Wywiad ze Zbigniewem Zborowskim, autorem książki "Trzy odbicia w lustrze"

Prezentujemy wywiad ze Zbigniewem Zborowskim, który przeprowadziła nasza recenzentka, Magdalena Knedler. 

Miłej lektury!

 

 

Trzy odbicia w lustrze – najnowsza powieść Zbigniewa Zborowskiego – to literacki majstersztyk. Zbiera same dobre recenzje, zachwyca czytelników i ma naprawdę szczególną moc oddziaływania. To książka, która z pewnością nie pozostawia obojętnym. Wywołuje emocje, wyciska łzy i prowokuje do śmiechu. Bulwersuje, złości, ale i skłania do współczucia, tkliwości, sympatii, a może nawet... miłości. Budzi litość i trwogę. Jak antyczna tragedia. A co kryje się za tytułem, fabułą, zasłoną słów, portretami głównych bohaterek i obrazkiem z okładki? Równie ciekawy jak sama książka... autor!

 

Ze Zbigniewem Zborowskim rozmawiam o historii, nurkowaniu i fatum. I jeszcze o tym, czy mężczyzna może w ogóle zrozumieć kobietę...

 

Jak narodził się pomysł na powieść Trzy odbicia w lustrze? Czy był to pojedynczy impuls, który kazał Panu usiąść do klawiatury, czy też może projekt ten dojrzewał w Pana głowie przez dłuższy czas?

Do tej książki dojrzewałem przez dłuższy czas. Właściwie to już w czasach, kiedy jeszcze w ogóle nie podejrzewałem, że kiedykolwiek napiszę jakąkolwiek powieść! Pamiętam, jak chyba dziesięć lat temu, pojechałem do Zielonej Góry zrobić reportaż. Nie przypominam już sobie o czym miał być ten artykuł, ale mocno utkwiła mi w pamięci scena, kiedy już po zrobieniu wywiadu gawędziłem sobie ze swoimi rozmówcami przy kawce. Zaczęli opowiadać, jak ich pochodzący z Kresów rodzice trafili w tę okolicę. I oczy mi się rozszerzyły z wrażenia. Rany, co ci ludzie musieli przejść! Rzecz jasna, czytałem wcześniej o rzezi wołyńskiej, ale dopiero żywe słowo uświadomiło mi jaki to był koszmar. Co się dzieje, kiedy sąsiedzi niemal zza płotu stają się nagle oprawcami. Kiedy trzeba uciekać zostawiając za sobą wszystko. Także zmasakrowane ciała najbliższych…

 

Tak, rzeź wołyńska to rzeczywiście jedna z najczarniejszych plam w polskiej historii. A jednak te tragiczne wydarzenia to zaledwie fragment Pana powieści...

Drugim impulsem była rozmowa (też wywiad) ze starszą panią, która uratowała się z pokładu statku Wilhelm Gustloff wiozącego uchodźców i żołnierzy z Prus oraz Gdańska na zachód. Ci Niemcy (moja rozmówczyni była jednak Polką) uciekali przed Armią Czerwoną i uważali się za szczęśliwców, że udało im się dostać na pokład statku. 

 

W takim razie popełnili fatalny błąd!

Właśnie! Mylili się. Gustloff został storpedowany przez radziecki okręt podwodny. W lodowatej wodzie zginęło około 10 tysięcy ludzi. Moja rozmówczyni się uratowała, ale dziecko które miała w rękach już nie. Nigdy się z tym nie pogodziła.

 

Z pewnością było coś jeszcze. Coś, co skłoniło Pana do postawienia pierwszych liter. Jakiś mocny, konkretny impuls...

Ostatni bodziec, który ustawił mnie na kursie kolizyjnym z klawiaturą komputera, to listy mojej babci pisane w czasach okupacji i tuż po niej z Warszawy (a potem, po wygnaniu mieszkańców – z miejsca w którym moi dziadkowie osiedli). Niesamowita lektura! Dziadkowie przeżyli powstanie z moją 3-letnią wówczas mamą na rękach. Ich dom spłonął zaraz na początku walk wraz ze wszystkim co posiadali. Z pożaru wyszli tylko w tym, co mieli na sobie. Łatwo przez następne dwa miesiące powstania im nie było…

 

Zapytam teraz o coś zupełnie innego. W Pana powieści w centrum wydarzeń są kobiety. Pisze Pan o nich z ogromną wrażliwością i wyczuciem. To nie tylko moje zdanie – tak twierdzi wielu czytelników. Skąd u mężczyzny równie wnikliwa znajomość kobiecej natury? Pomogła Panu sama obserwacja, że tak to ujmę, „obiektów”, czy też konsultował Pan z kimś te wielkie, psychologiczne, kobiece narracje? Łatwo jest zrozumieć kobietę?:)

Kobiety zrozumieć się nie da. 

