Joanna Bartoń "Do niewidzenia, do niejutra" (Wydawnictwo JanKa)

 

Przewrotnie powiem, że lubię książki, po których lekturze boli mnie głowa. Nie tylko głowa nawet, ale w ogóle wszystko. Zęby, na przykład, od zgrzytania. Dłonie od zwijania ich w pięści. Stopy od nerwowego tupotu w podłogę pod biurkiem. Brzuch ze śmiechu. Oczy od płaczu. A ta głowa to chyba od... myślenia. I dobrze. Dobrze się dzieje, kiedy literatura skłania do myślenia, prawda? Powieść Joanny Bartoń jest dziwna. Pełna paradoksów, zestawiająca piękno z brzydotą, sacrum z profanum, teatralną sztuczność z żywymi emocjami, liryczne frazy z rynsztokowym bluzgiem, wzniosłe platoniczne uczucia z organiczną dosłownością. Lubię taką dziwność. Taka dziwność nakręca literaturę i sprawia, że nie poruszamy się tylko wśród klasycznych konstrukcji fabularnych. Taka dziwność niesie ze sobą świeżość, rzuca wyzwanie czytelnikowi, nakazuje podjąć ryzyko i zagłębić się w lekturę wcale niełatwą, ale satysfakcjonującą. I nie pozostawia go obojętnym, w żadnym wypadku.

 

Co łączy dwudziestodwuletnią Lo z czterdziestoletnim Profesorem? Pociąg do nieistnienia. Co ich dzieli? Niemal wszystko. Od życiowych doświadczeń, poprzez wyznawane wartości, aż do stylu życia. A jednak pociąg do nieistnienia góruje nad tym wszystkim, przyciąga ich do siebie jak magnes. Poznają się w knajpie, czyli dość standardowo. Ona wywija na parkiecie z jego kolegą, podstarzałym hipisem o ksywce „Jezus”, on zaś – z jej koleżanką, piękną Su. Lo zdaje się bawić wybornie, choć ma na swoim koncie nieudaną próbę samobójczą, którą przeprowadziła tego samego dnia. Na dworcu kolejowym we Wrocławiu usiłowała odegrać spektakl pt. „Cybulski – próba rekonstrukcji”. Jak wiemy – znany polski aktor, Zbigniew Cybulski, zginął pod kołami pociągu na tym samym dworcu, niedługo po premierze filmu „Pociąg”, w którym konduktor ostrzega go, że to się kiedyś źle skończy. Lo nie ma wcale „joba” na punkcie Cybulskiego (tak twierdzi naczelnik z przydworcowego komisariatu), lecz cierpi właśnie na pociąg do nieistnienia. Pociąg... Ciekawa gra słów, prawda?

 

A Profesor? No cóż, z nim sprawa przestawia się znacznie gorzej. Lo nazywa go, bardzo uroczo, „Najwspanialszym Zdegenerowanym Skurwielem Na Świecie”. I owszem, to degenerat. Wykłada wprawdzie antropologię kultury na PWST, zna się na sztuce i literaturze, ale lubi też niezobowiązujący seks (najbardziej zaś kręci go „prawo pierwszego wejścia”, sami rozumiecie), alkohol i narkotyki, a pokątnie dorabia sobie gangsterką. Czy raczej może pokątnie dorabia sobie profesorowaniem, bo gangsterka jest zajęciem bardziej intratnym. Lo zaś uważa się przy nim za czystą niczym łza i pierwsze śniegi dziewicę. Nigdy nie uprawiała bowiem nawet pełnego seksu. Jest jednak w istocie raczej klasyczną półdziewicą, o których poczytać możemy między innymi w niegrzecznej literaturze późno-wiktoriańskiej czy choćby u Sarah Waters. Pełny seks to jedyna rzecz, której taka półdziewica z mężczyzną nigdy nie robiła. Albo z kobietą... Tak, tak, o tym też będzie tutaj mowa, a czytelnik stopniowo przekona się, jak niewiele wspólnego z prawdziwym dziewictwem ma powieściowa Lo. Profesor i Lo lądują razem w jego mieszkaniu, rozmawiają i zaspokajają się (ale nie! nie uprawiają seksu!), a później zaczynają opowiadać sobie o przeszłości. Zarówno przeszłość Profesora, jak i przeszłość Lo, obfituje w dramatyczne wydarzenia. Pod wpływem przeżywanych emocji i prowadzonych rozmów oboje doświadczają najbardziej treściwej doby ich życia. Tak, „życia”, nie „żyć”, bo są w gruncie rzeczy jak jeden organizm, który poddany defragmentacji cierpieć musi już zawsze. Czy zrozumieją swój pociąg do nieistnienia? Czy dwie tak okaleczone emocjonalnie jednostki mają szansę na dobrą, wspólną przyszłość?

