jak reżyser filmowy, poruszać wrażliwość czytelnika na krzywdę, na patriotyzm, na historię. Ma tak robić, bo to jest jego funkcja w społeczeństwie.

 

Elu, poproszę Cię teraz, byśmy jednak na chwilę zeszły z tego Parnasu i podyskutowały o Twojej powieści – Smak błękitnego nieba. Kiedy w Twojej głowie narodził się pomysł na taką właśnie powieść? Powieść, jakby nie było, rozrachunkową. We wstępie zaznaczasz, że jest to Twój indywidualny punkt widzenia na wydarzenia z lat '80, ale wydaje mi się, że jesteś niejako reprezentantką większej całości. Twój punkt widzenia nie jest odosobniony...

Właściwie już wtedy, kiedy to wszystko się działo, myślałam, ze trzeba to uwiecznić w literaturze. Jednak czując się wtedy bardziej poetką, nie myślałam o sobie. Potem coraz częściej nachodziły mnie myśli, że trzeba napisać powieść nie o wielkiej polityce, ale o zwykłych ludziach uwikłanych w skutki tej polityki. Ja trzydzieści trzy lata temu miałam maleńkie dzieci i nie byłam w tyglu zdarzeń, ale mocno, całym sercem opowiadałam się za walczącymi o wolność.

 

Bazowałaś tylko na własnych wspomnieniach i doświadczeniach, czy opierałaś się również na historiach innych ludzi, materiałach źródłowych, filmach?

Opierałam się głównie na tym, co słyszałam z zachodnich mediów, z opowiadań osób więzionych, internowanych, osób zaangażowanych w podziemne harcerstwo i ruch oporu w ogóle. Również starałam się opowiedzieć codzienne, jakże trudne życie ludzi, nie poddających się bezprawiu. Oporniki wpięte w kołnierzyki uczniów, kolejki po żywność, anegdoty i dowcipy, które wtedy znały nawet dzieci. Chciałam też pokazać, jak wielką rolę odegrał wtedy w życiu zwykłych ludzi Kościół i kierujący nim Jan Paweł II.

 

Jak Ty sama wspominasz tamten czas? Są Ci bliskie poglądy Twojej bohaterki, Eugenii Buraczyńskiej? Na patriotyzm, obywatelskie obowiązki, religię?

Tamten czas wspominam jak okres wielkiej grozy i bezsilności. Natomiast poglądy mojej bohaterki podzielam. Wiem, że przychodzi taki czas w życiu człowieka, kiedy trzeba stanąć po stronie prawdy.

 

Bohaterka powieści „Smak błękitnego nieba” z początkowo nie zamierza się angażować w działalność konspiracyjną. Krytykuje swojego męża, działacza „Solidarności” za to, że wyżej ceni działalność podziemną od troski o własną rodzinę. Eugenia tymczasem chce po prostu normalnie żyć, pracować, pomóc córce w przygotowaniach do matury... Mąż uważa wręcz, że nie jest patriotką, po czym odchodzi do innej kobiety, tak samo jak on zaangażowanej w walkę... Eugenia jednak zostaje wciągnięta w wir politycznych wydarzeń, czy tego chce, czy nie. Bo kwestia nie rozbija się już o samą działalność polityczną, ale zwyczajnie o sumienie. Eugenia nie podpisuje lojalki, kryje córkę, która powiela ulotki, chodzi na spotkania modlitewne. Ona jest taką trochę „everywoman”. Takich kobiet jak ona było wtedy tysiące...

I do dziś pozostały bezimienne. Ja takiej polskiej kobiecie, przedstawicielce tych bezimiennych nadałam imię i nazwisko i pokazałam jej wewnętrzne przemiany.

 

Wiele piszesz o spotkaniach modlitewnych i religijności głównej bohaterki, która z letniej chrześcijanki staje się osobą głęboko wierzącą. Piszesz również o jej dylemacie związanym z rozwodem. Eugenia kocha mężczyznę, który nie jest jej mężem. Człowiek ten jest wolny, a małżeństwo Eugenii to czysta fikcja. Pokolenie dzisiejszych trzydziesto-, czterdziestolaktów nie widziałoby w rozwodzie żadnego problemu. Dla Eugenii jest to jednak antyczny konflikt tragiczny. Ona nie może właściwie dokonać słusznego wyboru. Każdy będzie się dla niej wiązał z cierpieniem. Podzielasz poglądy Eugenii?

Eugenia reprezentuje moje, a nawet starsze od mojego pokolenie. Wychowała się w rodzinie katolickiej, gdzie wiara, była wiarą, a nie frazesem. Jest kobietą odpowiedzialną za swoje słowa, za składaną przysięgę, ale także za przykład, który da własnemu dziecku. To są dziś niemodne słowa i niemodne wzorce, ale w tym wypadku odwołałam się do słów Jana Pawła II, które powiedział na Westerplatte do młodzieży. Eugenia miała takie swoje Westerplatte, które nie pozwoliło jej iść na łatwiznę. To chciałam pokazać w tej powieści także.

 

Jak myślisz, co o Twojej powieści powie młode pokolenie? Które nie do końca lub też w ogóle nie pamięta tamtych czasów, które jest mocno zlaicyzowane i rozpieszczone dobrobytem? A może młodzi mają dzisiaj tak naprawdę trudniej?

Ta powieść traktuje o historii naszego narodu. Kto nie chce znać swojej historii i nie chce jej poznać, a więc i czytać na ten temat, podcina gałąź na której siedzi, odcina się od własnych korzeni, staje się pustą tykwą, bez zasad, uczuć i sumienia. Jestem pewna, że i w naszej młodzieży są uśpione patriotyczne uczucia, że ma ona poczucie sprawiedliwości. Jednak „historia jest nauczycielką życia” i trzeba ją znać, żeby wyciągać z niej wnioski.

 

Eugenia stoi w obliczu nie lada dylematu. Ona świadomie nie chce się angażować, a jednak nie chce też stanąć po stronie „tamtych”, zapisać się do partii. Dlaczego niektórzy ludzie trwali przy swoich poglądach mimo drastycznych doświadczeń, więzienia i represji, inni zaś dawali się szybko złamać? Jak myślisz, w czym tkwi przyczyna takich różnych postaw?

To się chyba nazywa „kręgosłup moralny”. Jeżeli Eugenia miała w domu wzorce patriotyczne, a miała, jej ojciec był oficerem AK, a potem był za to prześladowany przez komunistów, wiedziała, że są w życiu takie sprawy, których broni się do końca. A ci, którzy się poddawali lub wręcz kolaborowali, dbali tylko o własne dobro. Ale to też jest znane z literatury. Przypomnę cytat z Wesela Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś zaciszna, byle nasza wieś spokojna”.

 

Jak patrzysz, Elu, na dzisiejszą rzeczywistość? Podoba Ci się świat wokół Ciebie? Wiele jeszcze trzeba zmienić?

Za wiele jest postaw konsumpcyjnych, a za mało społecznych. Zbyt wiele się kłócimy, a przecież niezgoda rujnuje, a zgoda buduje. Czy takiej wolności oczekiwała Eugenia i jej pokolenie? Odnoszę się do tego w epilogu powieści.

 

Dziękuję Ci bardzo za tę rozmowę.

 

 

Wywiad ze Zbigniewem Zborowskim, autorem książki "Trzy odbicia w lustrze"

Prezentujemy wywiad ze Zbigniewem Zborowskim, który przeprowadziła nasza recenzentka, Magdalena Knedler. 

Miłej lektury!