 

Pana powieść udowadnia, że jednak się da... :)

Bo... warto próbować:) Ja akurat bardzo lubię słuchać i rozmawiać z paniami. Nie stronię też od obserwacji „obiektów” :) Ta skłonność sprawia, że bardzo kobiety podziwiam. Uwielbiam ich pełną przeciwieństw naturę: siłę w słabości czy twardość w miękkości – tego rodzaju paradoksy można mnożyć w nieskończoność. Motywy działania kobiet wydają mi się głębsze, dojrzalsze. Jeśli angażujecie się w walkę, to nie z powodu żądzy sławy, czy jakiegoś tam poczucia honoru, ale po to by chronić rzeczy naprawdę ważne – rodzinę, dzieci, siedlisko, czy… miłość. Większa jest też wasza skala emocji, siła, determinacja i oczywiście – wyobraźnia.

 

A te konsultacje? Nie wierzę, że taki efekt osiągnął Pan tylko poprzez obserwację!

Konsultacje też były. Wiele razy zasypywałem pytaniami – nawet w niedzielę w porze obiadu – mojego serdecznego znajomego Andrzeja Komorowskiego, którego uważam (zresztą nie tylko ja) za wybitnego znawcę ludzkich dusz. Nie tyle jednak prosiłem go o wytłumaczenie meandrów kobiecej natury, co raczej o sprawy związane z pograniczem tego co uważamy za normę psychiczną, a tym wszystkim co zaczyna się dalej. Bo przecież moim bohaterkom zdarza się przekroczyć tę ulotną granicę ;)

 


O tak! I to jest najciekawsze:) Moją uwagę zwróciła również stylistyczna wyrazistość tekstu. Język Pana powieści jest bardzo zróżnicowany. Inaczej napisane są rozdziały poświęcone Zofii, inaczej Wandzie, a jeszcze inaczej Annie. Posługuje się pan odrobinę „oldschoolową” stylistyką, czerpie z języka propagandy, a na koniec sprawnie wykorzystuje potoczność i współczesne kolokwializmy. Którą część tworzyło się Panu najtrudniej?

Najgorzej szło mi z językiem socjalistycznej propagandy. Niby pamiętam bełkot płynący 25 lat temu z telewizora, ale odtworzyć to… trudna sprawa. Dlatego sporo rozmawiałem o tamtych czasach z nieco starszymi ode mnie znajomymi. Na przykład panem, nie wymienię go z imienia i nazwiska bo to osoba publiczna, który otarł się po wojnie o takie organizacje jak Związek Walki Młodych czy ZMS. Od niego, między innymi, dowiedziałem się, że młodzież często przeinaczała, nawet na wielkich oficjalnych spędach, słowa hymnu „Nie zna granic ni kordonów pieśni zew”, o czym jest w książce.

 


Druga część powieści poświęcona Wandzie jest wręcz po grecku tragiczna. W ogóle postać Wandy jest tragiczna od początku do końca – to dziewczyna/kobieta, która właściwie na każdym kroku podejmuje fatalne decyzje. Myślę, że wielu czytelniczkom-matkom (w tym mnie) ta historia złamała serce. Jak narodził się w Pana głowie pomysł na taką właśnie bohaterkę?

To bardzo bliska mojemu sercu postać. Też popełniłem w życiu sporo błędów. Na szczęście mnie udało się wyjść na prostą. Wandzi poszło gorzej. Wyobrażając sobie jej losy, charakter i decyzje, pomyślałem, że jej życie mogłoby w skali mikro odzwierciedlać losy Polaków w czasach „komuny”. Cały naród wtedy dostał nieźle po głowie.

 

Niektórzy przeszli na „ciemną stronę mocy”...

Wielu ludzi dało się nabrać politrukom, niejeden się spodlił, pogubił, postawił na szybszą karierę kosztem przyzwoitości. Nie oceniam ich, tak jak nie oceniam Wandy. Mam szczęście, że żyję w lepszych czasach. Po prostu chciałem, żeby ta kompletnie zagubiona w życiu dziewczyna była kimś w rodzaju reprezentantki tamtego pokolenia.

