Katarzyna Tasak "Czekając na e-mail" (Novae Res)

Sięgając po tę książkę, kierowałam się intuicją i okazało się, że to był bardzo dobry wybór. Przeczytałam bowiem kawałek całkiem niezłej prozy obyczajowej, w dodatku podszytej psychologią, a jednocześnie bardzo prostej, przystępnie napisanej. „Czekając na e-mail” można uznać za współczesną powieść epistolarną. Autorka posłużyła się formą listów, ale nie tradycyjnych, lecz elektronicznych, w dodatku tylko wysyłanych, pozostawionych bez odpowiedzi ze strony adresata. 

Bohaterką jest młoda kobieta, opuszczona przez mężczyznę, który zniknął z jej życia bez wyjaśnienia, cichaczem zabierając swoje rzeczy z mieszkania i zostawiając tylko pożegnalny napis szminką łazience. Zazwyczaj w literaturze popularnej mamy do czynienia z bohaterkami, które po rozstaniu czują rozpacz, smutek, żal, złość. Rozładowują emocje imprezując i spotykając się z przyjaciółkami. Rozpoczynają nowe życie – zakładają biznes, wchodzą w nowe relacje, spotykają swojego „księcia z bajki”. Katarzyna Tasak nie zafundowała nam takiego scenariusza. Przedstawiła relację z przeżyć i przemian, zachodzących stopniowo w życiu bohaterki. Pokazała opis wręcz fizycznego bólu, jakiego doświadcza porzucona osoba, której uczucia podeptano.

Zrozpaczona kobieta zaczyna pisać do byłego partnera e-maile. Nie, nie skomle w nich o powrót, choć niedowierza temu, co się stało, tli się w niej nadzieja, że to żart. Wyjątkowo nie śmieszny. Pyta o powód odejścia, opisuje to, co czuje, przeżywa, opowiada o tym, co się  u niej dzieje. Dzieli się przemyśleniami i wnioskami, do jakich doszła.
Niektóre z listów przypominają bardziej notatki z pamiętnika. W sumie to taki właśnie pamiętnik, czy raczej dziennik. Rodzaj autoterapii, jaką zastosowała (być może nieświadomie) bohaterka, by „przepracować” problem, by przejść przez żałobę po porzuceniu. 

To jest właśnie sedno tej niewielkiej książeczki. Żałoba dotyczy nie tylko śmierci kogoś bliskiego, ale może wiązać się z rozstaniem, stratą  np. pracy, zwierzęcia, pasji, idei,  z ubytkiem czegoś, co było dla nas niezwykle istotne, najważniejsze. Ma kilka etapów: szok i otępienie, tęsknota i żal, dezorganizacja i rozpacz, reorganizacja. Albo według innego podziału : zaprzeczenie, gniew, targowanie, depresja, akceptacja. Nie każda żałoba przebiega dokładnie według schematu, poszczególne fazy mogą się mieszać, niektóre - nie występować, bądź trwać przewlekle.

Bohaterka przeżywa traumę rozstania i dzięki pisanym codziennie wiadomościom, analizuje swoją sytuację i próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości, już bez niego. To jednak wcale nie jest łatwe. Musi odciąć pępowinę od zapachu jego perfum, jego zapomnianej koszuli, wspólnej pościeli, wspomnień. Wspierają ją mama oraz przyjaciółka Mirka. Ich pomoc, a zwłaszcza radykalne nieraz sposoby Mirki okazują się nieocenione. „Przydaje się” także przygarnięty pies. Ważną rolę odgrywają tajemnicze bukiety i wyjazd w góry. Tylko nie spodziewajcie się happy endu w ramionach nowego amanta. 