 

 

Trzy odbicia w lustrze – najnowsza powieść Zbigniewa Zborowskiego – to literacki majstersztyk. Zbiera same dobre recenzje, zachwyca czytelników i ma naprawdę szczególną moc oddziaływania. To książka, która z pewnością nie pozostawia obojętnym. Wywołuje emocje, wyciska łzy i prowokuje do śmiechu. Bulwersuje, złości, ale i skłania do współczucia, tkliwości, sympatii, a może nawet... miłości. Budzi litość i trwogę. Jak antyczna tragedia. A co kryje się za tytułem, fabułą, zasłoną słów, portretami głównych bohaterek i obrazkiem z okładki? Równie ciekawy jak sama książka... autor!

 

Ze Zbigniewem Zborowskim rozmawiam o historii, nurkowaniu i fatum. I jeszcze o tym, czy mężczyzna może w ogóle zrozumieć kobietę...

 

Jak narodził się pomysł na powieść Trzy odbicia w lustrze? Czy był to pojedynczy impuls, który kazał Panu usiąść do klawiatury, czy też może projekt ten dojrzewał w Pana głowie przez dłuższy czas?

Do tej książki dojrzewałem przez dłuższy czas. Właściwie to już w czasach, kiedy jeszcze w ogóle nie podejrzewałem, że kiedykolwiek napiszę jakąkolwiek powieść! Pamiętam, jak chyba dziesięć lat temu, pojechałem do Zielonej Góry zrobić reportaż. Nie przypominam już sobie o czym miał być ten artykuł, ale mocno utkwiła mi w pamięci scena, kiedy już po zrobieniu wywiadu gawędziłem sobie ze swoimi rozmówcami przy kawce. Zaczęli opowiadać, jak ich pochodzący z Kresów rodzice trafili w tę okolicę. I oczy mi się rozszerzyły z wrażenia. Rany, co ci ludzie musieli przejść! Rzecz jasna, czytałem wcześniej o rzezi wołyńskiej, ale dopiero żywe słowo uświadomiło mi jaki to był koszmar. Co się dzieje, kiedy sąsiedzi niemal zza płotu stają się nagle oprawcami. Kiedy trzeba uciekać zostawiając za sobą wszystko. Także zmasakrowane ciała najbliższych…

 

Tak, rzeź wołyńska to rzeczywiście jedna z najczarniejszych plam w polskiej historii. A jednak te tragiczne wydarzenia to zaledwie fragment Pana powieści...

Drugim impulsem była rozmowa (też wywiad) ze starszą panią, która uratowała się z pokładu statku Wilhelm Gustloff wiozącego uchodźców i żołnierzy z Prus oraz Gdańska na zachód. Ci Niemcy (moja rozmówczyni była jednak Polką) uciekali przed Armią Czerwoną i uważali się za szczęśliwców, że udało im się dostać na pokład statku. 

 

W takim razie popełnili fatalny błąd!

Właśnie! Mylili się. Gustloff został storpedowany przez radziecki okręt podwodny. W lodowatej wodzie zginęło około 10 tysięcy ludzi. Moja rozmówczyni się uratowała, ale dziecko które miała w rękach już nie. Nigdy się z tym nie pogodziła.

 

Z pewnością było coś jeszcze. Coś, co skłoniło Pana do postawienia pierwszych liter. Jakiś mocny, konkretny impuls...

Ostatni bodziec, który ustawił mnie na kursie kolizyjnym z klawiaturą komputera, to listy mojej babci pisane w czasach okupacji i tuż po niej z Warszawy (a potem, po wygnaniu mieszkańców – z miejsca w którym moi dziadkowie osiedli). Niesamowita lektura! Dziadkowie przeżyli powstanie z moją 3-letnią wówczas mamą na rękach. Ich dom spłonął zaraz na początku walk wraz ze wszystkim co posiadali. Z pożaru wyszli tylko w tym, co mieli na sobie. Łatwo przez następne dwa miesiące powstania im nie było…

 

Zapytam teraz o coś zupełnie innego. W Pana powieści w centrum wydarzeń są kobiety. Pisze Pan o nich z ogromną wrażliwością i wyczuciem. To nie tylko moje zdanie – tak twierdzi wielu czytelników. Skąd u mężczyzny równie wnikliwa znajomość kobiecej natury? Pomogła Panu sama obserwacja, że tak to ujmę, „obiektów”, czy też konsultował Pan z kimś te wielkie, psychologiczne, kobiece narracje? Łatwo jest zrozumieć kobietę?:)

Kobiety zrozumieć się nie da. 

 

Pana powieść udowadnia, że jednak się da... :)

Bo... warto próbować:) Ja akurat bardzo lubię słuchać i rozmawiać z paniami. Nie stronię też od obserwacji „obiektów” :) Ta skłonność sprawia, że bardzo kobiety podziwiam. Uwielbiam ich pełną przeciwieństw naturę: siłę w słabości czy twardość w miękkości – tego rodzaju paradoksy można mnożyć w nieskończoność. Motywy działania kobiet wydają mi się głębsze, dojrzalsze. Jeśli angażujecie się w walkę, to nie z powodu żądzy sławy, czy jakiegoś tam poczucia honoru, ale po to by chronić rzeczy naprawdę ważne – rodzinę, dzieci, siedlisko, czy… miłość. Większa jest też wasza skala emocji, siła, determinacja i oczywiście – wyobraźnia.

 

A te konsultacje? Nie wierzę, że taki efekt osiągnął Pan tylko poprzez obserwację!

Konsultacje też były. Wiele razy zasypywałem pytaniami – nawet w niedzielę w porze obiadu – mojego serdecznego znajomego Andrzeja Komorowskiego, którego uważam (zresztą nie tylko ja) za wybitnego znawcę ludzkich dusz. Nie tyle jednak prosiłem go o wytłumaczenie meandrów kobiecej natury, co raczej o sprawy związane z pograniczem tego co uważamy za normę psychiczną, a tym wszystkim co zaczyna się dalej. Bo przecież moim bohaterkom zdarza się przekroczyć tę ulotną granicę ;)

 


O tak! I to jest najciekawsze:) Moją uwagę zwróciła również stylistyczna wyrazistość tekstu. Język Pana powieści jest bardzo zróżnicowany. Inaczej napisane są rozdziały poświęcone Zofii, inaczej Wandzie, a jeszcze inaczej Annie. Posługuje się pan odrobinę „oldschoolową” stylistyką, czerpie z języka propagandy, a na koniec sprawnie wykorzystuje potoczność i współczesne kolokwializmy. Którą część tworzyło się Panu najtrudniej?

Najgorzej szło mi z językiem socjalistycznej propagandy. Niby pamiętam bełkot płynący 25 lat temu z telewizora, ale odtworzyć to… trudna sprawa. Dlatego sporo rozmawiałem o tamtych czasach z nieco starszymi ode mnie znajomymi. Na przykład panem, nie wymienię go z imienia i nazwiska bo to osoba publiczna, który otarł się po wojnie o takie organizacje jak Związek Walki Młodych czy ZMS. Od niego, między innymi, dowiedziałem się, że młodzież często przeinaczała, nawet na wielkich oficjalnych spędach, słowa hymnu „Nie zna granic ni kordonów pieśni zew”, o czym jest w książce.

 


Druga część powieści poświęcona Wandzie jest wręcz po grecku tragiczna. W ogóle postać Wandy jest tragiczna od początku do końca – to dziewczyna/kobieta, która właściwie na każdym kroku podejmuje fatalne decyzje. Myślę, że wielu czytelniczkom-matkom (w tym mnie) ta historia złamała serce. Jak narodził się w Pana głowie pomysł na taką właśnie bohaterkę?

To bardzo bliska mojemu sercu postać. Też popełniłem w życiu sporo błędów. Na szczęście mnie udało się wyjść na prostą. Wandzi poszło gorzej. Wyobrażając sobie jej losy, charakter i decyzje, pomyślałem, że jej życie mogłoby w skali mikro odzwierciedlać losy Polaków w czasach „komuny”. Cały naród wtedy dostał nieźle po głowie.

 

Niektórzy przeszli na „ciemną stronę mocy”...

Wielu ludzi dało się nabrać politrukom, niejeden się spodlił, pogubił, postawił na szybszą karierę kosztem przyzwoitości. Nie oceniam ich, tak jak nie oceniam Wandy. Mam szczęście, że żyję w lepszych czasach. Po prostu chciałem, żeby ta kompletnie zagubiona w życiu dziewczyna była kimś w rodzaju reprezentantki tamtego pokolenia.

 


Zofia, Wanda i Anna dalekie są od literackiego ideału „księżniczek z wieży” i „dworkowych panien”. Momentami to nawet anty-bohaterki. O Wandzie już mówiliśmy. Anna za komuny szmugluje niemieckie towary, a w czasach „prosperity” wysyła paczki do kumpla z więzienia. Bywa histeryczna. Zofia? Szmuglerka, konspiratorka, morderczyni, recydywistka... A i tak ją kochamy. Lubimy nawet tę nieszczęsną Wandę. Kibicujemy postaciom moralnie dwuznacznym. Jak Pan to zrobił?

Może dlatego tak jest, że wszystkie trzy – choć czasem trochę kombinują i rozpychają się łokciami – nigdy nie występują przeciw rodzinie, przyjaciołom i swoim ukochanym? Mają swój dekalog i się mu nie sprzeniewierzają? A jeśli grzeszą, a nawet zabijają, zawsze robią to by ocalić coś bardzo ważnego?

 

Z wyłączeniem Wandy. Ona jest dla mnie trochę nową Balladyną...

Tak, Wanda jest wyjątkiem. Robi rzecz straszną, niewybaczalną. Ale nie postępuje źle z wyrachowania ani cynizmu. Kieruje nią gniew i naiwność. A potem ponosi za to srogą karę.

Nieco dwuznaczne bywa też postępowanie Anny, najmłodszej z rodu Czeplińskich. Ten jej głód sukcesu i pieniądza może razić. Ale trudno jej nie usprawiedliwić po tym, jak ułożyło się jej dzieciństwo.

A poza tym… Któż z nas nie popełnia błędów? Nie bywa czasem zawistny i małostkowy? Ważne, żeby się w tym nie zatracić, nie zgubić gdzieś człowieczeństwa. Mam nadzieję, że Zosi, Wandzie i Ani się to udało.

 

Pisze Pan o rzezi wołyńskiej, powstaniu warszawskim i powojennym Wrocławiu. Zajmowanie poniemieckich domów, "szaberplac" i przesłuchania na Podwalu – znam to wszystko z opowieści moich dziadków, którzy po wojnie również wyjechali z Warszawy do Wrocławia. Pana powieść także opiera się w części na historiach rodzinnych. Długo robił Pan tzw. "Research"?

Bezcenne są te opowieści, prawda? Pamięć starszych ludzi to skarb, którego najpierw nie doceniamy, potem nie mamy czasu po niego sięgnąć, aż w końcu może zrobić się za późno. A odpowiadając na Pani pytanie – przygotowywanie się do pisania zajęło mi więcej czasu niż samo pisanie. Rodzinne opowieści, nie tylko listy babci czy wspomnienia dziadka, ale i rodzinna legenda o kuzynce, która przed wojną zakochała się w panu dziedzicu...

 

Chociaż z wzajemnością?

Jej uczucia zostały odwzajemnione tylko na czas wakacji, potem panicz miał już inne sprawy na głowie i nawet nie zauważył, że złamał dziewczynie życie. To była tylko przygrywka wymagająca uzupełnienia. Musiałem to wszystko jeszcze uzupełnić i scalić. Przeczytałem kilka książek, ale wciąż wielu rzeczy nie wiedziałem. Umykały mi szczegóły. Sporo czasu na przykład zajęło mi ustalenie przebiegu linii tramwajowej numer 15 w przedwojennej Warszawie, którą czasem podróżowała Zosia. Niby drobiazg, można się było jakoś po tym prześlizgnąć, ale się zawziąłem. I wreszcie, w jednym z antykwariatów, znalazłem mapę miasta z lat 30. z zaznaczonymi trasami tramwajów. Takich małych bitew musiałem stoczyć wiele, ale ta detektywistyczna robota sprawiła mi sporo frajdy.

 


A nurkowanie? Kiedy narodziła się ta pasja? Podobno to właśnie podczas jednej z podwodnych wypraw wyobraził Pan sobie niektóre fragmenty swojej przyszłej powieści?

Nurkowanie do leżących głęboko wraków to fajna sprawa. Dociera tam niewielu nurków, zatopione statki są więc nienaruszone. Owszem, oplatają je całe girlandy zerwanych rybackich sieci i plątanina wędkarskich żyłek, pokrywa je muł. Ale wciąż można tam zobaczyć pozostałości obecności ludzi. Rozsypane naczynia z kambuza, jakiś but, kompas, koło sterowe. 

 

Przedmioty codziennego użytku, które urastają do rangi artefaktów i symboli...

Patrząc na to trudno nie zastanowić się, co stało się z tymi ludźmi w chwili katastrofy. Kim byli? Jak trafili na pokład? Czy ocaleli? A jeśli tak, to jak zmieniło się ich życie? Na takie refleksje nie ma jednak wiele czasu w trakcie pobytu pod wodą. Nurkowanie z użyciem sztucznych mieszanek oddechowych, z dużą liczbą butli, a do tego w dość zdradliwym środowisku, jakim jest połączenie plątaniny sieci, kompletnej ciemności i przydennych prądów, sprawia że trzeba zachować czujność i jasny umysł. Refleksja pojawia się po wynurzeniu. Wtedy to wszystko się przypomina. I wracają pytania. Z takich pytań właśnie pojawił mi się kiedyś bardzo mglisty pomysł opisania losów ludzi, których wojenne losy splotły się na pokładzie statku.

 


W muzeum w Helu widziałam zdjęcia zatopionego w '45 Wilhelma Gustloffa - przerażające... A przecież takich podwodnych grobowców Bałtyk skrywa mnóstwo. O MS Goyi pisze Pan w swojej książce. Był Pan nawet w tym wraku...

Nurkowanie było dla mnie zawsze bardziej sportem niż wycieczką w przeszłość. Nie skupiałem się więc specjalnie nad historią statku, który penetrowałem. Bardziej ekscytowałem się czasem spędzonym na dnie, pokonanym nad wrakiem dystansem, ewentualnie tym, czy udało mi się wpłynąć do jego wnętrza. Z takim podejściem zanurkowałem też do Goi, na której 16 kwietnia 1945 roku w ciągu trzech minut zginęło ok. 7 tysięcy pasażerów.

 

Zatem miała to być raczej podróż badawcza, a nie podróż sentymentalna? 

To była wyprawa badawcza, nasz zespół miał sprawdzić, ile torped uderzyło w statek i jak wygląda obecnie jego kadłub. Szybko zrobiłem swoje i stwierdziłem, że mam jeszcze w butlach sporo gazu. Pomyślałem więc, że spróbuję dostać się do środka. Bez większego namysłu zrobiłem "scyzoryk" i wpłynąłem do głównej ładowni. O tym, co tam ujrzałem, do dziś nie umiem opowiadać.

 


W Trzech odbiciach w lustrze mówi Pan o klątwie i fatum. Mówi Pan o tym na serio, bez ironicznego cudzysłowu. Wierzy Pan w fatum?

Wierzę w to, że człowiek jest panem własnego losu. Rzecz jasna, nie wszyscy dostaliśmy od niego te same karty. Jedni mają same króle i asy, inni dwójki i trójki ;) Każdy jednak może coś swoją talią ugrać, czasem nawet całkiem dużo – to zależy w dużej mierze od siły charakteru i wytrwałości. Nie wiem natomiast, czy istnieje coś takiego jak klątwa. Któż to wie? Jestem jednak przekonany, że jeśli nawet, to można ją pokonać. Przygiąć do ziemi i walnąć z kolana. 

 

„Za kudły i w mordę”. Jak Zosia:)

Trzeba tylko zdobyć się na odwagę by się z klątwą zmierzyć.


Zdradzi nam Pan swoje plany na przyszłość? Trzy odbicia w lustrze to powieść, która dość mocno różni się od Pańskiego debiutu – Nowego drapieżnika. Czego możemy spodziewać po Pana trzeciej powieści?

Ze wstydem muszę przyznać, że trochę się ostatnio lenię. Nie mam sprecyzowanego pomysłu na następną fabułę, cierpliwie więc czekam aż uderzy we mnie natchnienie;) Mam tylko nadzieję, że się kiedyś doczekam! Skoro popełniłem już thriller i sagę, to może teraz byłoby fajnie zmierzyć się z sensacją i kryminałem? Spróbować wykombinować intrygę toczącą się w naszych polskich realiach? Mam nawet pomysł na pierwszą scenę: na pogrzebie tragicznie zmarłego faceta spotykają się jego dawni przyjaciele. Od lat nie mieli ze sobą kontaktu, porozchodzili się w różne strony, praktycznie rzecz biorąc są już dla siebie obcymi ludźmi. I nie zamierzają tego zmieniać. Przyszli pożegnać dawnego kolegę i tyle. Wydarza się jednak coś, co sprawia, że mimo wzajemnej niechęci, muszą znów działać razem. Bo jeśli tego nie zrobią, zginą.

 

Brzmi zachęcająco! A zatem życzę Panu nieustającej weny, inspiracji, pomysłów i cierpliwości. Czytelnicy czekają! Niech się Pan zlituje i ich głodem nie morzy... :)

Serdecznie dziękuję za rozmowę!

 

Fot. zdjęcia autora: Iza Zborowska

Wywiad z Anną Fryczkowską.

Prezentujemy wywiad z Anną Fryczkowską, przygotowany przez Marcina Wilka, przy okazji premiery jej najnowszej powieści "Kurort amnezja". Książka ta była już recenzowana na naszym portalu. Wywiad umieszczamy za pozwoleniem Wydawnictwa Prószyński i S-ka.

 

Kiedy piszę, mam władzę nad czytelniczką

ANNA FRYCZKOWSKA, autorka „Kurortu Amnezja, w rozmowie z Marcinem Wilkiem o półżywych bohaterkach, zabawie podczas pracy, Adamie i Ewie oraz o własnym pokoju.

 

Zastanawiam się, jak właściwie doszło do napisania „Kurortu Amnezja”. Chodzi mi o pierwszy obraz – co tam było?

Dziewczyna patrzy w lustro i nie poznaje swojej twarzy. Co gorsza: twarz, którą widzi, wcale jej się nie podoba. A jeszcze gorzej, że zaraz ma przyjechać do niej narzeczony, którego ona się boi. Może dlatego, że go prawie nie zna. 

Nie ma jednak nikogo bliższego. A może ma? Bo wszystko, co ta dziewczyna wie o świecie, o sobie samej, dociera do niej za pośrednictwem owego narzeczonego. Ale czy to prawda? Kim ona jest naprawdę? Nie ma pojęcia, bo pamięta tylko ostatnie dwa miesiące. Zapomniała, kim była, co robiła przed wypadkiem. Zapomniała nawet, co lubiła.

Od tego właśnie zaczęła się ta książka.

A skąd pomysł na Brzegi? Próbowałem odszukać je w Googlach, ale znalazłem tylko Brzegi niedaleko Krakowa. Czy te Brzegi z książki istnieją w rzeczywistości? 

 

Brzegi to miejsce pomiędzy Rowami, Łebą, Dębkami i paroma jeszcze innymi kurortami nadmorskimi, które w lutym pozostają w stanie półżycia. Nawet Sopot nabiera wtedy szarawej cery zombie. Półżywe miasteczko, a w nim półżywe bohaterki. Jedna półżywa, bo właśnie owdowiała. Druga – bo umarła cała jej pamięć.

 

Podczas czytania balansowałem pomiędzy dobrą zabawą (tropienie użytych konwencji) a przerażeniem związanym z tajemnicą. 

 

O, tak, z radością bawiłam się w „Kurorcie Amnezja” miksowaniem różnych popkulturowych tropów. Bo sama amnezja to przecież ulubiony chwyt z telenoweli. Małe miasteczko, do którego przyjeżdża osoba owładnięta myślą o zemście – western. Odludne wydmy, uroczysko, sąsiedztwo pełne dziwnych lokatorów – powieść gotycka. Tanatos i Eros – konik Freuda, który lubił przeciwstawiać destrukcję popędowi życia. W tym duchu chciałam więc zrównoważyć dużą liczbę realistycznie opisanych zwłok jakąś dosadną sceną erotyczną.

Co ciekawe, cielesność seksu okazała się dla wielu czytelników bardziej bulwersująca niż cielesność śmierci.

 

Często ciekawiło mnie, czy Autorka wiedziała od początku, jak ta historia się potoczy. A może to jest tak, że różne tropy uwodzą podczas pisania i bohaterki uciekają, idąc w niespodziewaną stronę?

 

Jako dziecko nie umiałam uwierzyć, że naprawdę będę miała tylko jedno życie. Na szczęście trochę przed tym uciekłam – mam tyle żyć, ile sobie wymyślę w książkach.

Z pasją więc rzucam bohaterkom kłody pod nogi, podsuwam im lub zabieram ludzi, dodaję im bolesnych wspomnień, mnożę traumy, odbieram pamięć, pokrzepiam obecnością zwierzaka – i patrzę, jak sobie poradzą. Czasem się zastanawiam, czy Bóg (Bogini?) – tam, na górze – nie zabawia się z nami w podobny sposób.

 

Tu muszę nieco doprecyzować poprzednie pytanie o bohaterów. Autorka drąży nurtującą wielu kwestię zła i przemocy. Zwłaszcza w wykonaniu kobiecym. Kusi, by spytać, jak kulturowa płeć determinuje społeczną stronę tego fascynującego zjawiska, jakim jest „przemoc” czy „zemsta”? 

 

Przemoc – jak wszystko, co zwyczajowo przypisuje się mężczyznom – staje się ostatnio również domeną kobiet. A świat szczęśliwie nie jest dwubiegunowy: ani czarno-biały, ani kobieco-męski, tylko składa się z różnych odcieni szarości. Zajmuję się analizowaniem tych odcieni. 

Kobieta od wieków była w literaturze – mam tu na myśli głównie literaturę popularną – zdobyczą, pokusą, nagrodą, łupem, ofiarą. Mężczyzna zdobywał, bronił, karał. A ja lubię zamieniać te role. Czasy się zmieniają, ale powoli; natomiast we wszechświecie, który tworzę, sama panuję nad tempem zmian.

 

A w ogóle – to pytanie z serii pytań warsztatowych – czy Fryczkowska–autorka nawiązuje relacje ze swoimi bohaterami/bohaterkami? Dyskutuje z nimi podczas pisania, dyscyplinuje je, czy są one po prostu wykonawczyniami pewnych z góry narzuconych założeń? 

 

Zawsze wiem, skąd, dokąd i którędy idę z fabułą. Wiadomo jednak, że na kurczowym trzymaniu się zasad przejechało się już wiele osób – nie tylko w literaturze, ale i w życiu. Zdarza się, że bohaterka ma lepszy pomysł na siebie, niż planowałam.

Jestem również scenarzystką, bawi mnie więc umieszczanie w tekście tak zwanych suspensów – zawieszeń, które zmuszają do dalszego czytania. Kiedy piszę, mam władzę nad czytelniczką: Nie, jeszcze nie odłożysz książki. Jeszcze nie. Zarwiesz tę noc.

 

Interesują mnie relacje między bohaterkami a bohaterami. Oraz pojęcie władzy. Czy kreśląc perypetie swoich bohaterek, dużo myślałaś w tych właśnie kategoriach – genderowo, społecznie i kulturowo naznaczonych?

 

Wszyscy tak myślimy. Społeczeństwo wyraźnie daje do zrozumienia, czego wymaga od kobiety, czego od mężczyzny, czego od dziecka, a czego od starca, czego od prezesa wielkiej korporacji, a czego od policjanta (od policjantki tego samego, co od policjanta, tylko powinna jeszcze ładnie wyglądać, najlepiej w butach na słupku). Zastanawianie się nad rolami, w które zostaliśmy wtłoczeni, to ciekawa rozrywka.

Czy musimy iść drogą, którą nam wyznaczono? A jeśli można inaczej? Czy inaczej oznacza lepiej?

Zawsze jednak warto zmienić koleiny, w które nas wtłoczono. Przynajmniej w myśleniu.

 

Czy autorka thrillerów psychologicznych w ogóle czyta thrillery psychologiczne? A może inspiruje się też filmami?

 

Przez pierwszą książeczkę (taką chudziutką, z serii „Poczytaj mi, mamo”) przebrnęłam samodzielnie w wieku czterech lat, a potem już poszło z górki. Czytam dużo, nie ograniczam gatunków, bywa i poezja, bywa kryminał, bywa literatura wyższa, popularnonaukowa; ostatnio grasuję w klimatach neowiktoriańskich („Czerwony płatek” i „biały” Fabera; Sarah Waters). A jeśli chodzi o thrillery psychologiczne podbarwione kryminałem, to na szczycie mojej listy rezydują ostatnio Kate Atkinson, Karin Fossum, Denise Mina. Z Polek – Joanna Jodełka, mistrzyni pokrętnej psychologii, i Gaja Grzegorzewska, świetna w zabawie motywami z popkultury.

Ale że popkultura to zbieranina splątana w jednym wielkim grupenseksie, większy chyba jeszcze wpływ mają na mnie serialowe opowieści. „Breaking Bad”, „Detektyw”, „Fargo”, „Luther”, „Tajemnice Lake Top”. Tak chciałabym opowiadać – nieoczywiście, ale dobitnie…

 

Z książki nie wynika jednoznacznie, że pamięć to coś OK. Zastanawiam się, czy nie przeceniamy jej roli – przecież ona jest tyleż zbawienna, co blokuje czasem swobodę ruchów w życiu. Jaki właściwie masz pogląd w tej sprawie?

 

Pogląd w tej sprawie opisałam na czterystu stronach „Kurortu Amnezja. Ale jeśli miałabym się skracać: to, co boli, jednocześnie nas formuje. Cierpienie jest ceną świadomości. 

Ta myśl początkami sięga do opowieści o Adamie i Ewie. Lepiej wiedzieć więcej, pamiętać więcej, czy może mniej, ale siedzieć w raju? Ewa z Adamem wybrali za nas. To dar czy ciężar? 

 

To dobry moment, by wrócić do pytań genderowych. Jak oceniasz sytuację kobiety (bohaterek) na rynku współczesnej powieści obyczajowo-kryminalnej? 

 

Rynek czytelniczy to przede wszystkim kobiety, pisarze to w większości pisarki. Natomiast krytycy oraz autorzy nagradzanych powieści to przede wszystkim mężczyźni. Czy kobiety piszą gorzej? Nie. Kobiety piszą więcej, więc jest z czego wybierać. Natomiast są mniej doceniane.

Czy kobiety piszą inaczej niż mężczyźni? Czy to, że krytycy–mężczyźni rzadko recenzują powieści pisane przez kobiety, jest kwestią zastosowanej przez autorki poetyki, problematyki czy też żeńskim brzmieniem nazwiska na okładce? I dlaczego niektórym paniom się wydaje, że gdy napiszą na okładce „mocna, męska proza”, to jest to komplement? Na ile „mocna, kobieca proza” brzmi gorzej?

Nie mam odpowiedzi na te pytania, ale pytania też są twórcze.

 

Czy Fryczkowska–autorka jest kobietą właściwie docenianą? Ma „własny pokój” do pisania, spokój gwarantowany przez otoczenie? Może się zajmować teraz tylko tym, co lubi i kocha? (O ile lubi i kocha).

 

Jakiś czas temu najemcy opuścili naszą kawalerkę. Zrujnowali ją totalnie, więc – już po remoncie – czekam z wynajmem, aż wróci zaufanie. Na razie co rano chodzę tam z laptopem. Cztery gołe białe ściany. Stół na kółkach. Krzesło. Ekspres do kawy. Sprzęt muzyczny i parę płyt. Natomiast nie ma internetu. Nie ma pokus. Nic nie ma. Poza poczuciem tymczasowości, które czyni czas tam spędzany tym cenniejszym.

Jako zwierzę terytorialne, okupuję również nasz domowy gabineto-salon, z kilkoma tysiącami książek na półkach, z dwoma kotami na kanapie, psem pod biurkiem, kultowym fotelem RM58, o którym marzyłam od czasu, gdy zobaczyłam go na wystawie Rzeczy Pospolite w Muzeum Narodowym w Warszawie, z obrazami mojego męża i mojej córki, z biurkiem wielkości lotniska w Modlinie, na którym piętrzą się stosy prasy, książek, płyt DVD. Tak, mam tam spokój. Ale najlepsze pomysły rodzą się wtedy, gdy spokój zostaje zakłócony. Syci i szczęśliwi nie mają o czym pisać.

Magdalena Knedler rozmawia z Katarzyną Puzyńską.

Wywiad z Katarzyną Puzyńską, autorką „Motylka” i „Więcej czerwieni”

 

Drodzy Czytelnicy, 

Czy macie za sobą lekturę Motylka? Podobało Wam się w Lipowie? Polubiliście Daniela Podgórskiego i Klementynę Kopp? Jeśli tak, to pakujcie walizki i wybierzcie się w kolejną podróż do Lipowa, gdzie zło znów czai się wszędzie. Będzie się działo! Czeka Was... Więcej czerwieni!

 

Z Katarzyną Puzyńską, autorką Motylka i Więcej czerwieni,rozmawiamy o Agacie Christie, Klementynie Kopp, inspiracjach i planach na przyszłość, a także o czytelniczych upodobaniach i... jeszcze o tym, jaka (być może) byłaby panna Marple, gdyby Agata Christie mieszkała w Londynie za czasów Sex Pistols...

 

Magdalena Knedler: Twoja debiutancka powieść – "Motylek" – okazała się sukcesem wydawniczym i została świetnie przyjęta przez czytelników. Druga część serii o policjantach z Lipowa ukazała się na księgarskich półkach wkrótce po pierwszej. Spodziewałaś się sukcesu?

Katarzyna Puzyńska: Tak naprawdę to nie wiedziałam, czego się spodziewać. Miałam oczywiście wielką nadzieję, że Czytelnikom i krytykom literackim spodoba się Motylek. Bardzo się cieszę, że tak się właśnie stało. To jest cudowne uczucie, kiedy Czytelnicy piszą do mnie, żeby opowiedzieć o swoich odczuciach związanych z lekturą. Czuję się bardzo wyróżniona tym zainteresowaniem i bliskością z Czytelnikami. 

 

M.K.: Mailujesz z wielbicielami historii z dreszczykiem? :)

K.P.: Kontaktowały się ze mną również osoby, które zazwyczaj nie czytają kryminałów, ale Motylkiem i Więcej czerwieni były zachwycone. Już to samo w sobie jest wielkim komplementem. Pisały też do mnie panie, które, jak Weronika Nowakowska w Motylku, były świeżo po rozwodzie i chciały zacząć nowe życie. Miło mi, że właśnie z moimi książkami w ręku. Kryminał bywa, co prawda, gatunkiem trudnym psychologicznie. Zwłaszcza jeżeli oprócz opowieści o ściganiu zabójcy, porusza problematyczne kwestie społeczne i obyczajowe. Z drugiej strony, poprzez zainteresowanie lekturą, możemy chociaż na chwilę oderwać się od własnych codziennych problemów. 

 

M.K.: Od początku planowałaś stworzyć serię?

K.P.: Tak. Od początku miałam nadzieję, że będę miała taką możliwość. Sama, jako czytelnik, uwielbiam serie wydawnicze, więc bardzo mi zależało, żeby stworzyć własną. Bardzo się cieszę, że wydawnictwo Prószyński i S-ka mi to umożliwiło! 

 

M.K.: Co skłoniło Cię do napisania pierwszego tekstu? Niekoniecznie mam tu na myśli Motylka. Chodzi mi o taki tekst, który – Twoim zdaniem – uczynił z Ciebie pisarkę. Pamiętasz jakiś szczególny moment? Impuls, który kazał Ci usiąść do klawiatury?

K.P.: Odkąd tylko pamiętam, marzyłam, żeby zostać pisarką. Już jako mała dziewczynka, kiedy moja Mama czytała mi wieczorami, chciałam, żeby kiedyś moje imię pojawiło się na okładce jakiejś książki. W szkole pisałam rozmaite teksty. Oczywiście nie były to powieści, raczej opowiadania i takie dziecięce wprawki. Miałam wielkie szczęście trafić na wspaniałe nauczycielki języka polskiego, zarówno w szkole podstawowej jak i średniej, które potrafiły zachęcić do dalszego czytania i tworzenia. Potem przyszły studia, praca i proza życia… 

 

M.K.: I...? Przestałaś pisać? Marzyć?

K.P.: Przez wiele lat niczego nie pisałam. Tylko czytałam. Marzenie z dzieciństwa jednak we mnie pozostało. Bałam się tylko spróbować. Pewnego dnia natrafiłam na wywiad z moją ulubioną współczesną pisarką Camillą Läckberg, w którym szwedzka autorka opisywała, jak sama zajęła się pisaniem. Namawiała, żeby każdy, kto tego pragnie, spróbował swoich sił. Jej historia była podobna do mojej. Może to do mnie przemówiło. W każdym razie postanowiłam, że nie ma co zwlekać, tylko trzeba działać. W ten sposób zasiadłam do pisania Motylka

 

M.K.: To właśnie literaturę kryminalną miałaś od początku na celowniku? Czy może próbowałaś też swoich sił w innych gatunkach?

K.P.: Zdecydowanie zawsze byłam nastawiona na tworzenie literatury kryminalnej. Głównym powodem jest niewątpliwie fakt, że sama czytam nałogowo kryminały. W tej sytuacji próbowanie swoich sił właśnie w tym gatunku wydawało się naturalne.

 

M.K.: W wywiadach wielokrotnie podkreślasz, że jesteś wielbicielką powieści Agaty Christie i cenisz sobie kryminał skandynawski. Jeśli chodzi o Christie to... Herkules Poirot czy panna Marple? 

K.P.: Trudne pytanie! 

 

M.K.: Dlaczego?:) Starsza pani w bluzce z kołnierzykiem czy zabawny Belg z wąsikiem? :)

K.P.: Chyba w tej kwestii nie jestem stała w uczuciach. Co jakiś czas czytam powieści Agaty Christie w kolejności chronologicznej. Najpierw wszystkie, w których występuje Herkules Poirot, a potem wszystkie, w których występuje panna Marple. Kiedy czytam powieści z Herkulesem w roli głównej, moje serce trwa przy małym Belgu. Kiedy sięgam po książki z panną Marple, zarzekam się, że to ona jest moją ukochaną bohaterką.

 

M.K.: A zatem... można powiedzieć, że za każdym razem zdradzasz jedno z nich:)

K.P.: Jak widzisz, powiedzenie „kobieta zmienną jest” – w tym przypadku jest jak najbardziej prawdziwe ;-). Jedno jest jednak pewne. Zawsze najbardziej lubiłam te powieści Christie, w których pojawiało się jedno z tych dwojga. Mniej na przykład lubię Tommiego i Tuppence. Może dlatego, że powieści z nimi są w moim odczuciu bardziej przygodowe niż kryminalne. 

 

M.K.: Zostańmy na chwilę przy Królowej Kryminału. Z pewnością oglądałaś filmowe adaptacje jej powieści. Herkules Poirot to dla Ciebie... David Suchet czy Peter Ustinov? A może jeszcze ktoś inny? Albert Finney, na przykład...

K.P.: To chyba będzie zaskakujące, ale nigdy nie miałam okazji oglądać żadnego z tych filmów!

 

M.K.: Ż-a-r-t-u-j-e-s-z?!

K.P.: :) Widziałam je oczywiście na sklepowych półkach, ale… nigdy nie miałam odwagi żadnego z nich kupić! Nie wiem właściwie, dlaczego. To prawda, różnie przecież bywa z adaptacjami filmowymi książek, ale wiele z nich jest przecież bardzo dobrych. Zobaczymy, może w przyszłości się odważę… Jeżeli zaś chodzi o aparycję, to najbardziej do tej roli pasuje mi zdecydowanie David Suchet. Jest najbliższy mojemu wyobrażeniu o Herkulesie. 

 

M.K.: Marta Guzowska porównała postać komisarz Klementyny Kopp do panny Marple. A ja, choć bardzo lubię Martę Guzowską, od razu pomyślałam sobie: „Iiiiii tam...”. Siłą panny Marple jest to, że nie rzuca się w oczy. Wtapia się w tłum, jest niewidoczna. To po prostu zwykła starsza pani, której nikt o nic nie podejrzewa. Nikt na nią nie zwraca uwagi. Klementyna Kopp zaś... No cóż, ma wytatuowane ramiona, nosi skórę, pije colę i zażera się słodkimi batonami, mówi tak, że przydałby się jej logopeda, a kolega „po fachu” określa ją wdzięcznym mianem „lesby”... Jak to z nią jest? 

K.P.: Rzeczywiście w kwestii „rzucania się w oczy” panna Marple i Klementyna Kopp zdecydowanie się różnią. Klementynę na pewno trudno przeoczyć. Z drugiej strony, jak zauważyła Marta Guzowska, obie są wytworami swoich czasów. Kto wie, jaka byłaby panna Marple, gdyby Agata Christie mieszkała w Londynie czasów Sex Pistols? ;-). 

 

M.K.: Panna Marple w skórze i z tatuażami? Jak Klementyna? I jeszcze z colą?:)

K.P.: Klementyna w pewnym stopniu także używa swojego niecodziennego wyglądu, jako kamuflażu. Nie będę jednak zdradzać zbyt wiele, żeby nie psuć lektury Czytelnikom, którzy nie mieli jeszcze szansy sięgnąć po Więcej czerwieni. Na pewno punktem wspólnym obu pań jest fakt, że są bardzo skuteczne w tym, co robią. 

 

M.K.: Niebawem ukaże się trzecia część serii o policjantach z Lipowa. Masz w głowie jakiś limit? Daniel Podgórski i spółka pozostaną z nami na dłużej?

K.P.: Mam nadzieję! Jak już gdzieś kiedyś wspomniałam, chciałabym pisać o Lipowie tak długo, jak będę czerpała z tego radość i, oczywiście, jak długo Czytelnicy będą mieli ochotę śledzić losy Daniela i spółki. 

 

M.K.: A jeśli będą chcieli bardzo długo? Póki co, chyba sobie nie odpoczniesz... Ja już chcę wrócić do Lipowa, moi znajomi chcą i... sąsiedzi... 

K.P.: Oby jak najdłużej! Ponieważ ja również ciągle tęsknię za mieszkańcami Lipowa :-).

 

M.K.: Jeśli nie czytasz literatury kryminalnej, to sięgasz po...?

