Zbigniew Zborowski "Pąki lodowych róż" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 23, październik 2015 10:10
Rok temu na półkach księgarskich pojawiła się powieść „Trzy odbicia w lustrze” Zbigniewa Zborowskiego. Była to historia Zofii, Wandy i Anny – babki, córki i wnuczki. Trzech niezwykłych kobiet, które na każdym etapie swojego życia musiały o coś walczyć. Pomyślałam wtedy, że Zborowski dokonał tego, czego często nie udaje się dokonać wielu autorom sag rodzinnych, czy mówiąc bardziej potocznie – pokoleniówek. Uniknął bowiem idealizacji przeszłości, miejsc i bohaterów, nie tworzył mitów, nie wpadał w ckliwość i banał. Napisał doskonale skonstruowaną rasową powieść o pełnokrwistych bohaterkach, z których każda mówiła własnym językiem i postępowała wedle własnego systemu wartości. Dla mnie „Trzy odbicia w lustrze” to książka doskonała. I dlatego wahałam się, czy sięgnąć po „Pąki lodowych róż”, ponieważ obawiałam się prawa słabszej kontynuacji. Jak się okazało – niepotrzebnie. I teraz za to wahanie jestem na siebie zła.
Rok 2014. Anna i Bartek mieszkają w starym domu w Józefowie. Finansowo nie wiedzie im się najlepiej. Anna jest w dziewiątym miesiącu ciąży i nie pracuje w ogóle, po tym, jak jej firma zbankrutowała, a Bartek prowadzi serwis rowerowy. Interes, delikatnie mówiąc, nie idzie najlepiej. Właściciel cieszy się, jeśli ktoś wpadnie do niego z przebitą dętką... Poza tym nad głową Ani i Bartka zaczynają gromadzić się czarne chmury. Umiera znana czytelnikom z „Trzech odbić w lustrze” babcia Zosia, a przed śmiercią przekazuje swojej wnuczce złą wiadomość. Otóż wrócił „Witold”. I wszyscy powinni mieć się na baczności. Jeśli czytaliście „Trzy odbicia...”, wiecie, kim jest Witold. Jeśli nie – szybko się tego dowiecie. Ania opowiada Bartkowi historię Witolda i zaczyna mieć bardzo złe przeczucia. Wymusza na swoim mężu, by on również zrewanżował się rodzinną opowieścią. Wraz z Anną poznajemy dramatyczne losy babki Bartka, Natalii Hryniewicz. Razem z nią też zaczynamy wierzyć, że bohaterom znowu przyjdzie stawić czoła fatum, a przeszłość zapuka do drzwi. I nie będzie to przyjemna wizyta.
Rok 1939. Wybucha wojna. Natalia Hryniewicz, panienka z wołyńskiej szlachty, musi porzucić romanse Rodziewiczówny i poradzić sobie w wojennej rzeczywistości. A los nie jest dla niej łaskawy. Rzuca ją najpierw na Brygitki, do więzienia, a później do Pierwouralska. Tam Natalia dostaje do ręki siekierę i dowiaduje się, czym jest tajga. Nie ma pojęcia, jakim cudem wciąż jeszcze żyje. Bo na Syberii teoria Darwina doskonale sprawdza się w praktyce. Przetrwają najsilniejsi. Co wcale nie ogranicza się jednak tylko do siły fizycznej. Natalia żyje, bo napędza ją dziwna determinacja. Później nienawiść – do kogoś bardzo bliskiego. A jeszcze później miłość – do kogoś, kto powinien być jej wrogiem. Nie na Uralu skończy się historia Natalii Hryniewicz. Los rzuci ją do Moskwy, do Warszawy, a wreszcie – do małego domku w Milanówku. Na spotkanie z przeznaczeniem. Jaki związek z życiem Bartka ma biografia jego babki? Jaką rolę odegra w nim Borys – rosyjski gangster i morderca? A jaką Wiera Morozow, bezwzględna snajperka z rosyjskiej armii? Czy Anna i Bartek mogą spokojnie oczekiwać narodzin ich pierwszego dziecka?
Powieść „Pąki lodowych róż” nie ma przejrzystej trójdzielnej budowy, do której przyzwyczailiśmy się w „Trzech odbiciach w lustrze”. Tutaj bohaterów jest więcej, a akcja przypomina mozaikę skomponowaną z wielu maleńkich elementów. Dopiero po ułożeniu całości zaczynamy rozumieć i doceniać celowość poszczególnych fragmentów. Pod względem konstrukcyjnym to powieść dużo lepsza – bo trudniejsza. Autor z prawdziwą wirtuozerią zapanował nad całością i sprytnie splątał wątki, nie pozostawiając żadnych fabularnych luk. Po mistrzowsku uporządkowywał stopniowo chaos, który wyłania się z pierwszych stron. Chaos jak najbardziej celowy – wszystko tutaj oparto albo na oryginalnie wykorzystanej strzelbie Czechowa, albo też na paralelizmie kompozycyjnym, który jest osią konstrukcyjną tej historii. Zborowski pokazuje, jak bardzo podobne mogą być ludzkie losy, jak bardzo podobne życiowe doświadczenia, zawody, rozczarowania i sukcesy. A jednocześnie – jak różne może być do nich podejście. Każdy z bohaterów otrzymuje w tej powieści prawo głosu. Ma własną narrację, mówi własnym językiem, filtruje rzeczywistość przez sito własnej świadomości. Wraz z Natalią oglądamy krwawą jatkę w Brygidkach i skutą mrozem tajgę, pijemy szampana na moskiewskich salonach i rozmyślamy o utraconych nadziejach w domku w Milanówku. Wraz z Bartkiem czujemy wyrzuty sumienia, ponieważ kiedyś, w kluczowym momencie, stchórzyliśmy. Z Borysem przenosimy się do ogarniętego wojną Afganistanu, a później do gangsterskich melin Moskwy, gdzie zapadają wyroki. Z Wierą podróżujemy do splamionej krwią Czeczenii, a później na Ukrainę, do Doniecka. Za każdym razem śledzimy wydarzenia z indywidualnego punktu widzenia, narracyjnie czystego do granic możliwości – nie ma tutaj miejsca na żadne odbicie perspektywy. Ani też na zewnętrzną ocenę. Na morał. Bo przecież racja nigdy nie jest po jednej stronie.
Zbigniew Zborowski obala w tej powieści mit, że wojna skończyła się w 1945. Wojna tak naprawdę nie skończyła się nigdy. Trwała i trwa nadal, w różnych punktach świata. A pokój i ogólne porozumienie jest pojęciem mitycznym, zjawiskiem niepożądanym i nieopłacalnym. Bo tak naprawdę liczy się władza, która dotyczyć może różnych dziedzin życia. Czasami człowiek idzie na wojnę, bo brak mu władzy... nad samym sobą. Nad własnymi emocjami, nad złością, która rodzi z rozczarowania, samotności, smutku, poczucia odrzucenia i krzywdy. Idzie na wojnę, bo zabijanie jest jedynym sposobem na uporządkowanie myśli i osiągnięcie spokoju. Jakkolwiek strasznie to brzmi. Zborowski w „Pąkach” doskonale pokazuje takie wojny. I ludzi, którzy przede wszystkim chcą odzyskać władzę nad sobą i swoim życiem. Drobiazgowo analizuje ich procesy myślowe, odkrywa motywy postępowania, ukazuje sposób dochodzenia do pewnych decyzji. Żadnego nie potępia. Wręcz przeciwnie. U Zborowskiego nawet zbrodniarze budzą sympatię, nawet oni mają ludzkie uczucia. Myślę, że takich bohaterów, jak Natalia, a przede wszystkim Borys i Wiera, nie powstydziłby się sam „mistrzu” Dostojewski. To przecież on wykreował postać bezwzględnego mordercy, który w brutalny sposób zabija dwie kobiety, a jednak czytelnicy wciąż mu kibicują. I mają nadzieję, że chłopakowi się uda, że uniknie stryczka i po prostu wydarzy się COŚ, co zmieni bieg zdarzeń. U Zborowskiego jest podobnie. Okrutny zbrodniarz Borys, który morduje z zimną krwią, czy Wierka, która nie waha się ani sekundy przed kolejnymi strzałami, mają kogoś, kogo kochają. I dlatego budzą większą sympatię, niż taki Adam Hryniewicz, choć on jest tylko zwykłym tchórzem. Nikogo przecież nie zamordował. Ale też nikogo nie potrafił pokochać. A tego już nie potrafimy mu wybaczyć. Prawda?
„Pąki lodowych róż” to powieść o wiele bardziej złożona od „Trzech odbić w lustrze” i ukazująca szersze tło społeczne. Pod względem fabularnej konstrukcji na pewno lepsza. Pod względem treści, emocji i przesłania – równa poprzedniczce. „Pąki” z pewnością ukazują wszechstronną wiedzę autora i jego niezwykłe „czucie” historii, której nie stara się idealizować, ani też specjalnie przyciemniać. Nie ocenia, nie moralizuje, nie wchodzi ani na chwilę w rolę nauczyciela. Nie jest tendencyjny ani jednostronny. Rozważa różne możliwości, patrzy na świat przez rozmaite soczewki. A to zawsze trudna sztuka. W „Pąkach” wiele się dzieje, akcja wciąga od pierwszych stron i „trzyma” do samego końca. Zborowski ponownie zachwyca umiejętnym budowaniem napięcia strona po stronie, zdanie po zdaniu. I jeszcze to stylistyczne dopracowanie... Aż mi głupio, że nie mam się zupełnie do czego przyczepić.
Elżbieta Musiał "Mówię pochyloną cambrią" (Nowy Świat)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 22, październik 2015 10:29
Prostym, zwyczajnym Timesem New Romanem chciałabym przedstawić wyjątkowy poemat Elżbiety Musiał „Mówię pochyloną cambrią” – uhonorowany I nagrodą w II Konkursie Literackim im. Stefana Żeromskiego. Autorka pochodzi z Końskich, jest członkiem Związku Literatów Polskich oraz Związku Polskich Artystów Malarzy i Grafików. W 2004 r. otrzymała stypendium twórcze Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, jest laureatką wielu nagród i wyróżnień. W swoim dorobku literackim ma wiele tomików poezji, poematów i zbiorów esejów, a jej prace malarskie eksponowano na licznych wystawach krajowych i zagranicznych.
„Mówię pochyloną cambrią” składa się z czterech części poświęconych Katarzynie Kobro, Fridzie Kahlo, Camille Claudel oraz Elinor Wylie Morton - kobiecym postaciom świata sztuki, które łączy tragizm ich życia i twórczości. Poetka przyjrzała się ich losom i dziełom, a efektem jest przejmująca do szpiku kości liryczna wypowiedź, opowieść o tworzeniu i przeżywaniu.
Podmiot liryczny to niezwykle wrażliwa kobieta o artystycznej duszy, która zwraca się do bohaterek poematu bezpośrednio, jakby pisała do nich listy. Przygląda się im, ich dziełom, próbuje zrozumieć ich postawy i czyny. Utożsamia się z nimi w jakimś stopniu.
„Jestem kobietą. Przyszłam wiek po tobie.
Mówię pochyloną cambrią i mam pewien kłopot.
Ja w odruchu solidarności mogłabym co najwyżej
książki utopić, lecz Sekwana tu nie mieszka. Zresztą,
Po co mi twoja rzeka. W każdej z nas jakaś inna płynie.”
Takimi słowami zwraca się do Camille Claudel, niedocenionej rzeźbiarki, modelki i pomocnicy Augusta Rodina. Podobnie podchodzi do Fridy, K. Kobro, Elinore Morton, każdej z nich zadaje pytania, w każdej znajduje kawałek siebie, próbuje „wniknąć” w ich twórczość, współprzeżywa z nimi ból istnienia. To poetycka „rozmowa” artystki współczesnej z artystkami minionych epok, z którymi czuje nić porozumienia, dzieli ból tworzenia, samotność, niezrozumienie. Wspólnie z nimi lepi, rzeźbi, maluje i pisze.
Poemat zawiera bardzo osobiste refleksje, wyszlifowane poetyckim dłutem metafory, nie brak konkretów, sensualnych obrazów. Jest pełen emocji, dramatyzmu i wzruszeń. Zaskakuje tematyką oraz inspiruje do sięgnięcia po biogramy i dzieła omawianych postaci. Nietypowo – na końcu znajdziemy przypisy wyjaśniające pewne odniesienia, co bardzo pomaga w zrozumieniu i odbiorze utworu. Na okładce i książce umieszczono reprodukcje obrazów Elżbiety Musiał, dopełniających treść.
„Mówię pochyloną cambrią” to skromna, niepozorna publikacja, będąca perłą wśród kamieni, wyróżniająca się na tle poezji współczesnej. Warto nad tym poematem przystanąć i zadumać się choć chwilę. Polecam wrażliwym na sztukę.
Dawid Waszak "Czerwień obłędu" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 20, październik 2015 09:20
- Autor: Katarzyna Pessel
Czy w to co widzimy należy wierzyć? Czasem iluzja bywa przecież nad wyraz realistyczna, tak prawdziwa, że brana jest za fakt. Niestety nie zawsze jest szansa by dostrzec rzeczywisty obraz, a od tego już krok by życie runęło jak domek z kart. Co jest prawdą, a co ułudą? Jak odróżnić jedno od drugiego?
