Aktualności
Konstanty Ildefons Gałczyński "Portret muzy. Wiersze zebrane. Tom II" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 12, luty 2015 09:25
Gałczyński jako antidotum na traumę obozowych przeżyć i ciężką powojenną rzeczywistość wybrał rzucenie się w wir pracy literackiej. Bardzo szybko stał się popularnym i lubianym poetą, nadal jednak targały nim niepokoje, wszak czuł się tylko „małym urzędnikiem w wielkim biurze świata”. Kontynuował groteskowy styl, podejmował inteligentną grę z odbiorcą, tworzył satyryczne teksty dla kabaretu Siedem Kotów. Wierzył w odrodzenie poezji. W przedmowie do wydania swojego dorobku poetyckiego z lat dwudziestolecia i liryki emigracyjnej, własną twórczość nazwał „rupieciarnią wierszy w guście epoki”. Jego poddanie się propagandowej działalności można tłumaczyć różnie, ale tego faktu nie da się pominąć.
Ironia, humor, paradoksy, łączenie komizmu i tragizmu, fantastyki i realizmu, poetyka karnawalizacji i absurdu, dystans stylistyczny między językami różnych narratorów lirycznych – to elementy indywidualnego stylu poety, niezrównanego wzorca liryki magicznej. Gałczyński pisał też humoreski, monologi satyryczne, które z wraz z wykonaniem, np. przez Irenę Kwiatkowską otrzymywały drugie życie. Nie sposób też nie przywołać genialnego Teatrzyku Zielona Gęś.
W drugim tomie umieszczono twórczość poetycką z lat 1946 – 1953. „Portret muzy” jest wielobarwny i częstokroć zaskakujący. Wielokrotnie podczas lektury dzieliłam się na głos przeczytanymi tekstami. M. in. „Ballada o mrówkojadzie”, „Przechodniu, zapnij guzik” „Bufalo-bill” rozłożyły mnie humorem na łopatki. Nie zapomniałam też o lirycznych przeżyciach, jakich dostarczyły np. „Zaczarowana dorożka”, „Wit Stwosz”, „Dzikie wino” i wiele innych. Znalazłam także tekst utworu „Ukochany kraj”, którego już za moich czasów nie śpiewano na szkolnych akademiach. Mnóstwo wierszy budziło skojarzenia, czarowało metaforą, zaskakiwało swą aktualnością i uniwersalnością. Na pewno będę do nich wracać i zachęcam do tego samego innych czytelników.
Ponad dziewięćset stron - poetycki róg obfitości! Twórczość Gałczyńskiego trafia do kolejnych pokoleń, nadal cieszy się zainteresowaniem, a w swej różnorodności zaspokoi przeróżne gusta. Mamy tu humor i żart liryczny, niezgłębione pokłady liryki i groteski, a także utwory ironiczno-dygresyjne, odkrywające szereg aluzyjnych znaczeń. W drugim tomie wierszy zebranych znajdziemy przekrój przez wszystkie oblicza ”zielonego Konstantego”, ocean uśmiechów, zachwytów i zadziwień. Ta księga ze względu na swoją objętość nie jest poręczna, ale za to jakże wartościowa ze względu na zawartość.
Wyjątkowa, wielotomowa edycja dzieł Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego została przygotowana z okazji 110. urodzin poety, które przypadają właśnie w tym roku. W dwóch tomach zaprezentowano pierwsze pełne wydanie jego wierszy. Z ciekawością czekam na trzecią część dzieł.
Agnieszka Lingas-Łoniewska "Szukaj mnie wśród lawendy. Zofia." (Novae Res) przedpremierowo
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 11, luty 2015 09:30
Pierwszy tom chorwackiej trylogii „Szukaj mnie wśród lawendy” autorstwa Agnieszki Lingas – Łoniewskiej był dla mnie miłą przygodą, która pozostawiła mnie z niedosytem i rozbudzonym apetytem. Bo choć życie Zuzanny wreszcie wkroczyło na właściwie tory, byłam ciekawa jakie sekrety skrywają pozostałe siostry i jaką rolę w przeszłości Zofii odegrał Maks Krall, którego nazwisko kilkakrotnie pojawiło się w pierwszej części serii.