K.P.: Przez wiele lat czytałam tylko kryminały. Nałogowo, jak już wspomniałam wcześniej ;-). Ostatnio poczułam pewien przesyt, więc sięgnęłam też po lżejsze powieści obyczajowe. Kiedyś zaczytywałam się również w klasykach literatury i fantastyce. 

 

M.K.: W swoich pisarskich zmaganiach pozostaniesz wierna kryminałowi? Czy może spróbujesz swoich sił w innym gatunku? 

K.P.: Na pewno chciałabym kontynuować serię o Lipowie. Co będzie oprócz tego, zobaczymy. Nie zamykam się na inne gatunki :-)

 

Dziękujemy Ci bardzo za rozmowę, życzymy powodzenia i... do zobaczenia w Lipowie!

Ja również bardzo dziękuję za rozmowę.  

 

 

PRZYPOMINAMY O KONKURSIE NA NASZYM PORTALU, W KTÓRYM MOŻNA WYGRAĆ NAJNOWSZĄ POWIEŚĆ PISARKI, "WIĘCEJ CZERWIENI".

 

Wywiad z Katarzyną Puzyńską.

Zapraszamy do lektury wywiadu z Katarzyną Puzyńską, autorką powieści "Więcej czerwieni". Już wkrótce recenzja tej książki na naszym portalu i konkurs!

Wywiad przeprowadził Marcin Wilk, umieszczamy tekst za zgodą Wydawnictwa Prószyński i S-ka.

 

 

Włosy i pewien spacer z mamą

Z Katarzyną Puzyńską, autorką kryminałów "Motylek" i "Więcej czerwieni", rozmowa o Lipowie, Agacie Christie, rodzimych kryminałach, narodzinach bohaterów, psychologii i... kochanych czworonogach.

Marcin Wilk: - Spytam na początek bez sprawdzania w Googlach - gdzie jest Lipowo? Jak tam, dajmy na to, z Warszawy najlepiej dojechać?

Katarzyna Puzyńska: - Zacznę od tego, że książkowe Lipowo nie istnieje w rzeczywistości. Jednak tworząc tę wieś, która stała się właściwie pełnoprawnym bohaterem moich powieści, faktycznie inspirowałam się pewnym szczególnym miejscem. Nie chcę dociekliwym Czytelnikom zepsuć zabawy, więc nigdy nie zdradzam prawdziwej nazwy „Lipowa”. Mogę tylko powiedzieć, że jest to ukochana wieś mojego dzieciństwa. Prawdziwe „Lipowo”, tak jak i to książkowe, leży w przepięknych rejonach Brodnickiego Parku Krajobrazowego. Tuż obok jezior Bachotek i Strażym. Jeszcze w województwie kujawsko-pomorskim, ale już prawie w warmińsko-mazurskim. Z Warszawy jest tam około 200 kilometrów. Od razu dla porządku dodam, że mówiąc „inspiracja”, mam na myśli lokalizację, otoczenie i atmosferę wsi. W prawdziwym „Lipowie” oczywiście nie czają się żądni krwi mordercy. 


- Za to z „Lipowem” jesteś ponoć związana rodzinnie. Jak?
- Tak. Mój sentyment do tego miejsca niewątpliwie wynika także z faktu, że przez wiele lat mieszkali tam moi dziadkowie, a ja w dzieciństwie spędzałam u nich każdą wolną chwilę. Nadal mam tam serdeczne przyjaciółki. 


- Pytam o to Lipowo, bo otoczenie w kryminałach jest często równie ważne jak akcja. Dlaczego więc akurat wieś Twoich dziadków?
- Zdecydowanie otoczenie i lokalizacje są w kryminałach (i nie tylko) bardzo ważne. Lipowo jest małą społecznością. Tu wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą… ale czy na pewno? Nagle okazuje się, że każdy ma jakąś tajemnicę, którą skrzętnie ukrywa, a spokój i idylliczna atmosfera to tylko pozory. Dla mnie takie małe, hermetyczne społeczności są fascynujące. To jest jakby świat w pigułce, gdzie problemy ogólne możemy zobaczyć w mniejszej, łatwiej przyswajalnej skali. 


- Po lekturze „Motylka” i „Więcej czerwieni” można stwierdzić, że trzymasz się gatunku.
- Staram się trzymać reguł gatunku, ponieważ sama uwielbiam klasyczne kryminały. 


- No to muszę spytać: kto jest Twoim mistrzem?
- Moją mistrzynią zdecydowanie jest Agatha Christie. To właśnie od jej powieści zaczęła się moja miłość do kryminału. Czytałam je wszystkie kilkakrotnie. 


- Wszyscy ta Christie! Na czym polega jej fenomen? Jak myślisz?
- Najważniejszą rzeczą jest chyba doskonale skonstruowana fabuła w niemal każdej powieści tej autorki. Wszystko jest dopracowane w najmniejszym szczególe. Tropy pojawiają się na każdym kroku i, przynajmniej teoretycznie, uważny czytelnik ma szansę zgadnąć, kto jest zabójcą. Zachęca to do podjęcia gry intelektualnej z autorką. Powiedziałam „przynajmniej teoretycznie”, ponieważ w przeważającej większości przypadków Agacie Christie udaje się nas czytelników przechytrzyć. 


- Oj tak!
- Co ciekawe, czytałam gdzieś, że zostały przeprowadzone badania lingwistyczne nad fenomenem Agathy Christie. Otóż owi badacze lingwiści uważają, że pisarka zawdzięcza swoją ogromną popularność prostemu, bezpośredniemu językowi. Brak stylistycznych udziwnień powoduje, że w trakcie czytania skupiamy się całkowicie na intrydze i działaniach bohaterów. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale podobno im dalej w głąb książki Christie, tym zdania stają się prostsze i krótsze, potęgując tym samym dodatkowo napięcie. Ciekawe, ile w tym jest prawdy. Poza tym jest też swoisty czar sielskiej angielskiej prowincji, w której aż chcemy się zagłębić, no i niezapomniane postaci Herkulesa Poirota i panny Marple. 


- To Christie. A kogo ze współczesnych najwyżej oceniasz?
- Jeżeli chodzi o pisarzy współczesnych, najbardziej cenię chyba Camillę Läckberg, która znakomicie podąża ścieżką wytyczoną przez Christie. 


- No i jest przedstawicielką fenomenu skandynawskiego. Zastanawiałaś się, skąd ta popularność?
- Odpowiem może za siebie. Od kiedy przeczytałam książki Agathy Christie i zakochałam się w klasycznym kryminale, szukałam pisarzy współczesnych, którzy pisaliby według reguł gatunku. Czytałam wiele powieści pisarzy anglojęzycznych, ale głównie były to thrillery i książki, które można określić mianem „sensacji”. Te gatunki także lubię, ale cały czas czegoś mi brakowało. Do momentu, kiedy odkryłam kryminały szwedzkie. Mam wrażenie, że wielu pisarzy z tego kraju tworzy takie powieści, jakie pisałaby Agatha Christie dzisiaj. Trzymają się zasad gatunku, ale jednocześnie wplatają do swoich historii wiele wątków społeczno-obyczajowych. Za fasadą kryminału „przemycają” ważne problemy współczesnego społeczeństwa. Nie tylko szwedzkiego. W ten sposób otrzymujemy literaturę popularną, która jednak coś za sobą niesie.

 
- Jest coś jeszcze?
- Wielkim plusem większości kryminałów szwedzkich i skandynawskich w ogólności jest także ciekawy bohater, u Mankella mamy Kurta Wallandera, u Larssona Lisbeth Salander, u Edwardsona Erika Wintera i tak dalej. Mamy ochotę śledzić życie tych bohaterów w kolejnych książkach danego cyklu. Dalsze losy policjantów prowadzących śledztwo stają się równie ważne co intryga kryminalna opisana w konkretnej powieści. Swoją drogą, Liza Marklund powiedziała w jednym z wywiadów, że kryminały są szczególnie popularne w krajach dobrobytu. Jej zdaniem kontrast pomiędzy ustabilizowanym dobrym życiem a morderstwem jest szczególnie duży. Być może to powoduje fascynację. W Polsce kryminał jest także coraz bardziej popularny, więc idąc tym tropem, może jednak żyje nam się coraz lepiej? 