Egzystencja Doriana nie wyróżnia się ponad przeciętną, chociaż wielu osiągnęło więcej, on jest zadowolony z tego co zdobył. Udana rodzina - piękna żona, zdrowy syn, piękny dom oraz praca, która nie do końca jest satysfakcjonująca, lecz pozwala na spłatę kredytu i nie przysparza stresujących momentów. Czego chcieć więcej? No właśnie wydaje się, iż takie otoczenie pozwala na cieszenie się dniem codziennym i korzystanie z jego uroków. Jednak w spokojne życie wkrada się niepokój, początkowo jest mało zauważalny - ot jakaś drobnostka, nic czym człowiek martwiłby się zbyt długo. Po prostu coś co przemija równie szybko jak się pojawia, ale... no właśnie, ale - nagle pojawia się myśl, przeradzająca się w pewność, że jest się świadkiem czegoś złego. Nikt inny tego nie zauważa, jedynie Dorian dostrzega więcej, alarmujące sygnały przeradzają się w bardzo realistyczne wizje. Obrazy nie są sennymi koszmarami, chociaż za takie początkowo są brane. Dlaczego właśnie zaczęły nękać Doriana teraz? Gdzie tkwi ich źródło? Mężczyzna jest przekonany, iż jest świadkiem przerażających wydarzeń, lecz nikt oprócz niego ich nie widzi. Co faktycznie dzieje w umyśle mężczyzny? Czyżby były to wizje tego co dopiero będzie miało miejsce? Być może uda się zapobiec dramatycznej przyszłości, wszystko zależy przecież Doriana.
Czy wolno zaufać swojemu umysłowi jeżeli inni przeczą temu czego on jest pewien? Spokojne dotąd życia Doriana i jego rodziny przeradza się w pasmo niespokojnych dni i nocy oraz coraz rzadszych chwil dawnej, spokojnej, codzienności. Nawet najbliższa osoba nie jest w stanie zrozumieć emocji, jakie nim targają. Emocje coraz częściej biorą górę nad rozsądkiem, mężczyzna zaczyna miotać się między obrazami przyszłości, coraz bardziej przerażającymi oraz teraźniejszością, w jakiej brak jakichkolwiek sygnałów zwiastujących nadchodzącą katastrofę. Jak wyjaśnić komukolwiek swoje obawy i jednocześnie nie wzbudzić podejrzeń co do stanu własnego umysłu? Może to jedynie wytwór fantazji? Ale wszystko jest takie realne? Przecież tragedia wydarzy się lada moment, lecz czy na pewno? Komu powinien zaufać Dorian? Sobie czy innym? Co ukrywa, do czego nie chce się przyznać?
"Czerwień obłędu" to historia, która strona po stronie wciąga czytelnika w świat, w jakim niczego nie można być pewnym, natomiast spodziewać należy się wielu nieprzewidzianych zdarzeń. Brutalne wizje, wydające się nad wyraz rzeczywiste, teraźniejszość skrywająca pod pozorem spokojnej stabilizacji, mroczne tajemnice oraz bohater, na pierwszy rzut oka przeciętny i niczym się nie wyróżniający. To jednak wszystko iluzja, warstwa po warstwie autor odkrywa przed czytającymi prawdziwy obraz sytuacji i przede wszystkim zdziera maski noszone przez bohaterów. Obłęd nie zawsze od razu jest rozpoznawany, zresztą czym faktycznie jest? Dawid Waszak umiejętnie steruje fabułą tak, by to co wydaje się oczywiste, za chwilę zostało poddane w wątpliwość, rzeczywistość okazuje się całkowicie różna od tej ukazanej kartkę wcześniej. Gdzieś kryje się zagadka, będąca źródłem tego co doświadcza Dorian. Ona jest odpowiedzią na każde zadane pytanie, chociaż czy tak jest naprawdę? Umysł ludzki karmi się wciąż nadzieją, że jest w stanie podołać wszystkiemu co stanie człowiekowi na drodze. Jednak czasem wpada w pułapkę iluzji, a od tego już krok do zatracenia.
Joanna Miszczuk "Wyspa" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 19, październik 2015 10:02
- Autor: Katarzyna Pessel
Jeszcze wiele jest do odkrycia na Ziemi, a człowiek to istota, nielubiąca gdy wokół niej jest coś nieznanego. Współcześnie wydaje się nam, że prawie wszystko już zostało odkryte, przecież nie ma już białych plam na mapie, może jedynie niektóre obszary są mniej eksplorowane przez ludzi. Czy kwestią czasu jest, iż nic już nie będzie stanowiło tajemnicy? Może jednak uda się przetrwać temu co nie chce być kolejnym trofeum na długiej liście zdobyczy?
Przeznaczenie pisze różne życiowe scenariusze, ale nie jest ich jedynym autorem, my również jesteśmy odpowiedzialni za pewne rozdziały, nie ma jednego gotowego od początku do końca planu. Maxime Dupont nim zrozumiała to prawo, przeszła długą drogę. Jej pierwsze chwile na świecie mogłyby być zapowiedzią tego co los dla niej przygotował, lecz czy nie byłoby to zbytnie uproszczenie? Czasem dzieciństwo kończy się w ciągu paru chwil i nagle nie ma powrotu do tego co wydawało się jeszcze przed momentem oczywistością. Bezpieczeństwo i beztroska zostają zastąpione ciągłym zagrożeniem i lękiem przed ludźmi. Osierocona Maxime w ciągu paru lat doświadczyła więcej niż wielu przez całe swoje życie, każdy dzień oznaczał walkę, lecz to co było przed nią okazało się o wiele brutalniejsze. Ile może wytrzymać nastoletnia dziewczyna? Czyja pomocna dłoń pojawia się, kiedy wydaje się, że nikt nie jest w stanie jej pomóc. Czy można zaufać światu, który już tyle razy zawiódł? Co jeszcze los chowa w zanadrzu i jakich sekretów nie zna Maxime? Przeszłość wciąż jest otwartą raną czy przyszłość okaże się łaskawa i ją zabliźni? Wydaje się, iż już najgorszy czas za młodą kobietą, teraz nic już nie powinno zakłócić spokoju.
Od wieków tuż obok, ale niewidoczni, chociaż nie są odcięci od świata, ale żyją tak by nikt się o nich nie dowiedział. Dlaczego tacy są? Nie pociąga ich cywilizacja? Nie pragną zdobywać i dominować? Lumia to nie raj, jest jedynie skrawkiem lądu i to wcale nie tak odległym od tego wszystkiego co jest nam znane. Jej mieszkańcy szanują odwieczne zasady życia na wyspie, dla nich są one oczywiste, lecz inni nie zawsze są na nie przygotowani. Po raz kolejny ktoś trafia na Lumię, zadziwiającą każdego obcego, niektórzy dostrzegają w niej nie tylko możliwość rozpoczęcia nowego życiowego rozdziału. Zaufanie łatwo wykorzystać, a od tego już krok oznaczający jedno - zagładę. Jaką rolę odegra Maxime Dupont, od tak dawna chcąca zapomnieć o przeszłości i wciąż konfrontowana ze skutkami jednej decyzji? Odradzająca się jak feniks z popiołów, pokonuje kolejne zakręty przygotowane przez los bez słowa skargi, teraz dostaje szansę jakiej nie oczekiwała. Lumia to o wiele więcej niż wyspa, to przede wszystkim niezwykli ludzie i okazja by odmienić wszystko.
Niezwykła opowieść, gdzie czas i przestrzeń splatają się z ludzkimi ścieżkami. Wątki o charakterze fantastycznym uzupełnione historycznymi odniesieniami, a na pierwszym planie ludzkie pragnienia oraz bohaterka, tocząca ciągłą walkę o to by być szczęśliwą. "Wyspa" Joanny Miszczuk jest niezwykłą książka, w jakiej autorka zmieszała gatunki, przeciwstawiła, wydawałoby się, utopijny świat z naszą cywilizacją, na koniec serwując zakończenie jak z najlepszego filmu sensacyjnego. Podczas lektury zagłębiamy się w ludzkie pragnienia, stajemy się obserwatorami naszej codzienności, śledzimy skutki wyborów i uczestniczymy w decydujących chwilach z życia bohaterów. W "Wyspie" szybka akcja i momenty refleksji wzajemnie uzupełniają historię o alternatywnym świecie, jaki istnieje tuż obok tego znanego nam. Co może wyniknąć z konfrontacji dwóch cywilizacji, w której jedna z nich wydaje się stać na wygranej pozycji? Czy można odrzucić to co dla tak wielu jest istotą egzystencji?