Katarzyna Bajerowicz, Marcin Brykczyński "Opowiem ci mamo, skąd się bierze miód" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 12, grudzień 2015 12:26
Muszę przyznać, że uwielbiam serię „Opowiem ci mamo” wydawaną przez Naszą Księgarnię. Nie zawiodłam się jak dotąd na żadnej pozycji, a i książeczka o miodzie okazała się w pełni satysfakcjonującą lekturą. Zarówno dla mojej córki, jak i dla mnie. To jedna z tych opowieści, które nie traktują małego czytelnika (słuchacza) niepoważnie. Wręcz przeciwnie. Udowadnia, że dzieci trzeba traktować serio.
W „Opowiem ci mamo, skąd się bierze miód” znajdziemy wspaniale poprowadzony opis powstawania miodu od przysłowiowego zera. Od kwitnienia drzew i krzewów owocowych, wokół których wirują pracowite pszczoły. Trafimy tutaj również na bardzo interesujące nazwy kwiatów i ziół, jak facelia, hyzop, ogórecznik czy pysznogłówka. Nie wiem – być może są między wami zapaleni ogrodnicy, którzy powtarzają swoim dzieciom już od najmłodszych lat rozmaite nazwy roślin, ale dla takich jak ja – czyli „specjalistów” od tulipanów, stokrotek i róż, rozmowa na temat hyzopu i pysznogłówki stanowi wyższą matematykę. A to poważny błąd. I w pełni świadomie przyznaję, że „Opowiem ci mamo, skąd się bierze miód” pozwoliła mi rozwinąć wiedzę na temat kwiatów, bo przecież kiedy już przeczytałam na głos słowo „pysznogłówka”, musiało paść pytanie: „mamo, a co to...”. A dzieci nie lubią odpowiedzi: „nie wiem”. To oczywiste.
W „Opowiem ci mamo, skąd się bierze miód” trafimy jednak przede wszystkim na wspaniały, drobiazgowy, ale i arcyciekawy opis pracy pszczół. Odkryjemy fascynujący świat tych owadów, które nie tylko mają swój ściśle określony zakres obowiązków, ale też potrafią się ze sobą w skomplikowany sposób porozumiewać. A ich działania są idealnie zsynchronizowane, jak w szwajcarskim zegarku. I oczywiście książeczka ta świetnie unaocznia, że praca pszczół jest ważna – że bez niej nie tylko nie mielibyśmy miodu, ale też wiele roślin nie mogłoby wydać nasion.
Książeczka o miodzie w sposób fascynujący odkrywa świat kwiatów, owoców i owadów. Pokazuje, jak istotne jest życie każdego mikroorganizmu. I jeszcze – że skomplikowane czynności wykonują nawet niewielkie stworzenia. Uczy szacunku do przyrody i zwierząt. Pobudza wyobraźnię i prowokuje do zadawania pytań. A na deser otrzymujemy jeszcze mini poradniki, jak własnoręcznie wykonać plaster miodu i założyć ogród dla pszczół. I jeszcze te przepiękne, barwne ilustracje!
Gorąco polecam dzieciom i rodzicom.
"Wiejskie gryzmołki Pana Pierdziołki" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 10, grudzień 2015 11:26
Nie muszę pytać, czy znacie pana Pierdziołkę. Zapewne każdy z was mniej więcej sto razy w życiu wyrecytował słynne „pan Pierdziołka spadł ze stołka”. A jednak żywot słynnego Pierdziołki nie ogranicza się do spadania ze stołka. To bohater wielu rymowanek i śpiewanek, wśród których znajdują się i te mniej grzeczne, i te całkiem niegrzeczne również. W „Wiejskich gryzmołkach” Pierdziołka powraca po raz czwarty. I cóż mogę powiedzieć? Jest moc!
Czytałam trzy poprzednie części Pierdziołkowych rymowanek, wiedziałam więc, że kiedy rzecz dotyczy człeka, który „złamał nogę o podłogę”, nie może (po prostu nie może!) być zbyt grzecznie. I nie jest. A ponieważ nie urodziłam się wczoraj, zdaję sobie świetnie sprawę, że ta książeczka nie każdemu przypadnie do gustu. Ja sama również kilka razy doznałam spektakularnego zatkania, kiedy radośnie przystąpiłam do czytania na głos kolejnych śpiewanek, a tam na dzień dobry powitały mnie linijki: „Supcio dupcio” albo „Srali muchy, będzie wiosna”. Podobnego stanu doświadczyłam podczas recytowania: „Idzie Stasio po łące,/liczy sobie zające,/lecz się nie doliczył,/bo mu jeden spierniczył”. Jeżeli matka najpierw uczy swoje dziecko, że nie powinno się używać słów na „d” i „s”, a później takie słowa pojawiają się w książce (dla dzieci), to matka owa ma poważny problem... I na tym właśnie zasadza się mój kłopot z tą pozycją. Zachwyciłam się nią bez reszty, ale z drugiej strony zastanawiam się, dla jakiej grupy wiekowej jest ona przeznaczona. Osobiście zdecydowałam się na najrozsądniejsze rozwiązanie, czyli złoty środek. A złoty środek sprowadza się do selekcji i eliminacji kilku (zaledwie dwóch-trzech) ostrzejszych rymowanek i wprowadzenia ich nieco później, kiedy mojej córce będzie można bezpiecznie wytłumaczyć, że to, co wydaje się „o.k.” w rymowance, niekoniecznie sprawdzi się w miłej konwersacji z rówieśnikami w przedszkolu. Lub – co gorsza – z ciałem pedagogicznym... Ot rozterki matki-recenzentki, która rymowanki o Pierdziołce lubi poczytać sobie do porannej kawy... Jak żyć?
„Wiejskie gryzmołki pana Pierdziołki” to pozycja niewątpliwie zabawna i prezentująca nietuzinkowe poczucie humoru. Dzieci znajdą w niej źródło radości, rozwiną wyobraźnię, a nawet poćwiczą dykcję – bo Pierdziołkowe wierszyki bywają trudne artykulacyjnie, ale są bardzo wdzięcznym materiałem do recytacji. I oczywiście zapamiętuje się je wyjątkowo łatwo. Większość dzieci potrafi powtórzyć jedną czy drugą rymowankę już po drugim odczytaniu. Można zatem dzięki Pierdziołce poćwiczyć sobie także pamięć. Dorośli natomiast dzięki „Gryzmołkom” powrócą na chwilę do czasów beztroskiego dzieciństwa, kiedy to stało się pod trzepakiem, obracało w ustach całkiem już bezsmakową gumę do żucia i skandowało: „Żegnaj Gienia, świat się zmienia,/kup se trąbkę do trąbienia”. Aż się od razu robi milej, prawda?
Sasza Hady "Na końcu wchodzą ninja" (Soda Studio)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 08, grudzień 2015 10:11
Przez większość swojego życia unikałem książek, których akcja dzieje się w zamkniętym, hermetycznym środowisku, a jej zrozumienie poprzedzone musiało być solidnym kursem specjalistycznego słownictwa. Na szczęście z biegiem czasu zmieniałem swoje nastawienie uważając, że tego typu lektura jest bodźcem do samokształcenia i znacznie poszerza horyzonty. Bez wahania sięgnąłem więc po ciepłą jeszcze powieść Saszy Hady, "Na końcu wchodzą ninja", zarywając przy okazji kilka kolejnych nocy z rzędu.
Autorka, będąca współscenarzystką "Wiedźmina 3", osadziła swoją powieść w realiach prężnie rozwijającej się firmy produkującej gry komputerowe - Nasty Oranges. Choć brak w niej klasycznego głównego bohatera, motorem akcji jest Marcin - przedstawiciel korporacyjnej młodzieży, który w wyniku splotu różnych wydarzeń porzuca pracę w znienawidzonym przedsiębiorstwie i zatrudnia się jako nowy producent w Pomarańczach. Do zadań mężczyzny należeć będzie zapanowanie nad chaosem spowodowanym zniknięciem głównego scenarzysty, Jaśka Ritmeijera, oraz uniknięcie dyscyplinarnego zwolnienia za zbytnią ciekawość.
Sam udzielam się w środowisku twórców gier (amatorskich), dosyć łatwo było mi więc zrozumieć szereg anglojęzycznych pojęć nieustannie pojawiających się w książce. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla ludzi nieobeznanych z takimi terminami jak RPG, quest czy gameplay, słownictwo Hady może stanowić barierę nie do przejścia. Autorka stara się łagodzić sprawę wprowadzając leksykon najczęściej używanych pojęć, ale liczba definiowanych zwrotów po prostu przytłacza.
Innym mankamentem "Na końcu wchodzą ninja" jest ogrom występujących w książce postaci. Sasza Hady co prawda przedstawia na wstępie wszystkie ważniejsze dramatis personae, ale, podobnie jak z growymi pojęciami, trudno się wśród nich odnaleźć. Co gorsza, przez całą książkę autorka posługuje się w zasadzie wyłącznie imionami - dopiero pod koniec lektury bez problemu zacząłem rozróżniać poszczególne osoby. Wystarczyło części z nich dać charakterystyczne pseudonimy albo używać nazwisk - same imiona to za mało, by z łatwością przedzierać się przez kolejne rozdziały.
To w zasadzie najważniejsze wady powieści, które jednak nie wpływają na samą radość płynącą ze śledzenia fabuły. Autorka w przekonujący sposób buduje napięcie, ukazując kolejne wątki z perspektywy kolejnych pracowników Nasty Oranges. Przyznam szczerze, że dawno tak bardzo nie wczułem się w wyjaśnienie, ostatecznie niezbyt skomplikowanej, zagadki. Z fabularnego punktu widzenia czuję ogromny niedosyt, ponieważ część wątków nie została należycie zakończona, a główna linia fabularna też jakby urywa się w połowie.
Oprócz dobrze przemyślanej historii, zaletą powieści są wiarygodni z psychologicznego punktu widzenia bohaterowie. To znaczy wiarygodni dla kogoś, kto choć trochę orientuje się w światku producentów gier - dla wszystkich innych postacie Hady są wielobarwną bandą dziwadeł, o skrzywionym poczuciu rzeczywistości i aspołecznym podejściu do w zasadzie każdej sfery życia. Pracoholicy, hazardziści, wyrobnicy, marzyciele i wizjonerzy - to oni są najmocniejszym elementem "Na końcu wchodzą ninja".
Powieść Hady to nie tylko zabawna historia sensacyjna - to także błyskotliwe socjologiczne studium nowej, prężnie rozwijającej się branży gospodarki. Nieważne jak bardzo będziemy tego unikać, gry komputerowe stały się tak istotną częścią (pop)kultury jak kino, teatr czy książki. Warto zapoznać się z "Na końcu wchodzą ninja", ponieważ to sympatyczne wprowadzenie do baśniowej krainy, z którą i tak kiedyś będziemy musieli się zmierzyć. Sasza Hady, jak mało kto, może nam w tym pomóc.
Agnieszka Osiecka "Dzienniki i zapiski. Tom III 1952" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 04, grudzień 2015 09:55
Ilekroć sięgam po tom pamiętników, dzienników czy listów, zastanawiam się, na ile ich autor miał świadomość, że kiedyś trafią one do druku i po wielu latach będą czytane przez szerokie grono osób. Na ile w tekstach tego typu mamy do czynienia z literacką kreacją, a na ile ze szczerym wyznaniem. Przyznam też, nieco dziwne uczucie tak zaglądać „pod podszewkę”, poznawać pisarzy, czy inne znane postaci od prywatnej, często najintymniejszej strony.
We współpracy z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej ukazał się trzeci tom „Dzienników” poetki, pod redakcją dr Karoliny Felberg-Sendeckiej. Obejmuje on siedem zeszytów, zapisanych łącznie od 23X 1951 r. do 5 II 1953 r. pod pseudonimem Bożena Ostoja oraz dwa notesy z tegoż okresu.
Dzięki tym notatkom poznajemy piętnastoletnią uczennicę, skoncentrowaną bardziej na pływaniu, sporcie, spotkaniach towarzyskich, relacjach z chłopcami niż na nauce. Ta rozważna i romantyczna jednocześnie panienka pisała np. tak: „Wesolucho! Za ½ godziny idziemy zdawać maturuchnę. Cieszymy się jak cholera! J e z u s M a r i a! Z w a r i o w a ł a m z r a d o ś c i !!!!!!!!!!!!” (s. 209) Potem –swoje myśli i uwagi na papier przelewa już jako studentka dziennikarstwa UW.
Z niekiedy chaotycznych zapisków wyłania się świat lat pięćdziesiątych, portret otoczenia, w którym bytowała wówczas Osiecka. Oprócz wpisów w dzienniku znajdują się rozmaite, powklejane rzeczy np. zdjęcia, prasowe wycinki, szkolne notatki, refleksje na temat filmów i książek, wiersze itp. Czytając tom można odczuć, że autorką była nastolatka, tyle bowiem w jej tekstach egzaltacji, podkreśleń, cudzysłowów, ale też trzeba zauważyć, że to była piekielnie inteligentna nastolatka. Świadoma tego, czego chce od życia.
„(…) chcę dużo i szeroko wiedzieć o życiu, bo chcę istnieć w teraźniejszości, jeździć i (materialnie, bardzo materialnie) w całym znaczeniu żyć. Znaczy to, że chcę jeździć po świecie, spotykać bardzo dużo ludzi i czynić ciekawe obserwacje (…)” ( s. 21)
„I bardzo bym chciała mieć zdolności literackie. Nawet niewielkie – na tyle w każdym razie, abym mogła wypowiedzieć siebie i to, co się dookoła dzieje, abym mogła pisać o dwóch teatrach – życia i sceny” ( s. 22)
Aż dziw, jak bardzo prorocze okazały się powyższe słowa….
Redakcja i edycja „Dzienników” Osieckiej zasługuje na medal. Zachowano niepowtarzalny styl autorki, ale poprawiono oczywiste błędy, w przypadku błędnie zapisanych nazwisk i nazw, poprawki uczyniono w przypisie, rozwinięto skróty, oznaczono nieczytelne znaki i słowa. Wielokrotnie pojawiały się znaki redaktorskiej niepewności [?] oraz zdziwienia [!] – odnośnie fragmentów, których poprawienie byłoby ingerencją w styl. Zamieszczono bogate w treść przypisy, indeks osób występujących w tekście oraz osób niezidentyfikowanych (wymienianych ogólnikowo, z imienia itp.)
Dzięki tej publikacji można wniknąć częściowo w duszę autorki, poznać szczegóły jej młodego życia, jej poglądy i zmiany postawy, można uszczknąć atmosfery tamtych czasów i sięgnąć do zwyczajności legendarnej już niemal poetki.
Czytelnika czeka porcja zdziwień, zaskoczeń, wzruszeń, uśmiechów i zachwytów. Pokaźnych rozmiarów księga nie jest lekturą na jedno posiedzenie, zresztą styl na dłuższą metę jest męczący. Za to stopniowe spotkania z Osiecką na kolejnych stronach dziennika dostarczają niezapomnianych wrażeń, wiedzy i emocji.
Pamiętajmy o Osieckiej, czytajmy jej dzienniki…