- Do Skandynawii troszkę nam brakuje...
- Szwecja jest niewątpliwie krajem dobrobytu. Ma to swoje wymierne korzyści także dla tamtejszych pisarzy. Nie znam danych statystycznych, ale słyszałam, że spore sumy przeznaczane są przez państwo szwedzkie na dofinansowywanie zagranicznych tłumaczeń rodzimej twórczości. W ten sposób szwedzcy pisarze mają szansę trafić ze swoimi powieściami do innych krajów. I do kolejnych czytelników.


- Na przykład do Polski. Tu obserwujemy wielką popularność tego gatunku. Twojego „Motylka” chwalili zresztą Gaja Grzegorzewska i Robert Ostaszewski. Trochę trudne to pytanie - bo o kolegów - ale jak oceniasz rynek kryminałów w Polsce?
- Jak ktoś mądry kiedyś powiedział „cudze chwalicie, swojego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”. Te słowa mają już teraz prawie dwa wieki, a nie straciły na swoim znaczeniu. Myślę, że my w Polsce często nie doceniamy tego, co nasze. Taka nasza tendencja narodowa, która całe szczęście coraz bardziej chyba się zmienia. Zaczynamy poważać naszych własnych pisarzy. A mamy kogo podziwiać! Jeżeli chodzi o kryminały, niewątpliwie warto zwrócić uwagę na wspomnianą już Gaję Grzegorzewską, na Martę Guzowską, Annę Klejzerowicz, Annę Fryczkowską, Zygmunta Miłoszewskiego, Katarzynę Bondę, Joannę Jodełkę i… długo można by jeszcze wymieniać. Nasi autorzy w większości nie ustępują zagranicznym. Warto dać nam szansę i promować rodzimą literaturę.


- Wróćmy zatem do rodzimego Lipowa, a właściwie do obyczajowej otoczki. To prawda, że na początku pisania „Motylka” miałaś w głowie zabitą zakonnicę?
- Tak. Gdzieś tam kręciła się po kątach i właśnie od tego się wszystko zaczęło. Któregoś dnia przyszła mi do głowy scena leżącej na zaśnieżonym poboczu wiejskiej drogi przejechanej przez samochód zakonnicy. Zaczęłam się zastanawiać, co mogło się wydarzyć, dlaczego ktoś chciał zabić kobietę, która nie miała nic na sumieniu… i tak właśnie powstał „Motylek”. Przy okazji zaśnieżonej drogi wrócę jeszcze do fenomenu popularności kryminałów skandynawskich. Śnieg, biel, chylący się ku końcowi dzień, szarość i ciemność wczesnej zimowej nocy. To wszystko także tworzy nastrój kryminału, prawda? U nas też zima bywa długa, więc może warto przekuć ją na „kryminalny” sukces na miarę skandynawskich pisarzy.


- Coś w tym jest. A skoro już pytam o początki, jak sprawa wyglądała w przypadku „Więcej czerwieni”? Co tam było najpierw?
- Włosy i pewien spacer z moją mamą, kiedy to zaczęłyśmy rozmawiać na ten temat. Nie chcę zdradzić zbyt wiele. Czytelnik dowie się wszystkiego z lektury książki.


- Czy pisanie kolejnych książek - po debiucie - jest łatwiejsze? A może, przez to, że są one oceniane przez czytelników i krytykę, sprawa się komplikuje?
- Mimo wszystko wydaje mi się, że pisanie po debiucie jest łatwiejsze niż przed. Ze względu na spokój ducha, że oto udało się i przynajmniej jedna książka już jest na rynku. A tak na poważnie, po tym, jak powieść trafi już w ręce Czytelników i Recenzentów, tekst zaczyna żyć własnym życiem. Może zostać rozmaicie zinterpretowany i oceniony. Pisarz nie ma nad tym kontroli i musi się z tym pogodzić już na początku. Wielu autorów opisuje to uczucie jako wypuszczenie ukochanego, wypieszczonego dziecka w świat. Nie wiesz, co je tam spotka, ale z drugiej strony nie możesz w nieskończoność trzymać go pod kloszem. 


- Na przykład takich bohaterów. Jak wyglądają ich narodziny? Pytam o to zwłaszcza w kontekście niesamowitej komisarz Kopp, ale także „człowieka z problemami”, czyli Podgórskiego.
- Pomaga mi obserwowanie osób wokół mnie. Słuchanie tego, co i jak mówią, jak się zachowują, a nawet przypatrywanie, jak się poruszają. Żadna z moich postaci nie jest stuprocentowym odzwierciedleniem żyjącej naprawdę osoby, ale często „pożyczam” sobie zachowania czy cechy charakteru, które u kogoś zauważyłam. Nie tylko u innych, ale także u siebie! Zapewniam, że dla siebie samej też nie mam taryfy ulgowej. Klementyna Kopp jest mi szczególnie bliska. Kiedy ją tworzyłam, bałam się, jak Czytelnicy na nią zareagują. Co powiedzą? Chociaż sama Klementyna by się tym nie przejęła, ja cała drżałam. Okazało się jednak, że niepotrzebnie. Wielu Czytelników najbardziej ceni sobie właśnie tę postać. Marta Guzowska określiła ją nawet mianem „panny Marple XXI wieku”, za co bardzo dziękuję! W „Więcej czerwieni” Czytelnicy będą mieli okazję dowiedzieć się więcej na temat komisarz Kopp. Jeżeli chodzi zaś o Daniela Podgórskiego, to nie jest on na pewno typowym „superbohaterem”. To raczej zwykły człowiek. Ma swoje słabości i problemy. Głównie w relacji z matką, która rzutuje na całe jego życie. 


- O właśnie! Czy Twoje psychologiczne fachowe przygotowanie pomaga w pisaniu czy raczej przeszkadza?
- Wśród studentów psychologii i psychologów krąży taki żart, że wszyscy ich znajomi pytają „czy teraz czytasz mi w myślach?”. Słysząc ten dowcip, psychologowie uśmiechają się do siebie nawzajem porozumiewawczo. To jest żart powtarzany niemal do znudzenia, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby o nim nie wspomnieć. Chciałoby się rzec, że psycholog też człowiek. Ma tylko nieco większą niż przeciętna osoba wiedzę na temat mechanizmów działania ludzkiej psychiki i ludzkich zachowań, co może wykorzystać zwłaszcza w budowaniu portretów psychologicznych swoich postaci. A jak już wspomnieliśmy, ciekawy bohater w kryminale jest niezwykle ważny. Tu wykształcenie psychologa niewątpliwie pomaga. Na pewno jednak nie jest tak, że wymyślając postać, wertuję opasłe podręczniki do psychologii, to przychodzi raczej niejako naturalnie. Nie zauważyłam, żeby wykształcenie psychologiczne jakoś przeszkadzało w pisaniu na którymkolwiek z etapów. Całe szczęście.


- To na koniec spytam jeszcze o obecność koni i psów na kartach książki. To ponoć też u Ciebie jest jakoś osobiście uzasadnione. Prawda?
- Tak. Uwielbiam zwierzęta. Mam trzy psy i dwa konie, więc można powiedzieć, że jest to już cały poważny zwierzyniec. Duża część mojego życia kręci się właśnie wokół nich. To rozumie pewnie każdy właściciel czworonoga. Sam widzisz, że zwierzęta nie mogły się nie pojawić w moich książkach.

Rozmawiał Marcin Wilk.