 

„Czekając na e-mail” zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, bo szczerze mówiąc, myślałam, że to będzie kolejna lekka opowieść, czy komedia romantyczna. Tymczasem to takie literackie „mięsko”(wegetarianie, wybaczcie mi tę metaforę) o przechodzeniu przez trudny czas, o dojrzewaniu do pogodzenia się ze stratą, o rozstaniach, powrotach i trwaniu. Także o przyjaźni. Wydaje mi się, że dla wielu osób ta niespełna stupięćdziesięciostronicowa publikacja będzie cenną lekcją i emocjonalną podporą. 

Styl Katarzyny Tasak nie do końca mnie ujął, ale bardzo często przyznawałam jej punkty za celne, mocne zdania, porównania, emocje, puenty. Autorka zadedykowała swoją książkę wszystkim, którzy w nią wierzyli i wierzą. Od tej pory i ja trzymam za nią kciuki i mam nadzieję, że nie poprzestanie na tym jednym tytule.

 

Izabela Frączyk "Siostra mojej siostry" (Prószyński i S-ka)

Warszawa jest centrum życia gospodarczego, politycznego i kulturalnego, dlatego stała się  najczęściej wybieranym kierunkiem migracji z innych regionów Polski. To tu wielu upatruje możliwości rozwoju osobistego, znalezienia pracy i poprawy sytuacji materialnej. Faktem jest też, że w stolicy mieszka najwięcej polskich celebrytów, gdyż w Warszawie mieszczą się siedziby telewizji, stacji radiowych, firm fonograficznych i agencji aktorskich, dzięki którym gwiazdy mogą liczyć na zatrudnienie w swoich zawodach. Sięgając po książkę Izabelli Frączyk „Siostra mojej siostry” byłam ciekawa czy świat stołecznych sław przypadnie mi do gustu i czy odnajdę się w tej rzeczywistości.

 

Główną bohaterką powieści „Siostra mojej siostry” jest dobiegająca trzydziestki mieszkanka zapadłej bieszczadzkiej wioski, która od śmierci matki żyje bardzo skromnie. Ostatnie pieniądze zainwestowała we własny interes, ale pogoda postanowiła pokrzyżować jej plany i zamiast zysków zafundowała straty i kolejne długi. I pewnie egzystencja Hanki nie uległaby  zmianie, gdyby na jej drodze nie stanęła przyrodnia siostra Kaja z bardzo intratną propozycją dla ubogiej krewnej. Ale czy dziewczyna z prowincji odnajdzie się w wielkim mieście?

 

Hanka nie ma nic do stracenia, dlatego nie zwleka z podjęciem decyzji i wyrusza do Warszawy. Na miejscu okazuje się, że nie tylko stolica stoi przed nią otworem, ale też wielki świat celebrytów i gwiazd. Ale czy prostoduszna i uczciwa dziewczyna będzie szczęśliwa w miejscu, w którym dominują hieny i harpie czekające na najmniejsze potknięcie lub błąd kolegi czy koleżanki po fachu, a przyjaźń, szczerość i zaufanie jest towarem deficytowym?

 

Autorka wykreowała bardzo sympatyczną i inteligentną bohaterkę, której nie szczędziła bolesnych  doświadczeń, a potem otworzyła przed nią drzwi do sławy i bogactwa oraz zmusiła do dokonywania trudnych wyborów i weryfikacji własnych priorytetów. Uwikłała ją w skomplikowane relacje i zamieniła spokojną egzystencję w chaos. Splotła ze sobą losy dwóch sióstr, które są jak przeciwległe bieguny i wystawiła je na ciężką próbę, jednocześnie dając szansę na zbudowanie więzi mającej moc większą niż rozgłos i pieniądze.

 

Izabella Frączyk zabiera czytelnika do świata znanych i lubianych, płynących na falach własnej popularności gwiazd i gwiazdeczek oraz pozwala mu zajrzeć za jego kulisy, gdzie intrygi, manipulacje i ciosy poniżej pasa to chleb powszedni. Tu drogę na szczyt toruje ciężka praca, przy czym jeden nierozważny krok, a czasem słowo może zakończyć się bolesnym upadkiem. Autorka w bardzo plastyczny sposób ukazuje mechanizmy rządzące mediami i show – biznesem, a także uczestników tego rynku, których wizerunek prezentowany w środkach masowego przekazu często daleki jest od prawdy.

 

Pisarka posługuje się lekkim i przyjemnym w odbiorze stylem, który sprawia, że przez książkę płynie się błyskawicznie. Nie naszpikowała fabuły zbędnymi detalami, ale również nie zapomniała  o tle przedstawionych wydarzeń. W bardzo obrazowy sposób przedstawiła klimat małej miejscowości, gdzie trudno zachować prywatność, ale też sprawdza się stara prawda mówiąca, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. A następnie pokazała Warszawę i życie w biegu, gdzie za fasadą anonimowości nieustanie trwa wyścig szczurów. Zabrakło mi większego skupienia na emocjach i uczuciach bohaterów, a przez to nie zawsze potrafiłam im uwierzyć.  

 

„Siostra mojej siostry” to ciepła lektura, która nie tylko pozwala przyjemnie spędzić czas, ale też naraża czytelnika na różnorodne wrażenia gdyż pisarka zadbała, aby podczas przebiegu fabuły nie zabrakło zaskoczenia, zwrotów akcji i dobrego humoru. Jeżeli szukacie książki umożliwiającej relaks i odpoczynek po ciężkim dniu to perypetie Hanki idealnie sprostają waszym oczekiwaniom. Polecam.

 

Joanna Bartoń "Do niewidzenia, do niejutra" (Wydawnictwo JanKa)

 

Przewrotnie powiem, że lubię książki, po których lekturze boli mnie głowa. Nie tylko głowa nawet, ale w ogóle wszystko. Zęby, na przykład, od zgrzytania. Dłonie od zwijania ich w pięści. Stopy od nerwowego tupotu w podłogę pod biurkiem. Brzuch ze śmiechu. Oczy od płaczu. A ta głowa to chyba od... myślenia. I dobrze. Dobrze się dzieje, kiedy literatura skłania do myślenia, prawda? Powieść Joanny Bartoń jest dziwna. Pełna paradoksów, zestawiająca piękno z brzydotą, sacrum z profanum, teatralną sztuczność z żywymi emocjami, liryczne frazy z rynsztokowym bluzgiem, wzniosłe platoniczne uczucia z organiczną dosłownością. Lubię taką dziwność. Taka dziwność nakręca literaturę i sprawia, że nie poruszamy się tylko wśród klasycznych konstrukcji fabularnych. Taka dziwność niesie ze sobą świeżość, rzuca wyzwanie czytelnikowi, nakazuje podjąć ryzyko i zagłębić się w lekturę wcale niełatwą, ale satysfakcjonującą. I nie pozostawia go obojętnym, w żadnym wypadku.

 

Co łączy dwudziestodwuletnią Lo z czterdziestoletnim Profesorem? Pociąg do nieistnienia. Co ich dzieli? Niemal wszystko. Od życiowych doświadczeń, poprzez wyznawane wartości, aż do stylu życia. A jednak pociąg do nieistnienia góruje nad tym wszystkim, przyciąga ich do siebie jak magnes. Poznają się w knajpie, czyli dość standardowo. Ona wywija na parkiecie z jego kolegą, podstarzałym hipisem o ksywce „Jezus”, on zaś – z jej koleżanką, piękną Su. Lo zdaje się bawić wybornie, choć ma na swoim koncie nieudaną próbę samobójczą, którą przeprowadziła tego samego dnia. Na dworcu kolejowym we Wrocławiu usiłowała odegrać spektakl pt. „Cybulski – próba rekonstrukcji”. Jak wiemy – znany polski aktor, Zbigniew Cybulski, zginął pod kołami pociągu na tym samym dworcu, niedługo po premierze filmu „Pociąg”, w którym konduktor ostrzega go, że to się kiedyś źle skończy. Lo nie ma wcale „joba” na punkcie Cybulskiego (tak twierdzi naczelnik z przydworcowego komisariatu), lecz cierpi właśnie na pociąg do nieistnienia. Pociąg... Ciekawa gra słów, prawda?

 

A Profesor? No cóż, z nim sprawa przestawia się znacznie gorzej. Lo nazywa go, bardzo uroczo, „Najwspanialszym Zdegenerowanym Skurwielem Na Świecie”. I owszem, to degenerat. Wykłada wprawdzie antropologię kultury na PWST, zna się na sztuce i literaturze, ale lubi też niezobowiązujący seks (najbardziej zaś kręci go „prawo pierwszego wejścia”, sami rozumiecie), alkohol i narkotyki, a pokątnie dorabia sobie gangsterką. Czy raczej może pokątnie dorabia sobie profesorowaniem, bo gangsterka jest zajęciem bardziej intratnym. Lo zaś uważa się przy nim za czystą niczym łza i pierwsze śniegi dziewicę. Nigdy nie uprawiała bowiem nawet pełnego seksu. Jest jednak w istocie raczej klasyczną półdziewicą, o których poczytać możemy między innymi w niegrzecznej literaturze późno-wiktoriańskiej czy choćby u Sarah Waters. Pełny seks to jedyna rzecz, której taka półdziewica z mężczyzną nigdy nie robiła. Albo z kobietą... Tak, tak, o tym też będzie tutaj mowa, a czytelnik stopniowo przekona się, jak niewiele wspólnego z prawdziwym dziewictwem ma powieściowa Lo. Profesor i Lo lądują razem w jego mieszkaniu, rozmawiają i zaspokajają się (ale nie! nie uprawiają seksu!), a później zaczynają opowiadać sobie o przeszłości. Zarówno przeszłość Profesora, jak i przeszłość Lo, obfituje w dramatyczne wydarzenia. Pod wpływem przeżywanych emocji i prowadzonych rozmów oboje doświadczają najbardziej treściwej doby ich życia. Tak, „życia”, nie „żyć”, bo są w gruncie rzeczy jak jeden organizm, który poddany defragmentacji cierpieć musi już zawsze. Czy zrozumieją swój pociąg do nieistnienia? Czy dwie tak okaleczone emocjonalnie jednostki mają szansę na dobrą, wspólną przyszłość?

 

Powieść Joanny Bartoń bardzo jest przewrotna. Początek sprawił, że śmiałam się do łez. Zwłaszcza przy lekturze fragmentów, w których Profesor i Lo, wypaliwszy blanta, jadą taksówką kupić szpinak na stacji benzynowej. Pomyślałam sobie wtedy, że to będzie coś w stylu Woody'ego Allena. Oto przed oczyma duszy mojej jawią się neurotyczni i narcystyczni bohaterowie, którzy z nadmierną wrażliwością reagują na rzeczywistość i próbują postrzegać ją, a także innych ludzi, przez jakieś wyuczone klisze, które to klisze nijak nie chcą współgrać z ich układem nerwowym. W miarę przewracania kartek Woody Allen i przeintelektualizowane poczucie humoru ustępują jednak miejsca... hm... osobliwej mieszaninie konwencji rodem z Witkacego i Grotowskiego. Właśnie Witkacy i Grotowski przyszli mi tutaj na myśl, choć pierwszy świadomie grał teatralnymi kliszami i obnażał literackie „szwy” (jak choćby w powieści Pożegnanie jesieni), a drugi dążył do teatru totalnego, który wyzwoliłby sztukę ze scenicznego pudełka. I trochę tak tu właśnie jest. Z jednej strony skrajna teatralizacja, bohaterowie zbudowani z klisz i stereotypów, a także świadoma gra znanymi kulturowymi schematami, z drugiej – żywe emocje i aktorstwo organiczne, które swój początek bierze w oddechu i głosie wydobywanym prosto z trzewi. Symboliczne wydaje się to, że Bartoń tylko raz opisuje, jak bohaterowie krzyczą podczas spełnienia. Ona na wysokich tonach, on jak „lew z zajawki Metro Goldwyn Mayer”. I ten krzyk ich łączy. Bo prawdziwy krzyk, podbudowany emocjami, zawsze jest czymś pierwotnym, nieudawanym, nieteatralnym właśnie. Joanna Bartoń znakomicie porusza się między tym, co odegrane, a tym, co spontaniczne. Jest też prawdziwym wirtuozem formy. Jej proza to połączenie liryki godnej wybitnych poetów i języka wulgarnego, nawet nie potocznego, ale wręcz rynsztokowego. Takie renesansowe piękno, które współegzystuje z turpizmem i naturalizmem w idealnej harmonii.

 

Na koniec powiem coś, co nie będzie klasyczną „polecanką”. Do niewidzenia, do niejutra nie jest powieścią uniwersalną. Nie sposób przy niej odpocząć, nie sposób się rozerwać, nie sposób też zabawić się w zgaduj-zgadulę i wykoncypować sobie, co się stanie później. Kto zabił, kto umarł, kto przegrał, kto wygrał i czy bohaterowie będą razem, czy nie. Bo przecież nie o to chodzi w tej książce. Nie o romans klasycznie pojmowany, ani tym bardziej o tradycyjny happy-end. Zakończenie powieści jest, jak zresztą cała książka, bardzo przewrotne. Nakazuje odświeżyć sobie słowa Cyganki, która na pierwszych kartach przepowiada Lo śmierć w wieku trzydziestu lat. Śmierć może być przecież interpretowana na rozmaite sposoby, ukrywać się pod symbolami i dotyczyć różnych sfer ludzkiego życia. Tak, życia właśnie, skoro już mowa o paradoksach. A jeśli w ogromnym, niezmierzonym świecie trafiają na siebie dwie jednostki, które mają identyczny pociąg do nieistnienia, to musi być między nimi i wieloznaczna śmierć, i wieloznaczna miłość. Miłość trudna, ale uzależniająca mocniej niż narkotyki, wymuszająca na człowieku skrajne decyzje, lecz także prowokująca do przemiany na lepsze. A zatem ostrzegam – powieść Joanny Bartoń nie jest pozycją, którą można by czytać dla rozrywki, do poduszki czy ku-pokrzepieniu-serc. Nie jest łatwa w odbiorze i wymaga intelektualnego wysiłku. Podepcze wasze umysły i przepuści je przez sito, zmieli, utłucze i uformuje na nowo. Zostawi wasze emocje w strzępach. Nie bójcie się. Podejmijcie ryzyko. O takich książkach się nie zapomina.  

 

Thomas Arnold "33 dni prawdy" (ARW Vectra)

Po nitce do kłębka, lecz co w sytuacji gdy nitek jest kilka? W dodatku trudno za nimi podążać, ponieważ każda jest niezwykle splątana i gdy przyjrzeć im się z bliska okazują się prowadzić w zupełnie innym kierunku niż początkowo się wydawało. Prawdziwy labirynt, z którego nie widać wyjścia, co więcej każdy kolejny zakręt odsłania następne niewiadome ścieżki, kuszące by nimi podążyć, ale jednocześnie grożące całkowitym zatraceniem. 

