Aktualności
Thomas Arnold "33 dni prawdy" (ARW Vectra)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 27, marzec 2015 10:02
- Autor: Katarzyna Pessel
Po nitce do kłębka, lecz co w sytuacji gdy nitek jest kilka? W dodatku trudno za nimi podążać, ponieważ każda jest niezwykle splątana i gdy przyjrzeć im się z bliska okazują się prowadzić w zupełnie innym kierunku niż początkowo się wydawało. Prawdziwy labirynt, z którego nie widać wyjścia, co więcej każdy kolejny zakręt odsłania następne niewiadome ścieżki, kuszące by nimi podążyć, ale jednocześnie grożące całkowitym zatraceniem.
Śmierć dla policjanta to jednocześnie koniec i początek. Koniec życia człowieka i początek śledztwa, czasem krótkiego, a czasem długiego i obfitującego w wiele zagadek. James Adams nigdy nie traktuje dochodzenia rutynowo, zanim wyrobi sobie własne zdanie dokładnie sprawdza każdy szczegół. Nie inaczej jest w przypadku Dony Jonson, może dla kogoś innego byłoby od razu wszystko wiadome, lecz nie dla tego detektywa. Pewien detal przykuwa jego uwagę, potem następny i jeszcze jeden szczegół, w sumie każą one się zastanowić co właściwie się wydarzyło, nim znaleziono martwą kobietę. Zbrodnia czy samobójstwo? Jeżeli to pierwsze, to kto jest mordercą? A jeśli sama odebrała sobie życie, to co było powodem tej decyzji? Znalezione zdjęcie w mieszkaniu Dony być może jest wskazówką, chociaż niekoniecznie. Fotografia sprzed dwudziestu lat wiedzie Adamsa prosto w przeszłość kobiety. Jedno dochodzenie jeszcze nie ma konkretnych wyników, a kolejne musi zostać rozpoczęte. Tym razem wydaje się wszystko jasne, ale czy faktycznie nie ma żadnych wątpliwości co do motywu? Doświadczony policjant nie od razu przechodzi do podsumowań, wpierw sprawdza prawdopodobne scenariusze dopasowując je do znalezionych dowodów. Czasem trzeba również brać pod uwagę poszlaki, nawet gdy innym to nie na rękę. James Adams chadza własnymi ścieżkami, które jak do tej pory zawsze wiodły go ku rozwiązaniu zagadek kryminalnych jakimi się zajmował. Czy i teraz będzie tak samo? Jego partner również nie narzeka na brak zajęć, oprócz wspólnego dochodzenia jest zaangażowany także w inne. Tym razem detektyw Ross ma szansę wyjść z cienia swego starszego kolegi, sprawa jaką się zajmuje tylko początkowo wydaje się błaha i prosta, ma jednak ona drugie dno, niezwykle dramatyczne i okrutne.
Detektywi Adams i Ross mają ręce pełne roboty, prowadząc kilka śledztw jednocześnie, szukając śladów i motywów, łatwo mogą nie zauważyć wzajemnych powiązań ukrytych głęboko i z dużym znawstwem. Wszystko zaczęło się od śmierci Dony Jonson, chociaż czy na pewno? Może odpowiedź kryje się w starej fotografii? Początku czasem warto poszukać w przeszłości, tak samo jak prawdy. To co ma miejsce w teraźniejszości bywa ceną sprawiedliwości, nie zawsze wynagradzającej cierpienie i karzącej winnych.
Śledztwo to skomplikowana układanka, czasem trudno znaleźć ten jeden, ostatni element, dzięki któremu obraz staje się czytelny. "33 dni prawdy" to kilka kryminalnych łamigłówek z pozoru połączonych jedynie osobami detektywów, ale czy faktycznie tak jest? Wątki wydają się odrębne, lecz gdzieś pomiędzy nimi przeplata się pewien wspólny motyw - jaki? To jedno z wielu pytań jakie autor zadaje czytelnikom. W książce Thomasa Arnolda jest wiele znaków zapytania, odpowiedź na nie kryje się w detalach, to z nich tworzy się niezwykła panorama zbrodni, kary, bólu i zemsty. Dramat jednego człowieka staje się punktem wyjścia dla łańcucha zdarzeń, którego poszczególne ogniwa są jednocześnie odwetem i wymierzeniem kary każdemu kto sprzeniewierzył się zasadom. Prawda nie zawsze daje wyzwolenie i przynosi ulgę, często bywa jedynie gorzką i marną namiastką pocieszenia za doznane krzywdy. "33 dni prawdy" Thomasa Arnolda to kryminał w jakim czytający mogą prowadzić własne dochodzenie porównując swoje przypuszczenia z efektami pracy głównych bohaterów, czy będą one zbieżne? To zależy od zmysłu obserwacji, intuicji oraz kogoś, kto podsuwa tropy, będące być może pomocne w odkryciu faktycznego przebieg wydarzeń, lecz czy można zaufać anonimowemu "pomocnikowi"? Odpowiedź na to pytanie na pewno padnie, chociaż niewykluczone, iż będzie całkowicie inna niż ktokolwiek przypuszczał.
Beata Wróblewska "Wszystko świetnie" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 26, marzec 2015 09:12
Tym razem przenoszę się na półkę ze współczesną literaturą młodzieżową, z którą zanadto nie mam kontaktu, aczkolwiek chętnie to zmienię. Chciałabym bowiem wiedzieć, czy teraźniejsze nastolatki, a także dzieci, które za kilka lat tę „nastoletniość” osiągną, będą miały co czytać oprócz – „staroci” (umownie tak nazwijmy wszystkie „młodzieżówki” z 2 poł. XX w. i początków XXI w.) oraz zagranicznych „modnych” nurtów. Po lekturze powieści „Wszystko świetnie” jestem spokojna, że dobra i mądra powieść obyczajowa dla młodych czytelników nie idzie w zapomnienie.
Wymieniona książka należy do serii „W kratkę” przeznaczonej dla odbiorców w przedziale wiekowym 10-14 lat. Oczywiście starsi też mogą przeczytać i to z satysfakcją, o czym świadczę własnym przykładem. To raczej proza skierowana do dziewcząt, ale nie ma co tak „etykietować”, bo zaczerpnąć coś z lektury można przecież bez względu na płeć i wiek.
Powieść opowiada o rodzinie, która - jak każda - ma swoje blaski i cienie, rozpostarte na przestrzeni dom-szkoła-praca. Najstarsza z trzech sióstr - Malwina, świeżo upieczona maturzystka, czeka na wyniki egzaminów, marzy jej się skandynawistyka. Tymczasem pracuje w kinie, poszukuje „Cudownej podróży” S. Lagerlöff i przekonuje się, że najciemniej jest pod latarnią, a z najlepszym kumplem da pogadać o czymś więcej niż codzienne sprawy. Średnia córka, Klara jest gimnazjalistką, która chce być akceptowana w grupie. Uczy się jednak, że nie warto podążać za stadem i trzeba mieć własne zdanie. To ona jest według mnie najciekawszą postacią. Prawdopodobnie wiele nastolatek będzie mogło się z nią utożsamić, a co ważniejsze – wziąć z niej przykład. Bo choć „Klarson” jest czasem rozchwiana emocjonalnie i buntownicza, to w gruncie rzeczy rozsądna i dobra dziewczyna. Najmłodsza pociecha rodu to kilkuletnia Anula, w nieodłącznym towarzystwie kota Cielaka, utożsamiająca się z różnymi postaciami z bajek, rozbrajająco opowiadająca o pewnym krecie… Pedofilu i zafascynowana wierszem Brzechwy o strażakach. Są oczywiście też rodzice. Mama, zwana Pysiakiem, maluje ścianę na kolor „pola imbiru” i ma jakieś tajemnicze „sprawy na mieście”. Jest kobietą tolerancyjną, rozważną, mądrze wychowuje swoje córki, dając im też prawo do błędów. Tatuś zaś nie bardzo ogarnia, co się dookoła niego dzieje i trudno mu przyjąć do wiadomości, że nie zawsze wszystko jest zgodne z jego oczekiwaniami. To wieczny malkontent, który na pytanie „co słychać” odpowiada „nic dobrego”. A przecież tak naprawdę to u nich „wszystko świetnie”, bo choć trafiają im się drobne przygody i zabawne sytuacje, to wiodą normalne życie, bez większych problemów i zgrzytów. Gdybym miała podsumować jednym zdaniem tę powieść, powiedziałabym, że mówi ona o tym, iż „pozory mylą”.
Beata Wróblewska nie jest debiutantką. Ma na swoim koncie szereg publikacji, 60 bajek, tomiki wierszy, współpracowała z magazynem „Dziecko”. Za książkę „Małgosia z Leśnej Podkowy” otrzymała nagrodę w konkursie wydawnictwa Znak (2004 r.) i nagrodę im. K. Makuszyńskiego (2006 r.), natomiast jej „Jabłko Apolejki” zajęło III miejsce w konkursie literackim im. Astrid Lindgren (2007 r.). To już znaczące osiągnięcia, ale ciekawe, czy jest to autorka poczytna wśród młodzieży?
„Wszystko świetnie” to powieść bardzo rodzinna, ciepła, zabawna, mądra, doskonale osadzona we współczesności. Przeczytałam ją okiem „dorosłego” i doceniam za „przemycone” wartości i postawy, zgrabnie wbudowane w pełną humoru opowieść z życia „zwariowanej” rodzinki. Podoba mi się pomysł z fragmentami piosenek z Kabaretu Starszych Panów, Jeremiego Przybory nuconymi przez mamę i napomknięcia o literaturze skandynawskiej – a nuż kogoś to zainteresuje i poszuka więcej…
Próbowałam też wczuć się w „target” tej książki – polubiłam bohaterów, przeżywałam z nimi wydarzenia, martwiłam się, śmiałam… Myślę, że to dość przyjazna, przystępna lektura dla młodego czytelnika. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to powieść taka raczej nie wyróżniająca się czymś szczególnym, umiarkowana, niepozbawiona walorów - owszem – zabawna i mądra, ale nie porywająca, czy zaskakująca.
Niemniej moje pierwsze spotkanie z twórczością Beaty Wróblewskiej było udane i przyjemne. Ciekawe, jakie są inne pozycje serii „W kratkę”…
Rozmowa Marcina Wilka z pisarką, Izabelą Pietrzyk. (wywiad publikowany za zgodą Wydawnictwa Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Wywiady
- Utworzono: środa, 25, marzec 2015 17:36
Szukam szczęścia w nieszczęściu
– mówi IZABELA PIETRZYK, autorka „Rodzinnego parku atrakcji”, w rozmowie o samotnych ryczących czterdziestkach, życzliwej Rosji i szampańskim nastroju.
Marcin Wilk: Na samym początku „Rodzinnego parku atrakcji” – Paulo Coelho. Bo lubi Pani autora czy może fraza o bezwarunkowej miłości celna?
Izabela Pietrzyk: Lubię Paulo Coelho za wiele celnych fraz, nie tylko na temat miłości. Mój ulubiony cytat: „Statek jest bezpieczniejszy, gdy kotwiczy w porcie. Nie po to jednak buduje się statki”, to dla mnie złota wskazówka – pasuje do każdej sytuacji, która stawia mnie na rozdrożu. Zadaję sobie wtedy pytanie, czy chcę być statkiem, czy portowym pachołkiem do mocowania cum, i od razu wiem, w którą stronę iść. Przecież nie zostałam stworzona, żeby bezczynnie rdzewieć!
Powiedziała Pani kiedyś, że kobieta po dwudziestce szuka innego mężczyzny niż ta po czterdziestce. Na czym polega różnica?
Na tym samym, na czym polegają wszystkie różnice w emocjach kobiety dwudziestoletniej i czterdziestoletniej – inny poziom naiwności, inne priorytety, inny status materialny, inna postawa wobec „ja” i wobec „my”.
Jak kiedyś powiedziałam, kobieta po 20. szuka reproduktoro-bankomatu. Stoi na starcie, więc poluje na samca, który zapewni zdrowe potomstwo i stworzy odpowiednie warunki do jego wychowania. Czysta biologia – nie ma w tym niczego złego.
Kobieta po czterdziestce nie myśli o reprodukcji i ma własne pieniądze. Poluje zatem na zupełnie inną „zwierzynę”. Zwinność plemników traci na znaczeniu, więc szuka osobnika, który jest samcem alfa również na poziomie mózgu.
Ale to tylko mój punkt widzenia. Nie upieram się przy nim i często popadam w zwątpienie. Szczególnie przeglądając kolorową prasę i dowiadując się o związkach dwudziestolatek z panami-seniorami. Najwidoczniej współczesne dziewczęta są znacznie dojrzalsze – już na starcie stawiają na starą dobrą markę, a nie na młodych, ale niepewnych reproduktorów. Z jednej strony fajnie, że są mądre od urodzenia. Ale z drugiej, lekki strach jest. Bo co, jeśli inne pójdą ich śladem? Wyginiemy jak mamuty!
Pytałem o te różnice oczywiście w kontekście książki. I muszę jeszcze dopytać jeszcze muszę: Pani często spotyka TAKIE Wiktorie?
TAKIE, znaczy jakie? Samotne ryczące czterdziestki?
Ano.
Owszem. Spotykam. Faktycznie polują i ryczą – najczęściej ze śmiechu, widząc, co im wpadło w sidła. Są humanitarne: uwalniają i wypuszczają na wolność. Bez domagania się spełnienia trzech życzeń, na dodatek.
Ale spotykam też takie, które biorą, co się złapie w sieć, i radośnie spełniają wszystkie życzenia, ciesząc się, że mają wreszcie komu służyć.
Wiktoria niejedno ma imię. Bywają Wiktorie grunwaldzkie, bywają i pyrrusowe.
A Janina, kolejna bohaterka książki – to też przecież typ z życia wzięty. Kim są „Janiny”, które Pani zna?
Świat roi się od „Janin”. Na szczęście w moim najbliższym otoczeniu nie ma ani jednego takiego egzemplarza. Ale kto wie? Może sama kiedyś zamienię się w „Janinę”? Zgorzknienie, marudzenie i terroryzowanie otoczenia to chyba efekt niepogodzenia się ze starością – odreagowywanie złości za przemijanie.
Staram się nad tym panować, jednak coraz częściej odczuwam wewnętrzny bunt, że mi się nie zgadza to, co mam w środku, z tym co widzę w lusterku, więc kto wie, jaką formę ten bunt przybierze? Może „zjaninieję”?
- Zostawmy bunt, przejdźmy do lżejszych kwestii, choć z pozoru błahych. Dlaczego problemy „związkowe” tak często stają się kanwą opowieści obyczajowej dla kobiet?
Najtrudniej odpowiadać na błahe pytania, więc muszę się na chwilkę skupić i wymyślić jakąś zgrabną i błahą teorię… Mam!
Człowiek jest zwierzęciem stadnym, prawda? A w stadzie zawsze są związki: damsko-męskie, siostrzano-braterskie, ojcowsko-matczyne… Dlaczego są one kanwą kobiecych powieści obyczajowych? Bo to nas dotyczy, bo tym żyjemy, bo to my, kobiety, tworzymy stada. Gdyby na świecie żyli wyłącznie faceci, nie byłoby stad. Byłyby bandy. Dlatego mężczyźni czytają książki o „bandach”, a kobiety wolą powieści o „stadach” pełnych skomplikowanych związków.
Pani tytuł na pierwszy rzut oka brzmi jak prowokacja. Ale czytelnicy rozpoznają w nim TO poczucie humoru. Gdybyśmy mieli jednak powiedzieć tym, co jeszcze nie czytali, do czego odnosi się ta metafora "rodzinny park atrakcji”?
Muszę Pana (tudzież ewentualnych czytelników) rozczarować. Tytuły wszystkich moich książek wymyśliło wydawnictwo. Napisanie pięciuset stron nie sprawia mi problemu, natomiast tytuł… Masakra! Krótka forma wypowiedzi to moja pięta achillesowa, więc zdaję się na fachowców od Prószyńskiego. Uważam, że słusznie – ledwo Oni wymyślą, natychmiast umiem wytłumaczyć metaforę.
Park atrakcji, wiadomo – karuzela, strzelnica, rollercoaster – niby zabawa i niby śmiesznie, a często-gęsto rzygać się chce. Jednak coś ludzi ciągnie do tych diabelskich młynów.
„Rodzinny park atrakcji” – karuzela związków, strzelnica z żywymi tarczami, rollercoaster emocji – też czasami żołądek podchodzi do gardła. Jednak żyć się bez tego nie da.
I co? I jak tu nie ufać fachowcom od tytułów?
Skoro tak – to utrudnię! Terapeuci używają czasem pojęcia "rodziny taniec". Użyłaby Pani takiego określenia w stosunku do relacji, jakie panują w Pani powieści? I – jeśli tak – jak to terapeutyczne pojęcie przełożyć na język Izabeli Pietrzyk?
Nie jestem psychologiem, więc nie podejmuję się żadnej terapii – za duża odpowiedzialność. Nigdy mi w głowie nie postało pretendowanie do miana psychoterapeutki, bądź ambitnej powieściopisarki. Gdyby porównać literaturę z muzyką, moje książki trafiłyby zapewne na półkę: „Weselne przeboje”. Żadna to ujma na honorze, bo, według mnie, na wszystko jest miejsce i czas. Kiepsko czuliby się melomani, słuchając orkiestry symfonicznej grającej „Żono moja, serce moje”, ale chyba jeszcze gorzej czuliby się weselni goście, bawiąc się w rytm sonat Vivaldiego wygrywanych na wiolonczelach. Trzymając się tego porównania – piszę teksty dla weselnych kapel, a nie utwory dla filharmoników. Mam cichą nadzieję, że przeczytane w odpowiednim miejscu i czasie (leżak na plaży, ciepły koc w jesienną słotę), pozwolą się oderwać od rzeczywistości, zrelaksować, uśmiechnąć pod nosem. Ale żeby od razu terapia? Nie, nie…
Zostawiamy więc terapeutyczne kwestie i logujemy się do Internetu, który jest dla Pani ważny – ponoć. Serio? No i – ważna kwestia – czy on aby nie odciąga od pracy?
Internet jest super! Wyobraża Pan sobie, jak wyglądałby ten wywiad, gdyby nie było Internetu? Mielibyśmy języki umazane klejem od znaczków pocztowych!
Ale, pomimo zachwytów, trzymam dystans. Fajnie, że jest Internet. Doceniam. Lubię. Korzystam. Jednak nie tworzę w nim własnego bytu. Chyba już powoli dziwaczeję i zaczynam zamieniać się w „Janinę”, bo nijak nie rozumiem ludzi uprawiających wirtualny ekshibicjonizm. Skąd bierze się potrzeba informowania „całego świata” o tym, co się robi, gdzie się jest, co się jadło na kolację? Nie wiem. Nie pojmuję tego. Dlatego szybciej wpadnę w anoreksję (a lubię dobrze i niezdrowo zjeść), niż dam się Internetowi odciągnąć od realnego życia: przyjaciół, domu, pracy.
Jak to się w zasadzie stało, że Pani zaczęła pisać. Uniwersytet Szczeciński, język rosyjski i, trach, taka przygoda?
No i właśnie tym się, między innymi, różni kobieta dwudziestoletnia od czterdziestoletniej – każda ma przygody adekwatne do wieku. A już na poważnie… Przygoda z pisaniem, muszę przyznać, całkiem fajne: trach! Nie byłoby jej, gdybym „rdzewiała w porcie”. Według mnie po świecie chodzą tysiące ludzi, którzy mogliby pisać powieści znacznie ciekawsze od moich, ale boją się „urwania z kotwicowiska”. A spróbować trzeba. Jestem najlepszym przykładem, że pisać każdy może. Bo tak to się w zasadzie stało, że pracuję na uniwerku, uczę rosyjskiego, a strzeliło mi do głowy, że napiszę babską książkę i roześlę po wydawnictwach. Najgorsze było drukowanie i kserowanie – wydawnictwa nie chcą wersji elektronicznej. Chyba mają takie same podejście do Internetu jak ja – wolą namacalność.
Zauważyłem, że nie odżegnuje się Pani od literatury wschodniego sąsiada. W nowej książce na przykład cytat z Bułhakowa. Odsłoni Pani swoje fascynacje tamtejszą literaturą?
Rosja to niepowtarzalny kraj. Uwierzy Pan, że jeden z moich studentów podczas ubiegłych wakacji przejechał Rosję od Władywostoku po Kaliningrad nie wydając ani kopiejki? Gdziekolwiek się pojawił, był wpuszczany do domów: obcy ludzie go przenocowali, nakarmili, zadzwonili do znajomych, żeby przekazać chłopaka w kolejne życzliwe ręce. Czy coś podobnego zdarzyłoby się gdziekolwiek indziej? Wątpię.
Z drugiej strony to kraj niebezpieczny. Mentalność, postawy, szacowanie świata są tak odmienne od naszych standardów, że przeciętny polski rozum tego nie ogarnie.
Chociaż w kwestiach politycznych zdecydowanie staję dęba, to w pozostałych – podziwiam Rosjan. Oni mają „dar Midasa”. Zarówno autorzy, jak i odbiorcy. Dotyczy to nie tylko literatury, ale w ogóle sztuki w całym tego słowa znaczeniu.
Nie jestem jednak specjalistą od literatury rosyjskiej. Mam wykształcenie językoznawcze, więc moje czytanie, choćby Bułhakowa, ma charakter relaksacyjno-hobbystyczny.
Czytałem sporo recenzji – wielu czytelników zaraża Pani dobrym humorem. Ten dobry humor towarzyszy Pani podczas pisania?
Rzeczywiście, mam naturę wesołka i podpisuję się dwoma rękoma pod słowami Makuszyńskiego: „uśmiech to połowa pocałunku”. Ale nie jestem bezrefleksyjną kretynką. Miewam różne nastroje. To nie tak, że codziennie rano wstaję z łóżka z „bananem” na twarzy. Kiedy dopadają mnie gorsze chwile, unikam pisania. Jakiegokolwiek i do kogokolwiek. Żeby usiąść do książki, muszę być nie tylko w dobrym, ale wręcz w szampańskim nastroju. Wtedy myśli buzują i leją się jak szampan. I jest fajnie.
Od razu też dopytam, skąd źródło tego dobrego humoru? Tego da się nauczyć?
Nie wiem, ale chyba nauczyć się tego nie da. Od urodzenia byłam niepoprawną optymistką. Może dlatego, że miałam cudowne dzieciństwo i najcudowniejszą na świecie babcię? Może dlatego, że nigdy nie przeżyłam żadnej tragedii? Zdarzało się, że życie kopało mnie w tyłek, ale kogo nie kopie? Musiałam zbyt wcześnie pochować moją mamę. Musiałam poradzić sobie z elastopatią córki i jej wiecznymi pobytami w szpitalach, niekończącymi się operacjami… Ale uprawiam filozofię Pollyanny – szukam szczęścia w nieszczęściu. Co z tego, że moje koleżanki wciąż mają mamy? A ilu jest ludzi, którzy stracili matki znacznie wcześniej ode mnie? Co z tego, że mam dziecko poskręcane śrubkami? A ile jest dzieci, którym medycyna nie może pomóc?
Zamiast marudzić, wolę się cieszyć – że jednak długo miałam mamę, że moja córka normalnie funkcjonuje… Że tak wcześnie przyszła do nas wiosna i kiedy byłam dzisiaj na Jasnych Błoniach na spacerze z psem, miałam ochotę wytarzać się w krokusach z podobną rozkoszą, z jaką mój pies tarza się w resztkach starej ryby na pobliskim śmietniku…
Kocham życie i cieszą mnie najmniejsze drobiazgi. Trzeba się bardzo mocno postarać, żeby mnie zdenerwować – ale nawet wtedy nie wściekam się, nie krzyczę. Wyrosłam z podobnych emocji w czasach piaskownicy. Szkoda życia na złoszczenie się.
A kiedy pisanie przestaje być frajdą?
Wydaje mi się, że wtedy, kiedy trzeba pisać. Na szczęście ja mam ten luksus, że bawię się w pisanie i nie muszę robić niczego na siłę. „Rodzinny park atrakcji” oddałam do wydawnictwa jesienią ubiegłego roku. Od tego czasu nie spłodziłam ani jednej linijki. Dom, rodzina, praca, przyjaciele – latam jak chomik w kołowrotku. Może w czasie wakacji coś wymyślę? A może nie? Przecież nie mam gwarancji, że w lipcu albo w sierpniu spłynie na mnie wena. Chciałabym nadal pisać. Jednak tylko dla frajdy. Innej opcji nie ma.
Czytałem, że Pani przyjaciółki bywają przedmiotem opisu w książkach.
W tej najnowszej też? I co mówią, gdy znów przeczytają o sobie?
Nie, nie! Moje przyjaciółki zakończyły „karierę” jako pierwowzory.
Tylko Sienkiewicz potrafił napisać kilka tomów o tych samych bohaterach i nie zmęczyć czytelnika. A gdzie mi do Sienkiewicza?! Dlatego dałam spokój przyjaciółkom i zarówno w „Histeriach rodzinnych”, jak i w „Rodzinnym parku atrakcji” jadę na fantazji własnej.
Katarzyna Puzyńska "Trzydziesta pierwsza" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 25, marzec 2015 10:24
Trzydziesta pierwsza to trzeci już tom sagi o policjantach z małego Lipowa, których Katarzyna Puzyńska przedstawiła czytelnikom w powieściach Motylek i Więcej czerwieni. Swoją najnowszą książką Puzyńska po raz kolejny udowadnia, że ma prawdziwy talent do konstruowania kryminalnych fabuł. W Trzydziestej pierwszej ponownie odwiedzimy komisariat w Lipowie i spotkamy się z młodszym aspirantem Danielem Podgórskim, któremu tym razem przyjdzie prowadzić wyjątkowo trudną sprawę, związaną z pożarem sprzed ponad dekady i tragiczną śmiercią swojego własnego ojca.
Po piętnastu latach zakład karny w pobliżu Lipowa ma opuścić Tytus Weiss. Pod koniec ubiegłego wieku mężczyzna został skazany na karę pozbawienia wolności za wywołanie pożaru, w którym zginęło troje policjantów i jedna osoba cywilna. Daniel Podgórski, a także jego kolega z komisariatu – Paweł Kamiński, robią się z tego powodu wyjątkowo nerwowi. To właśnie podczas tamtej tragedii śmierć ponieśli ich ojcowie, jak również policjantka Zofia Dworakowska i jej siostra Marta Ciosek. Powrót Tytusa Weissa do Lipowa zbiega się w czasie z serią dziwnych wydarzeń. Niektórzy mieszkańcy miasteczka zaczynają zachowywać się osobliwie. Partyk Sołtysik, właściciel eko farmy, kombinuje, skąd wziąć pieniądze, by zwrócić dług Filipowi Weissowi. Filip Weiss, brat niesławnego podpalacza Tytusa, ma bardzo podobny problem. Od pewnego czasu nachodzi go bowiem porywczy Szwed i domaga się zwrotu pieniędzy, które młody Weiss ukradł jego siostrze, kiedy przebywał na zarobkowej emigracji. W Lipowie zjawia się również pewien naukowiec, specjalizujący się w dość niecodziennych sprawach... Jerzy Grala zatrzymuje się w pensjonacie „Wrzosy” i zamierza zbadać Cichy Lasek – osadę leżącą w pobliżu Lipowa, którą w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zasiedlali członkowie sekty Świątynia. Naukowiec dokonuje na terenie Cichego Lasku makabrycznego odkrycia. Wkrótce w Lipowie dochodzi do pożaru, w którym ginie jeden z mieszkańców. Podejrzenia padają oczywiście na recydywistę – Tytusa Weissa. Szef komisariatu, Daniel Podgórski, przejmuje sprawę, choć wie, że wobec Weissa może nie być do końca obiektywny...
Znakomicie skonstruowana fabuła i misternie utkana intryga to już chyba znaki rozpoznawcze pisarstwa Katarzyny Puzyńskiej. Autorka świetnie czuje konwencję i znakomicie odnajduje się w gatunkowych schematach, a jednak nie pisze swoich książek na przysłowiowe „jedno kopyto”. W każdej z trzech powieści podejmuje zupełnie inną tematykę, odmiennie kreuje postać „winnego” i motywuje jego działania. Nawet jeżeli sposób prowadzenia narracji we wszystkich jej książkach jest dość podobny. Trzydziesta pierwsza to znakomity, trzymający w napięciu kryminał, przemyślany w najdrobniejszych szczegółach, w którym nie ma miejsca na przypadkowych bohaterów i przypadkowe zdarzenia. Puzyńska świetnie żongluje tropami, w sposób niebanalny podrzuca czytelnikowi tzw. strzelby Czechowa i nieźle operuje elipsą, choć w wypadku tej książki akurat – w narracji mordercy – elipsy i metonimii mogłoby być więcej. I dlatego narracja mordercy wydała mi się tu odrobinę zafałszowana. Nie przekonuje mnie takie prowadzenie strumienia świadomości bohatera, które wskazuje na to, że postać zdaje sobie sprawę z obecności czytelnika i świadomie wprowadza go w błąd. „Oszukiwanie” czytelnika może odbywać się bez przeszkód na poziomie działania postaci i wchodzenia w relację z innymi bohaterami, ale nie na poziomie wewnętrznych monologów. Bo przecież wtedy właśnie narrator jest najbliżej bohatera, siedzi w jego głowie, jest niejako z nim zespolony. A zatem może używać niedopowiedzeń i wyżej wspomnianych środków literackiego wyrazu, ale raczej nie powinien kłamać. Wtedy bowiem staje się niewiarygodny. Nie przekonuje mnie również tłumaczenie pod koniec powieści, że tajemnicę „skrywał sam przed sobą”. Prowadzenie narracji mordercy jest niezwykle trudne i kiedy sprawia naprawdę duży problem, wówczas lepiej ową narrację ograniczyć lub ustawić tę postać „na zewnątrz”, tak jak to zrobił na przykład Mateusz M. Lemberg w Patronie czy Sasza Hady w Morderstwie na mokradłach i Trupie z Nottingham, lub też snuć monolog wewnętrzny mordercy bezimiennie, jak choćby u Marioli Zaczyńskiej w Kobiecie z Impetem (tutaj właściwie przez cały czas bardzo trudno jest odgadnąć tożsamość winnego, choć świetnie znamy jego myśli i motywy działania).
No ale... Moja uwaga tyczy się tylko jednego zbrodniarza, a w Trzydziestej pierwszej pojawia się ich więcej, zatem nie odbywa się to z wielką szkodą dla intrygi... W najnowszej powieści Katarzyny Puzyńskiej odrobinę zabrakło mi też charyzmatycznego bohatera, który wzbudziłby żywe emocje. Kogoś takiego, jak genialnie wykreowana Klementyna Kopp czy wyrazisty Wiktor Cybulski z Więcej czerwieni. Mam nadzieję, że komisarz Kopp jeszcze się kiedyś u Puzyńskiej pojawi, bo taka postać „robi” książkę. A w Trzydziestej pierwszej zabrakło mi po prostu bohatera z krwi i kości, do którego mogłabym się po ludzku „przykleić”. I koniec końców najbardziej zainteresował mnie chyba recydywista Tytus Weiss. Bo zawsze jestem za tymi, którzy mają pod górkę...
Całe to moje czepianie się nie znaczy jednak, że Trzydziesta pierwsza mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie! Bardzo podobała mi się ta powieść i czytałam ją na wdechu, zaniedbując większość obowiązków. Katarzyna Puzyńska wypracowała już sobie indywidualny, rozpoznawalny styl i jestem pewna, że z roku na rok będzie zdobywała rzesze nowych fanów. Poza znakomitym wyczuciem kryminalnej konwencji, potrafi również sugestywnie prowadzić wątki obyczajowo-społeczne, a także malowniczo ukazywać miejsca akcji. Czy jest polską Camillą Läckberg, jak głosi hasełko na okładce? Nie! Nie jest, do ch....y jasnej! Puzyńska to nie żadna Läckberg, tylko... Puzyńska właśnie! Dlaczego jej własne nazwisko nie może stanowić wartości samej w sobie? Przecież już chyba na to zasłużyła?