 


Zofia, Wanda i Anna dalekie są od literackiego ideału „księżniczek z wieży” i „dworkowych panien”. Momentami to nawet anty-bohaterki. O Wandzie już mówiliśmy. Anna za komuny szmugluje niemieckie towary, a w czasach „prosperity” wysyła paczki do kumpla z więzienia. Bywa histeryczna. Zofia? Szmuglerka, konspiratorka, morderczyni, recydywistka... A i tak ją kochamy. Lubimy nawet tę nieszczęsną Wandę. Kibicujemy postaciom moralnie dwuznacznym. Jak Pan to zrobił?

Może dlatego tak jest, że wszystkie trzy – choć czasem trochę kombinują i rozpychają się łokciami – nigdy nie występują przeciw rodzinie, przyjaciołom i swoim ukochanym? Mają swój dekalog i się mu nie sprzeniewierzają? A jeśli grzeszą, a nawet zabijają, zawsze robią to by ocalić coś bardzo ważnego?

 

Z wyłączeniem Wandy. Ona jest dla mnie trochę nową Balladyną...

Tak, Wanda jest wyjątkiem. Robi rzecz straszną, niewybaczalną. Ale nie postępuje źle z wyrachowania ani cynizmu. Kieruje nią gniew i naiwność. A potem ponosi za to srogą karę.

Nieco dwuznaczne bywa też postępowanie Anny, najmłodszej z rodu Czeplińskich. Ten jej głód sukcesu i pieniądza może razić. Ale trudno jej nie usprawiedliwić po tym, jak ułożyło się jej dzieciństwo.

A poza tym… Któż z nas nie popełnia błędów? Nie bywa czasem zawistny i małostkowy? Ważne, żeby się w tym nie zatracić, nie zgubić gdzieś człowieczeństwa. Mam nadzieję, że Zosi, Wandzie i Ani się to udało.

 

Pisze Pan o rzezi wołyńskiej, powstaniu warszawskim i powojennym Wrocławiu. Zajmowanie poniemieckich domów, "szaberplac" i przesłuchania na Podwalu – znam to wszystko z opowieści moich dziadków, którzy po wojnie również wyjechali z Warszawy do Wrocławia. Pana powieść także opiera się w części na historiach rodzinnych. Długo robił Pan tzw. "Research"?

Bezcenne są te opowieści, prawda? Pamięć starszych ludzi to skarb, którego najpierw nie doceniamy, potem nie mamy czasu po niego sięgnąć, aż w końcu może zrobić się za późno. A odpowiadając na Pani pytanie – przygotowywanie się do pisania zajęło mi więcej czasu niż samo pisanie. Rodzinne opowieści, nie tylko listy babci czy wspomnienia dziadka, ale i rodzinna legenda o kuzynce, która przed wojną zakochała się w panu dziedzicu...

 

Chociaż z wzajemnością?

Jej uczucia zostały odwzajemnione tylko na czas wakacji, potem panicz miał już inne sprawy na głowie i nawet nie zauważył, że złamał dziewczynie życie. To była tylko przygrywka wymagająca uzupełnienia. Musiałem to wszystko jeszcze uzupełnić i scalić. Przeczytałem kilka książek, ale wciąż wielu rzeczy nie wiedziałem. Umykały mi szczegóły. Sporo czasu na przykład zajęło mi ustalenie przebiegu linii tramwajowej numer 15 w przedwojennej Warszawie, którą czasem podróżowała Zosia. Niby drobiazg, można się było jakoś po tym prześlizgnąć, ale się zawziąłem. I wreszcie, w jednym z antykwariatów, znalazłem mapę miasta z lat 30. z zaznaczonymi trasami tramwajów. Takich małych bitew musiałem stoczyć wiele, ale ta detektywistyczna robota sprawiła mi sporo frajdy.

 


A nurkowanie? Kiedy narodziła się ta pasja? Podobno to właśnie podczas jednej z podwodnych wypraw wyobraził Pan sobie niektóre fragmenty swojej przyszłej powieści?

Nurkowanie do leżących głęboko wraków to fajna sprawa. Dociera tam niewielu nurków, zatopione statki są więc nienaruszone. Owszem, oplatają je całe girlandy zerwanych rybackich sieci i plątanina wędkarskich żyłek, pokrywa je muł. Ale wciąż można tam zobaczyć pozostałości obecności ludzi. Rozsypane naczynia z kambuza, jakiś but, kompas, koło sterowe. 

 

Przedmioty codziennego użytku, które urastają do rangi artefaktów i symboli...