Śmierć dla policjanta to jednocześnie koniec i początek. Koniec życia człowieka i początek śledztwa, czasem krótkiego, a czasem długiego i obfitującego w wiele zagadek. James Adams nigdy nie traktuje dochodzenia rutynowo, zanim wyrobi sobie własne zdanie dokładnie sprawdza każdy szczegół. Nie inaczej jest w przypadku Dony Jonson, może dla kogoś innego byłoby od razu wszystko wiadome, lecz nie dla tego detektywa. Pewien detal przykuwa jego uwagę, potem następny i jeszcze jeden szczegół, w sumie każą one się zastanowić co właściwie się wydarzyło, nim znaleziono martwą kobietę. Zbrodnia czy samobójstwo? Jeżeli to pierwsze, to kto jest mordercą? A jeśli sama odebrała sobie życie, to co było powodem tej decyzji? Znalezione zdjęcie w mieszkaniu Dony być może jest wskazówką, chociaż niekoniecznie. Fotografia sprzed dwudziestu lat wiedzie Adamsa prosto w przeszłość kobiety. Jedno dochodzenie jeszcze nie ma konkretnych wyników, a kolejne musi zostać rozpoczęte. Tym razem wydaje się wszystko jasne, ale czy faktycznie nie ma żadnych wątpliwości co do motywu? Doświadczony policjant nie od razu przechodzi do podsumowań, wpierw sprawdza prawdopodobne scenariusze dopasowując je do znalezionych dowodów. Czasem trzeba również brać pod uwagę poszlaki, nawet gdy innym to nie na rękę. James Adams chadza własnymi ścieżkami, które jak do tej pory zawsze wiodły go ku rozwiązaniu zagadek kryminalnych jakimi się zajmował. Czy i teraz będzie tak samo? Jego partner również nie narzeka na brak zajęć, oprócz wspólnego dochodzenia jest zaangażowany także w inne. Tym razem detektyw Ross ma szansę wyjść z cienia swego starszego kolegi, sprawa jaką się zajmuje tylko początkowo wydaje się błaha i prosta, ma jednak ona drugie dno, niezwykle dramatyczne i okrutne. 

Detektywi Adams i Ross mają ręce pełne roboty, prowadząc kilka śledztw jednocześnie, szukając śladów i motywów, łatwo mogą nie zauważyć wzajemnych powiązań ukrytych głęboko i z dużym znawstwem. Wszystko zaczęło się od śmierci Dony Jonson, chociaż czy na pewno? Może odpowiedź kryje się w starej fotografii? Początku czasem warto poszukać w przeszłości, tak samo jak prawdy. To co ma miejsce w teraźniejszości bywa ceną sprawiedliwości, nie zawsze wynagradzającej cierpienie i karzącej winnych.

Śledztwo to skomplikowana układanka, czasem trudno znaleźć ten jeden, ostatni element, dzięki któremu obraz staje się czytelny. "33 dni prawdy" to kilka kryminalnych łamigłówek z pozoru połączonych jedynie osobami detektywów, ale czy faktycznie tak jest? Wątki wydają się odrębne, lecz gdzieś pomiędzy nimi przeplata się pewien wspólny motyw - jaki? To jedno z wielu pytań jakie autor zadaje czytelnikom. W książce Thomasa Arnolda jest wiele znaków zapytania, odpowiedź na nie kryje się w detalach, to z nich tworzy się niezwykła panorama zbrodni, kary, bólu i zemsty. Dramat jednego człowieka staje się punktem wyjścia dla łańcucha zdarzeń, którego poszczególne ogniwa są jednocześnie odwetem i wymierzeniem kary każdemu kto sprzeniewierzył się zasadom. Prawda nie zawsze daje wyzwolenie i przynosi ulgę, często bywa jedynie gorzką i marną namiastką pocieszenia za doznane krzywdy. "33 dni prawdy" Thomasa Arnolda to kryminał w jakim czytający mogą prowadzić własne dochodzenie porównując swoje przypuszczenia z efektami pracy głównych bohaterów, czy będą one zbieżne? To zależy od zmysłu obserwacji, intuicji oraz kogoś, kto podsuwa tropy, będące być może pomocne w odkryciu faktycznego przebieg wydarzeń, lecz czy można zaufać anonimowemu "pomocnikowi"? Odpowiedź na to pytanie na pewno padnie, chociaż niewykluczone, iż będzie całkowicie inna niż ktokolwiek przypuszczał.