Drugi tom cyklu to historia Zosi – matki dwójki nastoletnich dzieci i żony Adama – wiecznie zapracowanego informatyka. Na pierwszy rzut oka można sądzić, że młodsza bliźniaczka wiedzie spokojne i szczęśliwie życie. I choć w jej małżeństwie nie ma fajerwerków, to w relacji z mężem trudno doszukać się czegoś niepokojącego, poza nieustannym brakiem czasu współmałżonka. Kobiecie jednak coraz mniej taki stan rzeczy przeszkadza, a nawet nauczyła się czerpać przyjemność z chwil samotności. Ale kiedy pewnego dnia w jej drzwiach staje Maks Krall, stateczna mężatka nie wie, że to dopiero zwiastun burzy, która przetoczy się przez jej życie.
Maks to pierwsza miłość Zosi, a ich wzajemna relacja była bardzo intensywna, nasycona emocjami i uczuciami. Jednak zamiast bajkowego zakończenia chłopak wybrał wyjazd do Stanów Zjednoczonych i porzucił dziewczynę. I pewnie ta historia miałaby inne zakończenie, gdyby nie przyjaciel Maksa – Adam, który zaopiekował się zrozpaczoną nastolatką i koił jej ból w swoich ramionach. Aż wreszcie otworzyła dla niego serce i związała z nim swoją przyszłość.
Powrót Kralla obudził w Zosi przez lata skrywane uczucia, sprawił, że przeszłość powróciła i zmusiła ją do weryfikacji własnych odczuć. Wybór między pragnieniami a powinnościami nie jest wcale łatwy, kiedy z jednej strony na szali trzeba postawić rodzinę, a na drugiej największą miłość swojego życia. Zosia czuje się zagubiona, a zachowanie Adama i Maksa dodatkowo ją dezorientuje. Ale czy w tej sytuacji kobieta ma jakiś wybór? I czy rzeczywiście ona jest rozgrywającym w tym meczu?
Pozostaję pod wrażeniem intrygi, w jaką autorka uwikłała bohaterów. Wiedziałam, że Zosia ma swoje małe tajemnice, ale nie przypuszczałam, że największe sekrety skrywają pozostali uczestnicy wydarzeń. Znów okazało się, że brak szczerości, niedopowiedzenia i dokonywanie wyborów za drugiego człowieka nawet w dobrej wierze, obarczone jest konsekwencjami. Wystarczyła jedna decyzja by naznaczyć cierpieniem życie trzech osób.
„Szukaj mnie wśród lawendy. Zofia” mimo pozorów banalności jest fascynującą i porywającą powieścią, przez którą płynie się zbyt szybko osiągając drugi brzeg. Zaczyna się intrygująco, a z każdą kolejną stroną temperatura rośnie. Nie brakuje huśtawki uczuć i zwrotów akcji, które sprawiają, że do ostatniej strony przebieg wydarzeń nie jest przesądzony. Historia Zosi dostarcza wrażeń na różnych płaszczyznach - zaspokaja apetyt na miłość, emocje, intrygi i tajemnice sprzed lat. Okazuje się, że niewiele ponad dwieście stron wystarczy do stworzenia petardy, która w rękach czytelnika skrzy paletą barw.
Tak jak poprzednio wydarzenia śledzimy z perspektywy kilku bohaterów, a bieżące wydarzenia wzbogacone są retrospekcjami, które dopełniają wykreowany obraz i pozwalają na lepsze zrozumienie postępowania bohaterów. Miłą niespodzianką jest wzbogacenie fabuły o fragmenty ukazujących dalsze losy najstarszej siostry i rozwój jej relacji z Robertem.
Muszę przyznać, że losy Zuzanny w porównaniu z perypetiami Zofii wypadają blado. Mam nadzieję, że opowieść o Gabrieli „zmiecie” obie bliźniaczki, gdyż dojdzie do starcia kosy z kamieniem - Gabi nie raz udowodniła, że ma charakterek, a Ivo raczej nie jest facetem pozbawionym temperamentu. Ale czy to dojdzie do poskromienia złośnicy? A może tym razem to ona popełniła największy życiowy błąd? - Wszystko w rękach autorki.
W moim odczuciu siostry Skotnickie są godne poznania i poświecenia im czasu. Te babki mają chyba wrodzoną zdolność do oddawania serca facetom, którzy w komplikowaniu życia osobistego osiągnęli mistrzostwo. Jeśli lubicie lekkie, ciepłe i niebanalne opowieści o różnych odcieniach życia to chorwacka trylogia na pewno przypadnie Wam do gustu. Polecam.
Ewa Bartkowska "Ja, judaszka" (Wydawnictwo JanKa)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 09, luty 2015 09:46
Jorge Luis Borges powiedział kiedyś, że wszystko już zostało napisane i obcowanie z każdym tekstem jest jak poruszanie się po gigantycznej bibliotece, wypełnionej opracowanymi wątkami, wyeksploatowanymi schematami i fabułami. O miłości zwłaszcza napisano wiele, prawda? O miłości, która wciąż, na przekór nieustającym metamorfozom świata, pozostaje dla człowieka najwyższą wartością w życiu. Ja jednak uważam, że mimo powtarzalności określonych schematów, mimo eksploatacji znanych wątków, można jeszcze napisać coś oryginalnego o zjawiskach fundamentalnych. O tym, czego pragniemy i czego boimy się najbardziej. Jak miłość i śmierć. Udowadnia to Ewa Bartkowska, która w powieści Ja, judaszka przemawia do nas językiem emocji. Która przypomina, że w literaturze wciąż jest miejsce na metafizyczną erotykę, na głębokie porozumienie, na Szekspirowską komunię dusz. Która uderza w czytelniczą wrażliwość i snuje opowieść uniwersalną, pokazuje ludzką słabość i zupełny brak odporności na krzywdę i stratę. Pokazuje, jak w gruncie rzeczy marni i nieistotni jesteśmy wobec tego, co od nas niezależne. I jak trudno jest zacząć życie od nowa.
Alicja to piętnastoletnia samotniczka. Nie zawiera głębszych przyjaźni, nie chce przynależeć do żadnych szkolnych towarzystw wzajemnej adoracji i czas spędza głównie na czytaniu. To młoda dziewczyna ze starą duszą. Wszystko się dla niej zmienia, kiedy pewnego dnia na szkolnym korytarzu dostrzega jego... Swojego nowego profesora, czterdziestopięcioletniego nauczyciela matematyki, mężczyznę po przejściach, odrobinę cynicznego i zgorzkniałego. I wie już, że połączy ją z nim coś zupełnie wyjątkowego. Wiktor widzi to również, choć nie od „pierwszego wejrzenia”. Kiedy spotykają się wreszcie na gruncie neutralnym, z dala od szkolnych klas, jest jednak na tyle zafascynowany inteligencją dziewczyny, jej osobowością i oryginalnym spojrzeniem na świat, że decyduje się podjąć grę... Spotkać z Alicją znowu. I znowu. Ich relacja z początku opiera się na wzajemnej fascynacji, później przeradza w głęboką przyjaźń, a wreszcie w miłość. Miłość wielką, ale trudną, naznaczoną tęsknotą i nijak nie wpisującą się w społeczne konwenanse. Wiktor zdaje sobie z tego sprawę lepiej od Alicji. Mimo to, kiedy dziewczyna przestaje już być jego uczennicą, decyduje się postawić wszystko na jedną kartę i z nią związać. I rzeczywiście jest pięknie. Jak w bajce. Do czasu... Od samego początku – od pierwszej linijki tekstu – wiemy bowiem, że historia Wiktora i Alicji nie zakończy się szczęśliwie. Nad ich relacją wisi bowiem straszliwe fatum, które tylko czeka na odpowiedni moment, by uderzyć. I wtedy najważniejsze staje się pytanie, jak – i czy w ogóle – można żyć dalej, kiedy to, co najważniejsze, zostało człowiekowi odebrane.
Myślę, że trzeba wyrwać kawałek z siebie, by napisać taką książkę. Ja, judaszka nie mogła powstać tylko jako efekt chłodnych intelektualnych kalkulacji, żmudnego procesu obmyślania fabuły, strukturalnej zabawy i zestawiania ze sobą ładnie brzmiących słów. Tę powieść musiał napisać ktoś, kto potrafi prawdziwie analizować i przeżywać zjawiska, ktoś zdolny do obserwacji i głębokiej introspekcji, ktoś bardzo wnikliwy i uważny, rozumiejący, czym są emocje, na czym polega miłość, śmierć i strach. Nie obchodzi mnie, kim tak naprawdę jest Ewa Bartkowska. Nie zamierzam grzebać w jej biografii, nie chcę dociekać, co skłoniło ją do napisania takiej, a nie innej powieści. Myślę o tym, co mi w swojej książce przekazała. Myślę o zawartej w jej prozie głębi i ważnym przesłaniu. I w nosie mam fakt, iż Ja, judaszka to autorki debiut literacki. Wiem bowiem, że Ewa Bartkowska jest pisarką prawdziwą, artystką świetnie znającą tworzywo, oryginalną i z... sercem. Z tym osobliwym „czuciem”, o którym pisali romantycy, a którego pewni pisarze nigdy w sobie nie odnajdą.
Ja, judaszka traktuje jednak nie tylko o miłości i błędem – oraz krzywdą dla autorki – byłoby nazwać tę powieść romansem. To również historia o śmierci i utracie. O bólu, który przeżywa się każdym nerwem. O przemożnym pragnieniu, by przestać istnieć. O oswajaniu cierpienia i tęsknoty. O inicjacji i dojrzewaniu. O próbie pogodzenia się z odejściem osoby najbliższej, bez której świat wydaje się beznadziejny i spowity w szare barwy. O tym wreszcie, że w życiu może spotkać człowieka druga miłość. Druga miłość, która wcale nie musi być identyczna, jak ta pierwsza, nie musi być ani lepsza, ani gorsza. Może być po prostu inna i jednocześnie tak samo dobra. I że czasami trzeba otrzeć się o śmierć i najwyższą formę cierpienia, by zacząć żyć naprawdę. Jedyne, co mi podczas lektury powieści Ewy Bartkowskiej „zgrzytnęło”, to fragmenty o ezoteryce i reinkarnacji. Uważam, że relacji Alicji i Wiktora nie trzeba w ten sposób uzasadniać. Niekonieczne jest tutaj całe to teoretyzowanie o komunii dusz, które znały się z poprzedniego życia i które gdzieś między światami zawarły umowę, by się ponownie spotkać na Ziemi. Relacja Alicji i Wiktora, ich przyjaźń i miłość, to wartości same w sobie. Nie potrzebują dodatkowego, metafizycznego podbudowania. Nie jest to jednak żadna wada konstrukcyjna powieści, a tylko moja subiektywna opinia. Czytelnicy zainteresowani teorią reinkarnacji i ezoteryką z pewnością uznają ten pomysł za trafiony.
Ewa Bartkowska tworzy wyrazistych bohaterów, subtelnie kreśli tło obyczajowo-społeczne (które tutaj akurat nie jest najistotniejsze) i znakomicie ukazuje metamorfozę Alicji. Przedstawia jej drogę ku dojrzałości, prowadzi ją od młodzieńczej egzaltacji i rozedrganej emocjonalności, poprzez świadome wybory prawie-dorosłości, aż po trudny okres akceptacji i otwarcia na świat. Operuje też oryginalnym stylem, bardzo zindywidualizowanym i ściśle zależnym od wewnętrznych rozterek, procesów myślowych i uczuć, których doświadczają bohaterowie. Narracja prowadzona jest dwutorowo. Relację Alicji i Wiktora oglądamy z dwóch punktów widzenia, przyjmujemy na przemian raz jedną, raz drugą perspektywę, przeskakujemy z umysłu w umysł. To bardzo dobry, świadomy zabieg, który wzbogaca treść, pozwala spojrzeć na sytuację przez różne soczewki i w pełni zrozumieć jej złożoność. Narracje różnią się także od siebie pod względem frazowania. Fraza w narracji Wiktora jest zbudowana bardziej klasycznie i zgodnie z prawidłami gramatyki, ale też bardziej potoczna, kolokwialna, na wskroś współczesna – to język codzienności. Fraza w narracji Alicji jest strukturalnym odbiciem bohaterki. Wydaje się niepokorna, szarpana, rozedrgana, zawsze poddana strumieniowi świadomości, ale nie zawsze regułom gramatycznym i interpunkcji. W tych fragmentach Bartkowska pokazuje, jak można wywracać język na lewą stronę, ale inaczej niż na przykład robi to Dorota Masłowska czy Agata Porczyńska w zbiorze opowiadań Wada wymowy.
Uważam nawet, że narracji Wiktora, która w pewnym momencie z oczywistych względów musi zaniknąć, jest odrobinę za mało, że można by ją poprowadzić kawałek dalej. Oddać bohaterowi głos jeszcze raz, w sytuacjach najbardziej dramatycznych, w symbolicznych scenach obcinania włosów i wsiadania do taksówki. Wiem jednak, że Ja, judaszka to przede wszystkim historia Alicji. Opowieść o jej szczęściu i tragedii. O budowaniu jej osobowości, o hartowaniu charakteru. O starej duszy uwięzionej w młodym ciele. Polecam tę powieść wszystkim czytelnikom, którzy w morzu płytkich historyjek spod znaku sado-maso poszukują soczystej prozy o prawdziwej miłości. Tym, którzy cenią sobie dobrą literaturę uderzającą prosto w układ nerwowy. I jeszcze tym, którzy być może sami również kogoś w życiu utracili. Nie twierdzę, że Ja, judaszka poda im na tacy gotowe katharsis. Ale może pomóc zobaczyć światło. A o to zawsze warto walczyć.
Dariusz Michalski "Trzysta tysięcy gitar nam gra. Historia polskiej muzyki rozrywkowej. Lata 1958-1973." (Wydawnictwo Iskry)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 07, luty 2015 09:48
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX wieku to moim zdaniem najlepszy okres w historii muzyki. Buzująca mieszanka rock n' rolla, bluesa, folku, jazzu, wszelkiej maści muzyki progresywnej i psychodelicznej. Żaden inny czas nie był dla muzyki rozrywkowej (popularnej, młodzieżowej) tak łaskawy. Ostatecznie to z tych właśnie lat pochodzą legendy - The Rolling Stones, The Beatles, Elvis Presley, The Shadows. Wbrew temu co mogłoby się wydawać, w Polsce tego okresu także wiele się działo. "Trzysta tysięcy gitar nam gra" jest zapisem fascynującej przygody, jaką przebyli nasi rodacy od początkujących chałturników po gwiazdy rocka zapełniające swoją obecnością stadiony.
Książka skonstruowana jest w formie specyficznej encyklopedii. Całość podzielono na tematyczne rozdziały opisujące historię konkretnych zespołów i lokalnych scen muzycznych (doskonale opisanych!) oraz inną tematykę, jak chociażby rozwój radia i telewizji z punktu widzenia rodzimego big beatu. Szczegółowemu opracowaniu towarzyszy ogromna liczba fotografii z różnych okresów historycznych (także po 1973 r.), teksty piosenek i notki biograficzne. Bardziej więc niż encyklopedię, dzieło Michalskiego przypomina zbiór muzycznych felietonów najwyższej próby i smaku.
Tak szczegółowe opracowanie nie byłoby możliwe, gdyby nie wyjątkowa historia jego autora. Dariusz Michalski w środowisku dziennikarstwa muzycznego zasłynął prowadzeniem rubryki "Metronom" w "Sztandarze Młodych", tworzył także programy telewizyjne i radiowe poświęcone gitarowemu graniu. W stałym kontakcie z większością (no, przynajmniej dużą częścią) opisywanych przez siebie twórców, Michalski dysponuje nieprzebranym materiałem archiwalnym, z którego można by pewnie zrobić kolejne kilka tomów historii polskiego rocka.
"Trzysta tysięcy gitar..." jest trzecim tomem "Historii polskiej muzyki rozrywkowej". Tomem opisujący najlepszy na świecie, a według niektórych i w Polsce, okres w historii muzyki popularnej. Jako człowiek urodzony na przełomie PRL i III RP zainteresowany w jakimś stopniu rodzimą muzyką, kojarzyłem Czerwone Gitary, Breakout czy Niebiesko-Czarnych. Nigdy jednak nie zrozumiałem, skąd się wzięły te i inne zespoły, co reprezentowały i jakie cele sobie stawiały. Aż do teraz. Dzięki tytanicznej pracy autora każdy, kto przeczyta recenzowaną książkę nie tylko pozna od podszewki polski rock n' roll, ale zakocha się w nim bezwarunkowo.
Ma bowiem Dariusz Michalski talent, którego pozazdrości mu każdy dziennikarz lub osoba do tego miana aspirująca. Potrafi kompleksowo przedstawiać linię historyczną danego zagadnienia, przy okazji obrazując związki przyczynowo-skutkowe między tym, a innymi tematami. Skutecznie dywersyfikuje monotonię swojego wywodu wplatając do niego cytaty, teksty piosenek i osobiste wspomnienia lub opinie. Posługuje się wreszcie wyjątkowo plastycznym słownictwem, przez co nawet dłuższe bloki tekstu brzmią jak fascynująca gawęda przy ognisku.
"Trzysta tysięcy gitar nam gra" to pozycja obowiązkowa. Nie tylko dla miłośników muzyki lat sześćdziesiątych i dobrej dziennikarskiej roboty. Książka Michalskiego to także obraz specyficznych czasów, sposobu działania ówczesnego przemysłu rozrywkowego i wpływu państwowej cenzury na kulturową działalność pokoleń Polaków. Jeśli nie dane Wam było tańczyć do pierwszych rock n' rollowych występów naszych rodaków, Dariusz Michalski skutecznie wprowadzi Was w tamten niesamowity klimat.