 

Powieść Joanny Bartoń bardzo jest przewrotna. Początek sprawił, że śmiałam się do łez. Zwłaszcza przy lekturze fragmentów, w których Profesor i Lo, wypaliwszy blanta, jadą taksówką kupić szpinak na stacji benzynowej. Pomyślałam sobie wtedy, że to będzie coś w stylu Woody'ego Allena. Oto przed oczyma duszy mojej jawią się neurotyczni i narcystyczni bohaterowie, którzy z nadmierną wrażliwością reagują na rzeczywistość i próbują postrzegać ją, a także innych ludzi, przez jakieś wyuczone klisze, które to klisze nijak nie chcą współgrać z ich układem nerwowym. W miarę przewracania kartek Woody Allen i przeintelektualizowane poczucie humoru ustępują jednak miejsca... hm... osobliwej mieszaninie konwencji rodem z Witkacego i Grotowskiego. Właśnie Witkacy i Grotowski przyszli mi tutaj na myśl, choć pierwszy świadomie grał teatralnymi kliszami i obnażał literackie „szwy” (jak choćby w powieści Pożegnanie jesieni), a drugi dążył do teatru totalnego, który wyzwoliłby sztukę ze scenicznego pudełka. I trochę tak tu właśnie jest. Z jednej strony skrajna teatralizacja, bohaterowie zbudowani z klisz i stereotypów, a także świadoma gra znanymi kulturowymi schematami, z drugiej – żywe emocje i aktorstwo organiczne, które swój początek bierze w oddechu i głosie wydobywanym prosto z trzewi. Symboliczne wydaje się to, że Bartoń tylko raz opisuje, jak bohaterowie krzyczą podczas spełnienia. Ona na wysokich tonach, on jak „lew z zajawki Metro Goldwyn Mayer”. I ten krzyk ich łączy. Bo prawdziwy krzyk, podbudowany emocjami, zawsze jest czymś pierwotnym, nieudawanym, nieteatralnym właśnie. Joanna Bartoń znakomicie porusza się między tym, co odegrane, a tym, co spontaniczne. Jest też prawdziwym wirtuozem formy. Jej proza to połączenie liryki godnej wybitnych poetów i języka wulgarnego, nawet nie potocznego, ale wręcz rynsztokowego. Takie renesansowe piękno, które współegzystuje z turpizmem i naturalizmem w idealnej harmonii.

 

Na koniec powiem coś, co nie będzie klasyczną „polecanką”. Do niewidzenia, do niejutra nie jest powieścią uniwersalną. Nie sposób przy niej odpocząć, nie sposób się rozerwać, nie sposób też zabawić się w zgaduj-zgadulę i wykoncypować sobie, co się stanie później. Kto zabił, kto umarł, kto przegrał, kto wygrał i czy bohaterowie będą razem, czy nie. Bo przecież nie o to chodzi w tej książce. Nie o romans klasycznie pojmowany, ani tym bardziej o tradycyjny happy-end. Zakończenie powieści jest, jak zresztą cała książka, bardzo przewrotne. Nakazuje odświeżyć sobie słowa Cyganki, która na pierwszych kartach przepowiada Lo śmierć w wieku trzydziestu lat. Śmierć może być przecież interpretowana na rozmaite sposoby, ukrywać się pod symbolami i dotyczyć różnych sfer ludzkiego życia. Tak, życia właśnie, skoro już mowa o paradoksach. A jeśli w ogromnym, niezmierzonym świecie trafiają na siebie dwie jednostki, które mają identyczny pociąg do nieistnienia, to musi być między nimi i wieloznaczna śmierć, i wieloznaczna miłość. Miłość trudna, ale uzależniająca mocniej niż narkotyki, wymuszająca na człowieku skrajne decyzje, lecz także prowokująca do przemiany na lepsze. A zatem ostrzegam – powieść Joanny Bartoń nie jest pozycją, którą można by czytać dla rozrywki, do poduszki czy ku-pokrzepieniu-serc. Nie jest łatwa w odbiorze i wymaga intelektualnego wysiłku. Podepcze wasze umysły i przepuści je przez sito, zmieli, utłucze i uformuje na nowo. Zostawi wasze emocje w strzępach. Nie bójcie się. Podejmijcie ryzyko. O takich książkach się nie zapomina.  

 

Komentarze  

 
0 #2 Magdalena 2015-04-01 17:48
Czy ja wiem? Grotowski gdzieś tam siedzi w mojej głowie, tak samo, jak Witkacy. Myślę, że pamiętałabym o nich nawet na Grenlandii :) A tutaj tak wiele jest o teatrze, że Grotowski musiał się skojarzyć .
Cytować
 
 
0 #1 Janina 2015-04-01 13:16
Ciekawe,
że przyszło Pani do głowy skojarzenie Z Grotowskim. BINGO!Mieszkani e we Wrocławiu pewnie ułatwia!
Cytować
 

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież