Katarzyna Zyskowska-Ignaciak "Nie lubię kotów" (Nasza Księgarnia)

Jeżeli spodziewacie się, że Nie lubię kotów to sympatyczna, przepełniona humorem i krzepiąca opowiastka o współczesnych trzydziestolatkach zagubionych w meandrach pędzącej na oślep rzeczywistości, będziecie rozczarowani. Jeżeli spodziewacie się historii z morałem i garści życiowych mądrości do wykorzystania „na potem”, będziecie rozczarowani. Jeżeli spodziewacie się happy endu, będziecie rozczarowani. Najnowsza książka Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak stanowi bowiem gorzką analizę współczesnego świata, który ukazuje bez żadnych upiększeń, bez korekty i retuszu. Uderza w pozorne wartości, zdziera maski i obnaża to, co tkwi pod nimi. A to „coś” nie zawsze jest tak urodziwe, jak byśmy chcieli.

Wojciech jest trybikiem wielkiej machiny. Pracuje dla ogromnej niemieckiej korporacji, zarabia nieprzyzwoite pieniądze, jada lancze w najlepszych hamburskich knajpach, a po posiłku, w luksusowej toalecie uprawia seks ze swoją koleżanką z pracy, Niemką Silke o blond włosach i wysportowanym ciele. Równolegle Wojciech prowadzi jeszcze drugie życie. W Warszawie czekają na niego żona z synkiem, których widuje w weekendy. I odstawia teatr. Kolacja przy świecach, kurtuazyjne uśmiechy, zakupy, powierzchowna uwaga poświęcona dziecku i płytkie rozmowy z zawsze miłą i uprzejmą Maliną. Wojciech od dawna wie, że to nie jest jego prawdziwy świat. Że jego prawdziwe życie toczy się gdzie indziej, w Hamburgu, gdzie czeka wielka, wsysająca ludzi niczym bagno korporacja i czeka ona... Silke, z którą z początku łączyła go tylko fizyczna więź. Czy Wojciech znajdzie w sobie siłę, by zerwać z pozorami? Czy będzie w stanie uświadomić sobie prawdę i zacząć żyć swoim autentycznym życiem?

Malina udaje idealną żonę, perfekcyjną matkę i spełnioną kobietę. Jej egzystencja rozciąga się między kursami do szkoły, do domu, do sklepu, na lekcje angielskiego i tenisa. Malina jest szoferką swojego syna, małżonką bogatego męża, właścicielką wymuskanego apartamentu i aktorką w teatrze świata zbudowanego na kłamstwach. Od dawna zdaje sobie sprawę z tego, że Wojciech już jej nie kocha, że spotyka się z kimś innym, a przy Malinie trzyma go jedynie obowiązek i rutyna. Mimo to Malina udaje. Udaje, by zatrzymać przy sobie męża, by zachować pozory idealnie ułożonego życia, by nie zburzyć wizerunku kobiety szczęśliwej i spełnionej. A jednak Malina nie jest szczęśliwa. Widzi, że na jej wizerunku rysuje się coraz więcej pęknięć i zadrapań, dusi się w domu, nie potrafi szczerze pokochać swojego syna i stopniowo traci nad wszystkim kontrolę. Aby odzyskać ją choć w części, zaczyna się głodzić. Bo nad apetytem łatwiej zapanować, niż nad życiem...

Karolina i Daniel. Rodzeństwo tak dalekie od siebie, jak to tylko możliwe. Ona jest redaktorką w wydawnictwie, kobietą inteligentną, wykształconą i oczytaną. A jednocześnie zagubioną, niedojrzałą, emocjonalnie rozchwianą i... od lat nieszczęśliwie zakochaną w swoim przyjacielu, Konradzie. Między jednym egzemplarzem redakcyjnym a drugim, między jednym fikcyjnym życiem a drugim, gdzieś między wykreowanymi przez literatów światami, przeżywa osobisty dramat związany z chorobą ojca. Wielkiego ojca. Pisarza i eseisty, działacza podziemia, legendy polskiej kultury. Ojca, którego Karolina zawsze idealizowała, który był jej bohaterem, ostoją, księciem na białym koniu. Karolina spędza przy łóżku mężczyzny każdą noc, każdą wolną chwilę. Mimo iż kona ze zmęczenia, przychodzi do szpitala codziennie. Bo dzięki temu myśli tylko o jednej stracie. O jednej śmierci. Nie myśli o dziecku, które się w niej rozwija, a na które Karolina już wydała wyrok. Bo ojciec dziecka nie dorósł do tej roli. Bo nie pokocha dziecka. Bo nie kocha Karoliny.

Daniel jest królem życia, panem sytuacji i mistrzem pozorów. Jako syn sławnego ojca, dorastał trawiony przez kompleksy i poczucie niższości. Zwłaszcza, że ojciec wcale mu życia nie ułatwiał. Zawsze traktował go gorzej niż córkę, zawsze kochał go mniej... A Daniel robił wszystko, by udowodnić swoją wyższość. Udowodnić, że jest lepszy od innych, od całego świata. Dlatego z zakompleksionego chłopaka przeobraził się w bezwzględnego prawnika, który jest w stanie posunąć się do najgorszych świństw, byle tylko odnieść osobistą korzyść. Bo prawdziwe życie to stan konta, luksusowy apartament, nieprzyzwoicie drogi samochód i setki panienek na jedną noc. Prawdziwe życie to również poranne bieganie do utraty tchu, do wymiotów z wyczerpania, i owsianka z miodem konsumowana samotnie przy dużym stole, przy którym nigdy nie zasiądzie rodzina. Bo Daniel wybrał samotność. Bo lubi samotność. Bo wobec jedynej kobiety, dla której zerwałby z samotnością, zachował się jak ostatnia świnia. I dlatego też, że wie, ile warte są przysięgi dozgonnej miłości. W domu miał przecież idealny przykład. Idealny wzór mężczyzny, który nie potrafi i nie chce być wierny. Mężczyzny, przez którego po nocach płakała matka Daniela. I dlatego obraz umierającego ojca jemu przedstawia się inaczej niż Karolinie. Daniel nie czuje żalu. Wie, że od ojca raczej nigdy już nie usłyszy tego słowa, na które czekał przez całe życie.

Dagma to debiutująca pisarka z traumatyczną przeszłością. Zdradzona, wykorzystana, ze złamanym sercem. Miała na swoim koncie udany start w agencji reklamowej jako copywriter, po którym przyszłość zdawała się stać przed nią otworem, jednak przekręt związany ze sloganem reklamowym do jednego ze spotów spowodował, że opuściła branżę z wilczym biletem. W dużej mierze przyczynił się do tego Daniel, który w procesie reprezentował stronę przeciwną. Między Dagmą i Danielem zawiązała się specyficzna więź, niebezpiecznie przypominająca miłość. Dagma była gotowa przyjąć tę oczywistą prawdę, Daniel jednak wybrał inne wartości. Wybrał awans na wspólnika w kancelarii i pomnożone dochody. A Dagma... napisała książkę. Książkę, którą wydawca uznał za genialną, ale której postanowił nie publikować, bo to za ciężki kaliber. Bo ludzie są za głupi, bo nie zrozumieją... Ale Dagma potrafi przecież pisać. Może zatem napisać coś innego, lekkiego, z happy endem. Takie rzeczy się sprzedają i takie właśnie należy wydawać. A Dagma chce się wybić. Chce zaistnieć. A zatem napisze to, co wydawca sugeruje...

Konrad jest wiecznym niebieskim ptakiem. Synkiem bogatego tatusia-wydawcy, obowiązkowym pracownikiem, chłopakiem „do rany przyłóż”. A przy okazji bawi się w dorosłość, zwiedza świat, wikła się w nic nieznaczące romanse i szuka sensu życia. Bo jak na razie go nie widzi. Wszystko ma, a jednak nie ma nic. Bo jedyna kobieta, którą kocha, nigdy z nim nie będzie. Jedyna kobieta, którą wydaje mu się, że kocha... Łatwiej przecież wmówić sobie, że owo dziwne zawieszenie, wieczny podskórny smutek i łapczywe poszukiwanie sensu to wszystko wina nieszczęśliwej miłości, nie zaś emocjonalnej niedojrzałości i zwykłe życiowej niechlujności. Że biały proszek, który Konrad przyswaja codziennie przez nozdrza, to też przez nią...

Nie lubię kotów to książka, która do głębi mną wstrząsnęła. Katarzyna Zyskowska-Ignaciak napisała fascynujące, na wskroś współczesne Targowisko próżności. I zrobiła to równie dobrze i wnikliwie, jak dwa wieki temu William Makepeace Thackeray, który stworzył brutalny i pozbawiony retuszu portret dziewiętnastowiecznej londyńskiej socjety. Zyskowska-Ignaciak dokonała nawet więcej, nie upięła bowiem treści w wielką sagę, nie rozpisała jej na dekady, ale wybrała krótką formę. Wybrała sześć historii i sześciu bohaterów, których losy są jednocześnie różne i podobne, których charaktery są jednocześnie diametralnie odmienne i dziwnie zbliżone. Sześć krótkich, treściwych opowieści, sześć niedoskonałych życiorysów, sześć psychologicznych portretów upadłych kobiet i upadłych mężczyzn. Trudno tu bowiem o jakikolwiek optymizm, o jakąkolwiek nadzieję na przyszłość, o jakikolwiek morał. Zyskowska-Ignaciak ucieka od gotowych przepisów, nie wręcza recept na szczęście, nie szafuje banałem, ucieka od sztucznej i nudnej pedagogiki, nie poucza, nie głaszcze czytelnika po głowie. Zamiast tego kreuje bohaterów, którzy pod powłoką ciężkostrawnego lukru i przywdziewanych codziennie rano masek są bezbronni, zakompleksieni, narcystyczni, nadęci, zakłamani, słabi, zagubieni i pozbawieni solidnych fundamentów. Bohaterów, którzy pławią się w substytutach prawdziwego życia, szukają ucieczki w alkoholu i narkotykach, w przygodnym seksie, w pozach, w pieniądzach, w kolejnych przepustkach do coraz to nowszych, lepszych światów. Wszyscy zdają sobie sprawę z tej cukierkowej ułudy, wszyscy wiedzą, że za tą piękną barokową fasadą nie ma różowego pałacu, kryształowych nadziei i rycerzy na białych rumakach. Że kryje się tam tylko cuchnąca, ciemna i wilgotna piwnica, w której co noc zamykają swoje skołatane, chaotyczne myśli, w której spoczywają ich wymęczone umysły, zszargane nerwy, wybujałe emocje. Czy istnieje ucieczka od tej pułapki? Czy istnieje ucieczka od ciemnej piwnicy własnych słabości i ograniczeń? Czy istnieje ucieczka od pozorów, od masek, od wielkiego karnawału i chocholego tańca? Czy dla Daniela, Karoliny, Konrada, Maliny, Wojtka i Dagmy istnieje jeszcze nadzieja na inne, lepsze, na wskroś prawdziwe życie?

Nie lubię kotów to znakomicie napisana, doskonale skonstruowana i mądra powieść. Powieść niezwykle gorzka w swej wymowie, poruszająca tematy niewygodne, ukazująca dalekich od ideału bohaterów, pozbawionych jakiegokolwiek retuszu. Powieść brutalnie punktująca rzeczywistość, analizująca postawy, wyciągająca na światło dzienne to, co nieładne, mroczne, pogrążone w chaosie. Powieść, która niczego nie upiększa. Zyskowska-Ignaciak operuje piórem ostrym jak brzytwa, rysuje portrety grubą kreską i nie zmiękcza kanciastych kształtów, nie wygładza rys i zadrapań, nie cieniuje konturów. Wszystko jest tutaj surowe, nieoszlifowane, a przy tym wszystkim bezbronne, obnażone, wystawione na światło dziennie. Autorka sprawnie kieruje strumieniami świadomości bohaterów, posługuje się krótką, nerwową, soczysto-krwistą frazą, a ciągi zdań zakończone skontrowaną puentą to prawdziwy majstersztyk. Nie lubię kotów jest naprawdę wybitną powieścią. Współczesnym Targowiskiem próżności, ze znakomicie zreinterpretowanym motywem „teatru świata”. Thackeray byłby dumny. Szekspir również.

 

Izabela Januszkiewicz "Oczekiwanie. A życie szło swoim torem" (Novae Res)

Czas biegnie szybko, chociaż niekiedy zdaje się, że stoi  w miejscu. Szczęście liczone jest w chwilach, natomiast smutek wiekami. Kiedy człowiek jest młody wydaje się, że życie to nieskończoność, ale każdy upływający rok odcina kawałeczek z tej pewności wiecznego trwania. Zanim się człowiek obejrzy przemija to, co najważniejsze. Niektórym pozostaje zadowolenie ze swoich czynów, inni odczuwają gorycz, są i ci, umiejący powiedzieć stop i rozpocząć wszystko od nowa. Życie jest zbyt krótkie by czekać na to, aż ktoś inny odmieni nasz los.

Obietnica, słowa, jakie zobowiązują nas do określonego działania. Nie zawsze jest łatwo dotrzymać przyrzeczenia, szczególnie gdy okazuje się, że okoliczności w jakich zostało złożone, całkowicie uległy zmianie. Marysia inaczej wyobrażała sobie swoją przyszłość, zresztą całe jej pokolenie miało inne plany, lecz trzeba było je zmienić, skorygować lub odłożyć na później. Przyczyna była jedna - wojna. To, co jeszcze przed chwilą było ważne, musiało zejść na dalszy plan. Liczyło się tu i teraz, przetrwanie kolejnego dnia, tygodnia, nikt nie spodziewał się, że także kolejnych lat. Słowa wypowiedziane w wojennej zawierusze okazują się mieć inne znaczenie niż ktokolwiek by przypuszczał. Życie Marii miało mieć całkowicie odmienny scenariusz, na pewno nie było w nim strachu najpierw przed wojną, potem przez radzieckim "porządkiem" w ukochanym Wilnie i w końcu przed niewiadomą, czekającą ją na Ziemiach Odzyskanych. Jak w tak trudnych warunkach ma sobie poradzić panna z dobrego domu, która do tej pory wiodła egzystencję daleką od tej teraźniejszej? Co z jej bliskimi i światem jaki znała? Przeminął bezpowrotnie czy też jest szansa, że wszystko wróci na dawne tory? Z daleka od tego, co było znane trzeba wszystko rozpocząć od nowa, od zera, ale jest ktoś kto potrzebuje opieki, kto nie ma nikogo poza nią i wciąż przecież obowiązuje dawno dana obietnica. Tylko gdzie w tym wszystkim miejsce dla wrażliwej młodej kobiety? Co z nią, jej pragnieniami i uczuciami? Codzienność, w jakiej wydaje się, iż nie ma miejsca na zbędne sentymenty, dziecko, jakie przecież i tak zostało już doświadczone przez los oraz otoczenie, nie sprzyjają osobistemu szczęściu. Zresztą kto by o nim myślał kiedy wydaje się, iż to, co najlepsze nawet nie przeminęło, lecz w ogóle nie miało szansy by rozkwitnąć? Może jednak uda się odmienić jeszcze życie? Ono mija bardzo szybko, zbyt szybko czasem.

"Oczekiwanie. A życie szło swoim torem" to opowieść o kobiecie, którą czytelnik poznaje jako młodą dziewczynę, pełną marzeń, u progu dorosłego życia, nieświadomą tego, co ją czeka w przyszłości. Wojenne i późniejsze losy jej i bliskich są pełne zawirowań, nie brak w nich dramatów i rozczarowań. Główna bohaterka zostaje skonfrontowana z rzeczywistością całkiem odbiegającą od tej do jakiej była przygotowana, ale wbrew przeciwnościom wciąż wierna jest swoim zasadom, chociaż nie jest jej łatwo. Życie Marii to swoista kronika egzystencji trzech pokoleń Polek i Polaków z ostatnich kilkudziesięciu lat. Autorka - Izabela Januszkiewicz plastycznie oddała losy, wydające się niezwykłe, lecz będące udziałem setek tysięcy ludzi. Jednakże w tej opowieści najważniejsza jest Maria i jej doświadczenia. Nieprzeciętna kobieta, z siłą jakiej ona sama po sobie się nie spodziewała, walcząca o siebie i najbliższych, bez słowa skargi, wypełniająca daną obietnicę bez względu na cenę, dla której na pierwszym miejscu byli inni. "Oczekiwanie. A życie szło swoim torem" to historia jaką warto poznać i zapamiętać, za główną postacią stoi wiele podobnych jej osób, bezimiennych, jakich losy są znane jedynie nielicznym.

 

 

 

Leszek Bugajski "Kupa kultury" (Prószyński i S-ka)

Chcąc nie chcąc, jesteśmy zanurzeni po uszy w kulturze. Można ją rozumieć na wiele sposobów:  ogólnie - jako wszystko, co jest wytworem ludzkiego intelektu (określenie niemal tożsame z „cywilizacją”); w wąskim ujęciu – jako umiejętność zachowania się ( kindersztuba, savoire-vivre); w   znaczeniu sztuki – jako „całość tego, co człowiek tworzy, by opisać w sposób artystyczny świat, by go upiększyć, ubarwić swoje życie” (s.8). Takie pojęcie jest najpowszechniejsze. Zastosował je Leszek Bugajski (krytyk literacki, publicysta, redaktor działu kultury tygodnika „Newsweek Polska”) w swojej publikacji, która z założenia nie była dziełem naukowym, więc mógł sobie pozwolić na swobodną wypowiedź.

Przyjął, iż „kultura to taki rodzaj działalności, który stwarza jej odbiorcom okazję do ucieczki przed codziennością lub jej ubarwienia – każdemu na takim poziomie, jaki mu odpowiada, od najgłupszej popkultury, choć przecież i kultura popularna wytwarza produkty ambitne i zahaczające o wyższe piętra wyrafinowania, poprzez cały artystyczny mainstream po dzieła wymagające od odbiorców skupienia i kompetencji.” (s.8) Wyobraził sobie kulturę jako „krainę niezwykłego bogactwa najrozmaitszych narracji, bogactwa fabularnego i formalnego, gatunkowego i każdego innego, po której buszujemy sobie dla zabawy, w celu zdobywania doświadczeń, wiedzy, korygowania swoich sądów i opinii. Albo po prostu z nudów, dla zabicia czasu”(s. 9). Tękrainę jednak zalewa powódź, spada na nią plaga komercji. Rozwija się przemysł artystyczny. Rodzi się pytanie, czy system zarabiający na zaspokajaniu potrzeb średniego gustu powinien czuć się odpowiedzialny za całą kulturę. Czy dla dużego zysku warto obniżać poziom? O gustach się nie dyskutuje, ale – zdaniem Bugajskiego - brakuje naturalnych kanałów poprawiania kiepskiego gustu. Zamiast nich słychać tętent koni czterech jeźdźców apokalipsy najeżdżających krainę kultury, a są nimi mianowicie: infantylność, ignorancja, tablodaizacja oraz dewaluacja słów. 

Każdą z tych cech współczesnej kultury publicysta analizuje posiłkując się przykładami. Daje się przy tym poznać jako baczny obserwator, wnikliwy aczkolwiek nieco marudny krytyk.  Można się z nim w pewnych punktach nie zgadzać, ale nie sposób nie docenić jego błyskotliwości, wiedzy i ironicznego niekiedy stylu. „Kupa kultury” to zbiór naszpikowanych dygresjami i bardzo subiektywnych w tonie esejów, ułożonych tytułami w kolejności od A do Z niczym leksykon. Wśród  haseł-tytułów znajdują się m.in, Autorytety, Biografie, Celebryci, Depresja, Feminizm, Literatura,  Mit lat sześćdziesiątych, PRL, Uśmiech internetu. Wystarczy wymienić kilka z nich, by zorientować się w zakresie tematycznym i bogactwie prezentowanych treści. Na łamach tej książki padają nazwiska i Wiesława Myśliwskiego i Justina Biebera, mowa o Beatlesach, Mikołajku, Spielbergu, demotywatorach i Sztucznych Fiołkach, a to wszystko kropla w morzu nazwisk, tytułów, nazw i zjawisk, jakie omawia Bugajski.

To nie jest książka na jeden wieczór. Czyta się ją z zainteresowaniem, ale też z pewną trudnością, jakiej nastręczają liczne dygresje autora, który jak sam określił- uprawia „antropologię kulturową w stylu gonzo”. Doprawdy, trudno za nim niekiedy nadążyć i nie zgubić wątku. Niemniej warto podjąć trud lektury i zastanowić się nad wybranymi kwestiami. Chociażby nad finałową konstatacją o zdziecinnieniu. 

Polecam „Kupę kultury” dla treningu szarych komórek. Czytajmy polskich autorów,  ale nie tylko beletrystykę.

 

Monika Kowaleczko-Szumowska "Galop' 44" (Wydawnictwo Egmont)

Wydarzenia historyczne poznajemy z różnych stron - zapisków, reportaży, dokumentalnych filmów i ich fabularnych odpowiedników oraz przekazów naocznych świadków i uczestników. Jedni są zdania, że informacje o nich wymagają odpowiedniej oprawy i zachowania powagi, drudzy, że wprost przeciwnie - im w łatwiejszej formie zostaną one podane, tym do większego grona trafią. Kolejni przypominają, iż najważniejsze jest by nie zapomnieć i każdy sposób jest dobry. Kolejne pokolenia inaczej patrzą na historię, punkt widzenia zmienia się z wiekiem, chociaż nie znaczy to, że młodsi nie dostrzegają tego, co ważne. Jak więc ją przedstawiać, wcale nie zamierzchłą, lecz tę sprzed kilkudziesięciu lat? Może w formie podróży w czasie? Nie, to nie mrzonka, wystarczy odwiedzić muzeum i być otwartym na to, co w nim zgromadzono.

Kolejna rocznica, nie pierwsza i nie ostatnia, w jakiej bierze się udział, bo tak wypada, bo rodzice karzą, bo... nie udało się wykręcić. Historia i takie tam różne okoliczności wtłaczane do głowy w szkole, w domu, czasem w telewizji, wciąż przypominają o tym co już było, ale to zbytnio nie interesuje ani Wojtka, ani Mikołaja, ich rówieśników w większości również nie. Wizyta w Muzeum Powstania Warszawskiego to jedynie odhaczenie zadania na długiej liście pozostawionej przez rodziców, lecz czasem trzeba pójść na ustępstwa, by potem robić to na co ma się ochotę. Jeszcze tylko parędziesiąt minut i po wszystkim, tylko dlaczego na archiwalnym filmie mignęła znajoma sylwetka? W co znowu wpakował się młodszy, nieznośny brat? To, że znowu zrobił coś głupiego jest pewne, teraz pozostaje jedynie odnaleźć winowajcę i zapobiec katastrofie. Pytanie tylko: jak mógł znaleźć się na filmie z Powstania Warszawskiego? Odpowiedź kryje się tam, gdzie młodszy z braci był widziany, a starszy może tylko domyślać się jak tam trafić.

Rzeczywistość okazuje się inna niż ta, jaka była na ekranie. Oczywiście są wybuchy, powstańcy odpowiadają na ogień z niemieckich czołgów, ludzie przemykają z jednej strony ulicy na drugą, pochyleni pod gradem kul. Jednak to nie to samo, Wojtek widzi i odczuwa to na własnej skórze, pociski są prawdziwe, gruzy również i przede wszystkim śmierć jest tuż obok, czai się, by zabrać kogoś bliskiego lub nieznajomego, którego sylwetka mignęła przed oczyma. To nie gra w jakiej najwyżej przegra się poziom i powróci znowu do niego, by jeszcze raz rozegrać spotkanie z przeciwnikiem. Tutaj nierozważny krok grozi prawdziwym zagrożeniem życia, nie wirtualnym, a gdzieś wśród dymu i na wpół zburzonych przez bomby budynkach jest Mikołaj, który chyba nie do końca zdaje sobie sprawę w jakim miejscu się znajduje. Chociaż czy sam Wojtek jest do końca tego świadomy? Znajomość losów Powstania w tym momencie nie ułatwia sprawy, wręcz przeciwnie. Wiedza to jedno, czym innym jest jednak doświadczenie i osobisty udział w wydarzeniach. Żaden film, książka czy wystawa nie odda w pełni tego, co wówczas działo się w Warszawie. Rówieśnicy braci brali czynny udział w walce na równi z dorosłymi, teraz i oni doświadczają tego oraz obawy o najbliższych. Coś jeszcze staje się udziałem ich obu, co mogłoby wydawać się szaleństwem w tych warunkach, gdy codziennie śmierć zaglądała w oczy. Przyjaźń i miłość, uczucia całkiem nie współgrające z wojenną pożogą, bronią, hukiem dział i terkotem karabinów. Ale przecież pośród ognia i gruzów był też czas na momenty, jakie w normalnych warunkach nie są niczym nadzwyczajnym - spotkanie z przyjaciółmi, spacer z kimś wyjątkowym czy też słuchanie muzyki. Takie chwile były wyjątkowe i rzadkie, pozwalały na moment zapomnieć o tym, co czeka na zewnątrz.

Ruiny Warszawy, barykady, kanały, pomiędzy nimi powstańcy walczący o każdy metr, sanitariuszki niosące pomoc pod obstrzałem. Takie obrazy utkwiły w pamięci niejednemu z nas, do tego dokumentalne filmy, ukazujące prawdziwą panoramę kilkudziesięciu dni Powstania Warszawskiego. Jednak dla kolejnych pokoleń jest to coraz bardziej odległa historia. Jak więc przybliżyć ją następnym generacjom? "Galop `44" to opowieść, w jakiej autorka zderzyła ze sobą przeszłość z teraźniejszością. Bohaterami są młodzi ludzie - ci z tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku i ich rówieśnicy siedemdziesiąt lat później. Jednych i drugich wydaje dzielić wszystko, a przede wszystkim ona - wojna. Ci pierwsi są jej świadkiem i uczestnikiem, drudzy uczą się o niej na lekcjach, ale co by było gdyby spotkali się w... Powstaniu? Książka Moniki Kowaleczko-Szumowskiej to nie fantastyczna opowiastka, a doskonały przykład połączenia faktów z fabularną wersją zdarzeń. Losy fikcyjnych postaci splatają się z losami prawdziwych ludzi i przebiegiem autentycznych wydarzeń, w efekcie czytelnik otrzymuje fabułę w jakiej to co mogłoby wydawać się nudnym wykładem, okazuje się niezapomnianą lekcją, nie pełną powagi, lecz żywej historii. "Galop `44" to nie jedynie lektura dla młodszych czytelników, ale dla każdego, a podróż w czasie jest możliwa także przy pomocy książki. Monika Kowaleczko-Szumowska pokazała, iż za tym co nazywamy historią stoją konkretni ludzie, chociaż czasem anonimowi, którzy odczuwają emocje, kochają, cierpią, ale są i szczęśliwi.