Patrząc na to trudno nie zastanowić się, co stało się z tymi ludźmi w chwili katastrofy. Kim byli? Jak trafili na pokład? Czy ocaleli? A jeśli tak, to jak zmieniło się ich życie? Na takie refleksje nie ma jednak wiele czasu w trakcie pobytu pod wodą. Nurkowanie z użyciem sztucznych mieszanek oddechowych, z dużą liczbą butli, a do tego w dość zdradliwym środowisku, jakim jest połączenie plątaniny sieci, kompletnej ciemności i przydennych prądów, sprawia że trzeba zachować czujność i jasny umysł. Refleksja pojawia się po wynurzeniu. Wtedy to wszystko się przypomina. I wracają pytania. Z takich pytań właśnie pojawił mi się kiedyś bardzo mglisty pomysł opisania losów ludzi, których wojenne losy splotły się na pokładzie statku.

 


W muzeum w Helu widziałam zdjęcia zatopionego w '45 Wilhelma Gustloffa - przerażające... A przecież takich podwodnych grobowców Bałtyk skrywa mnóstwo. O MS Goyi pisze Pan w swojej książce. Był Pan nawet w tym wraku...

Nurkowanie było dla mnie zawsze bardziej sportem niż wycieczką w przeszłość. Nie skupiałem się więc specjalnie nad historią statku, który penetrowałem. Bardziej ekscytowałem się czasem spędzonym na dnie, pokonanym nad wrakiem dystansem, ewentualnie tym, czy udało mi się wpłynąć do jego wnętrza. Z takim podejściem zanurkowałem też do Goi, na której 16 kwietnia 1945 roku w ciągu trzech minut zginęło ok. 7 tysięcy pasażerów.

 

Zatem miała to być raczej podróż badawcza, a nie podróż sentymentalna? 

To była wyprawa badawcza, nasz zespół miał sprawdzić, ile torped uderzyło w statek i jak wygląda obecnie jego kadłub. Szybko zrobiłem swoje i stwierdziłem, że mam jeszcze w butlach sporo gazu. Pomyślałem więc, że spróbuję dostać się do środka. Bez większego namysłu zrobiłem "scyzoryk" i wpłynąłem do głównej ładowni. O tym, co tam ujrzałem, do dziś nie umiem opowiadać.

 


W Trzech odbiciach w lustrze mówi Pan o klątwie i fatum. Mówi Pan o tym na serio, bez ironicznego cudzysłowu. Wierzy Pan w fatum?

Wierzę w to, że człowiek jest panem własnego losu. Rzecz jasna, nie wszyscy dostaliśmy od niego te same karty. Jedni mają same króle i asy, inni dwójki i trójki ;) Każdy jednak może coś swoją talią ugrać, czasem nawet całkiem dużo – to zależy w dużej mierze od siły charakteru i wytrwałości. Nie wiem natomiast, czy istnieje coś takiego jak klątwa. Któż to wie? Jestem jednak przekonany, że jeśli nawet, to można ją pokonać. Przygiąć do ziemi i walnąć z kolana. 

 

„Za kudły i w mordę”. Jak Zosia:)

Trzeba tylko zdobyć się na odwagę by się z klątwą zmierzyć.


Zdradzi nam Pan swoje plany na przyszłość? Trzy odbicia w lustrze to powieść, która dość mocno różni się od Pańskiego debiutu – Nowego drapieżnika. Czego możemy spodziewać po Pana trzeciej powieści?

Ze wstydem muszę przyznać, że trochę się ostatnio lenię. Nie mam sprecyzowanego pomysłu na następną fabułę, cierpliwie więc czekam aż uderzy we mnie natchnienie;) Mam tylko nadzieję, że się kiedyś doczekam! Skoro popełniłem już thriller i sagę, to może teraz byłoby fajnie zmierzyć się z sensacją i kryminałem? Spróbować wykombinować intrygę toczącą się w naszych polskich realiach? Mam nawet pomysł na pierwszą scenę: na pogrzebie tragicznie zmarłego faceta spotykają się jego dawni przyjaciele. Od lat nie mieli ze sobą kontaktu, porozchodzili się w różne strony, praktycznie rzecz biorąc są już dla siebie obcymi ludźmi. I nie zamierzają tego zmieniać. Przyszli pożegnać dawnego kolegę i tyle. Wydarza się jednak coś, co sprawia, że mimo wzajemnej niechęci, muszą znów działać razem. Bo jeśli tego nie zrobią, zginą.

 

Brzmi zachęcająco! A zatem życzę Panu nieustającej weny, inspiracji, pomysłów i cierpliwości. Czytelnicy czekają! Niech się Pan zlituje i ich głodem nie morzy... :)

Serdecznie dziękuję za rozmowę!

 

Fot. zdjęcia autora: Iza Zborowska

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież