Maria Wolska "Zatrzymać chwilę" (Szara Godzina)

„Co nie zabije to wzmocni. To nieprawda! Co nie zabije to nie zabije, wcale nie musi wzmacniać, potrafi sponiewierać i zostać na całe życie.” Jacek Walkiewicz

Historia, jaka może się przydarzyć każdemu, lecz nie każdy może ją przeżyć. To tyle i aż tyle o krótkiej, a zarazem głębokiej powieści Marii Wolskiej, pt. „Zatrzymać chwilę”. Myślę, że niejednemu czytelnikowi otworzy ona oczy, by móc oddać się refleksji nad własnym zabieganym życiem.

Kim jest Ewa? Kobietą, jakich wiele. Młoda, zakochana, zapracowana. Aktualnie w luźnym nieformalnym związku z Markiem. Pracownik usług finansowych. Praca, jaką wykonuje, sprawia, iż Ewa poprzez liczne obowiązki zawodowe traci całkowicie kontrolę nad swym życiem, jeszcze do tego nowy szef, który o zgrozo jest absolutnym służbistą i tyranem, obarczającym swoich pracowników notorycznie nadliczbowymi godzinami pracy w imię zbliżającej się kontroli. Jak wiadomo, nieszczęścia lubią chodzić parami to i na dokładkę Ewie krew w żyłach codziennie psuje koleżanka z pracy. 

W domu bohaterka nie może nigdy znaleźć odpoczynku, jest wiecznie przemęczona. Związek z Markiem zaczyna wisieć na włosku. Narzeczeni widują się tylko w przelocie lub w łóżku podczas snu. Marek pragnie ustabilizowanego życia z ukochaną, ślubu, dzieci, na co dziewczyna reaguje jak diabeł na święconą wodę. Wszystko ją drażni, staje się egoistyczna, buńczuczna. Włos się człowiekowi jeży na głowie, kiedy o tym czyta. Zaczyna się zastanawiać, ile jeszcze? Jak długo to potrwa? Przecież każdy ma jakieś granice wytrzymałości. Co takiego musiałoby się wydarzyć w jej życiu, bo to, że się zdarzy, nikt nie ma wątpliwości, że zechciałaby się zatrzymać? 

W nocy po kolejnej kłótni z Markiem Ewa ląduje na pogotowiu z podejrzeniem zawału. Na szczęście diagnoza lekarska mówi co innego. Internista sugeruje dziewczynie zmianę trybu życia, urlop chorobowy, ograniczenie używek nikotynowo - kofeinowych. Niestety, kobieta nie słucha, mało tego, postanawia rozstać się na jakiś czas z narzeczonym. 

Następnego dnia może lepiej, aby w kalendarzu ogóle nie było, ale cóż, czasu nie da się zatrzymać. Ostra wymiana zdań z szefem, kłótnia o zakres obowiązków z nielubianą koleżanką z pracy, przyczynia się do tego, iż Ewa wybiega z biura na ulicę prosto pod koła ciężarówki. Co się dzieje dalej? Historia charakterem przypominająca trochę „Opowieść wigilijną”. 

Czy da się zatrzymać chwilę? Zmienić cokolwiek, by móc żyć? Kim tak naprawdę jest tajemniczy Wojtek? Ile prawdy o sobie samych przyjdzie nam się dowiedzieć? Polecam.

Pani Mario, dziękuję za piękną, pełną emocji i mądrości książkę. 

Małgorzata Warda "Miasto z lodu" (Prószyński i S-ka)

Gdy najnowsza powieść Małgorzaty Wardy trafiła pod mą strzechę, czułam, że muszę zostawić inną książkę, którą akurat czytałam i zabrać się za "Miasto z lodu". Ale jednocześnie obawiałam się tej lektury, bo poprzednia powieść "Jak oddech" nieco mnie sponiewierała i zostawiła z szeregiem pytań cisnących się na usta. No, ale wiadomo, że głoszę zasadę, iż "książka musi wywoływać obrażenia", nie lubię smętów i przegadania, dlatego wzięłam Wardę na tapetę. No i co? Wystarczył jeden wieczór, a zostałam pochłonięta przez mroczno-lodowy klimat, który zafundowała nam autorka w swojej najnowszej powieści.
 
Nie lubię za bardzo opisywać fabuły, powiem tylko, że mamy tutaj do czynienia z trzynastoletnią Agatą, którą od czasu do czasu zajmuje się jej chora na afektywną chorobę dwubiegunową matka. Teresa, bo tak ma na imię, jest piękną kobietą, w przeszłości pracowała jako fotomodelka i miała wiele sesji dla grzecznych i grzesznych magazynów. Od siedemnastego roku życia walczy z chorobą, w wieku lat osiemnastu urodziła Agatę i od tamtej pory w wychowaniu córki pomaga jej matka. Jednak teraz Teresa czuje się nieźle i dlatego zabiera Agatę z rodzinnej Gdyni i rusza na południe. Matka i córka trafiają do małego miasteczka tuż u podnóży Tatr i wynajmują (nie bez problemów) stary dom pod lasem. Agata zaczyna chodzić do miejscowego gimnazjum, a Teresa znajduje pracę w restauracji Dawida Marciniaka, miejscowego bogacza, z którym zaczyna wkrótce łączyć ją coś więcej. Jednocześnie śledzimy walkę kobiet o każdy nadchodzący dzień i mamy wiele retrospekcji ukazujących dzieciństwo i młodość Teresy.
 
Książka zaczyna się od wielkiego BUM, a potem jest już tylko lepiej. Można by się obawiać, że takie postawienie sprawy i odwrócenie akcji o sto osiemdziesiąt stopni w jakiś sposób zaburzy napięcie, na którym niewątpliwie autorce zależało, ale tak nie jest. Tajemnica od pierwszych stron wylewa się z fabuły i sprawia, że gnamy przez lekturę jak odurzeni, aby jak najszybciej dowiedzieć się, co będzie dalej. Podczas czytania targało mną wiele emocji, wkurzała mnie ludzka niesprawiedliwość, egoizm, głupie stereotypy, małomiasteczkowość. Na uwagę także zasługuje sposób prowadzenia narracji, ponieważ większość teraźniejszych wydarzeń opisuje Agata, leżąca w śpiączce. 
 
"Miasto z lodu" ma też niezwykle trafny tytuł. Można go oczywiście odebrać w sposób dosłowny, bo akcja toczy się na południu Polski, w górach. Ale dla mnie jest to miasto, w którym żyją ludzie, mający właśnie lód zamiast serca. Zapatrzeni w siebie, zaściankowi, zamknięci na wszystko to co inne, nowe, nieznajome, typowy obraz społeczeństwa, nie tylko z małych miejscowości. To nie miejsce dla kolorowego, skrzywdzonego i chorego ptaka, jakim jest Teresa Tomaszewska.
Finał wzbudził we mnie wiele sprzecznych uczuć, pewna krwiożerczość się we mnie obudziła, ale chyba taki musiał być, aby stał się zamknięciem całej historii.
 
Gorąco polecam, to świetnie skonstruowana i napisana powieść łącząca w sobie wiele elementów, gdzie każdy klocek fabuły znajduje się w odpowiednim czasie i miejscu. Polecam!

 

Mateusz Czarnecki "Otwórz oczy, zaraz świt" (Wydawnictwo AL REVÉS)

Debiuty literackie są pewnego rodzaju podróżą w ciemno z nieznanym przewodnikiem. A kiedy ta wycieczka ma miejsce jeszcze przed premierą książki ryzyko jest jeszcze większe, ponieważ w sieci próżno szukać pierwszych recenzji, które mogłyby uchylić rąbka tajemnicy, dającego możliwość sprawdzenia czy lektura wpisuje się w nasze gusta. Osobiście lubię nowe doznania literackie, dlatego kiedy pojawiła się możliwość wyjazdu do Indii w towarzystwie Teo z przyjemnością z niej skorzystałam.
 
Autorem powieści jest Mateusz Czarnecki – pisarz, podróżnik i wielbiciel dobrej fabuły. W ramach research’u do powieści „Otwórz oczy, zaraz świt”, jeżdżąc po Indiach i Nepalu zrobił ponad 8000 km! Zagrał w filmie w Bollywood, zamknął się w klasztorze buddyjskim w Himalajach, podziwiał Mount Everest, spływał Gangesem i spędził kilka dni w dżungli Sunderbans na granicy z Bangladeszem.
 

„Otwórz oczy, zaraz świt” to historia Teodora, młodego człowieka sukcesu, który na płaszczyźnie zawodowej wspiął się po drabinie na sam szczyt. I choć pozornie ma wszystko, dopiero spontaniczny wyjazd do Indii uświadamia mu prawdę o jego życiu. Ale czy twardo stąpający po ziemi biznesmen będzie umiał wyciągnąć odpowiednie wnioski z lekcji, jaką zafundował mu los?

 
Główny bohater jest typowym przedstawicielem wyścigu szczurów skoncentrowanym na pracy i rozwoju kariery zawodowej. Zamknął się w złotej klatce, która sprawia, że jego życie prywatne praktycznie nie istnieje. Nie licząc oczywiście papierowych przyjaciół grających w tej samej lidze i dziewczyny, z którą bardziej łączy go niepisany kontrakt niż jakieś głębsze uczucie. I pewnie nie dostrzegłby, że w jego egzystencji brakuje bardzo ważnego elementu, gdyby nie jedna Hinduska, która przypomniała mu o tym, co dawno temu zatracił i odłożył na półkę „na później”.
 
Ta książka to powieść drogi, jaką musi przejść główny bohater, aby odnaleźć siebie i obrać azymut na przyszłość. Bogata w spotkania z ciekawymi ludźmi i obfitująca w nieprzewidziane wypadki oraz zdarzenia. Pokazująca, że czasem trzeba udać się na drugi koniec świata, aby nabrać dystansu i z innej perspektywy spojrzeć na własne życie. Wsłuchać się w swoje pragnienia, potrzeby i przypomnieć sobie to, co bardzo często w natłoku zajęć i życiowym biegu nam umyka.
 
Akcja powieści w większości osadzona jest w pełnych kontrastu Indiach, których autor nie szczędzi czytelnikowi prowadząc go po ulicach i zaułkach m.in. Bombaju, Agry, Delhi i Kalkuty. I choć to wewnętrzne zmagania Teo są tematem książki, to pisarz nie zapomina o tle przedstawionych wydarzeń i elementach kultury oraz obyczajów tego fascynującego kraju.
 
Jestem pod dużym wrażeniem debiutanckiej powieści Mateusza Czarneckiego, który bardzo wiarygodnie namalował obraz współczesnego młodego człowieka żyjącego w czasach, w których konsumpcjonizm, pieniądze i sukces stanowią dobro najwyższe. Pokazał jak łatwo można się w tym wszystkim zatracić, zagubić i uwierzyć w pozory. A droga do uświadomienia sobie, że mniej znaczy więcej może być kręta i wyboista.
 
„Otwórz oczy, zaraz świt” to jedna z lepszych publikacji jakie miałam przyjemność przeczytać. Pobudzająca do refleksji i zadawania sobie trudnych pytań. Przemyślana i dobrze skonstruowana. Jednak jej największym atutem jest dopracowana i wiarygodna kreacja bohatera oraz skupienie na jego portrecie psychologicznym, które sprawiają, że czytelnik nie ma problemu ze zrozumieniem jego rozterek, wątpliwości i podejmowanych decyzji, a momentami w jego odbiciu może zobaczyć siebie i sceny z własnego życia.
 
I choć na okładce mamy informację, że opisana historia inspirowana jest osobistymi przeżyciami to podczas lektury niejednokrotnie nasuwa się odbiorcy pytanie: ile Matusza jest w Teo, a które wydarzenia mogły mieć miejsce naprawdę. Faktem jednak jest, że autor ma dużą wiedzę na podejmowany temat. Książka jest idealną lekturą dla wielbicieli dalekich podróży oraz lubiących spotkania z ciekawymi i intrygującymi postaciami literackimi. Polecam.
 
Cytat: " Kim jest prawdziwy Teo? Jakim jest człowiekiem? Daję słowo zapomniałem. Albo nigdy nie wiedziałem. Nie...musiałem wiedzieć. Kiedy byłem dzieckiem, na pewno wiedziałem. Czułem swoje potrzeby, miałem marzenia, wiedziałem, co lubię, czego nie. Dopiero później zagubiłem to wszystko.Wtopiłem się w społeczeństwo. Zwabiony kolorowymi obrazkami poszedłem bezmyślnie za tłumem, dałem się zamknąć w świecie sztucznie wykreowanych wartości, podporządkować odczłowieczającym regułom, które odcinały mnie od samego siebie coraz bardziej."

 

Piotr Szewc "Bociany nad powiatem" (Wydawnictwo Literackie)

Bociany nad powiatem nie są moim pierwszym spotkaniem z prozą Piotra Szewca. Wcześniej czytałam Zagładę (1987) oraz Zmierzchy i poranki (2000) – znakomite powieści, utrzymane w konwencji realizmu magicznego skrzyżowanego z proustowską kontemplacją upływającego czasu. W Bocianach nad powiatem Szewc przenosi nas w podobne miejsce akcji i prezentuje podobnych bohaterów, poruszających się po zaułkach świata, którego już nie ma. To nawet nie jest powieść. To wielka literacka impresja, narracyjna pogoń za zjawiskami ulotnymi i kruchymi, jak porcelanowe figurki. Próba uchwycenia gry światła, odgłosów miasta, śpiewu ptaków, zapachu kwiatów i ludzkich emocji, zaklętych w słowa i zdania. Pogoń za tym, co mija z każdą sekundą, bezpowrotnie połknięte przez nienasycony żołądek czasu. 

 

Nad niewielkim, polsko-żydowskim miasteczkiem wstaje dzień. Promienie światła drażnią oczy, rozwierają zaspane powieki, przyspieszają bicie serca i wyrywają umysł z miękkiej waty snu, każąc mu pracować wedle reguł poddanych logice. A jednak w miasteczku nic nie jest zwykłe i logiczne. W każdej cząstce rozwibrowanego kolorami lata tkwi element cudu. W pliszkach, w kwiatach, w zieleniącej się akacji, w koleinach wyżłobionych przez koła wozów, w kurach dziobiących ziarno, w lustrze rzeki, odbijającej słońce i w bocianach kołujących nad powiatem. Miasto budzi się do życia, ale duch powiatu nie spał nigdy. Unosi się nad przyrodą, przedmiotami i ludźmi, stanowi część wielkiego, doskonale skonstruowanego mechanizmu, jakim jest natura. Natura zaś od zawsze pozostaje na usługach czasu. A czas jest nieubłagany. Przemija z każdą sekundą, skazując na zagładę absolutnie każdy element świata. Przeminąć musi kaszarnia Reginy Forem i kury babci Lolka, przeminąć musi kuźnia Adama Ostrowskiego i maszyna do szycia Emilii Kuczyńskiej, przeminąć musi budka Icchaka Safiana, przeminąć musi również grusza, pod którą odpoczywa posługaczka Alina. Unoszący się nad powiatem wraz z bocianami narrator – wszechwiedzący opowiadacz z bliżej nieokreślonej przyszłości – wie, że wszystko pochłonie nicość. I jego samego również. Snuje więc historię tętniącego podskórną energią miasteczka i bohaterów, nieświadomych tego, że są trybikami wielkiego, niezniszczalnego zegara. Młody Lolek ogląda rzeczywistość oczami dziecka i marzy o tym, by kiedyś znaleźć odpowiednie słowa i wszystko opisać, nad rzeką Alina oddaje się kochankowi, stolarzowi Marcinowi Greli, Emilia Kuczyńska i Adam Ostrowski przeżywają dojrzałą miłość, z której siły dopiero zaczynają zdawać sobie sprawę, babcia Lolka po raz kolejny liczy kury, nieufna wobec swoich starych oczu, Regina Forem krząta się po kaszarni, a jej syn Daniel myśli o tym, że chciałby kiedyś pojechać do Wiednia. Nad wszystkim unosi się duch powiatu. I bociany – spokojne i dumne, również jednak poddane sile czasu. 

 

Bociany nad powiatem to niezwykła książka, którą trzeba czytać i smakować powoli, z wyczuciem i skupieniem, by niczego nie przeoczyć. Niezwykła literacka impresja, opis świata, który bezpowrotnie minął i nigdy nie odrodzi się w tej samej formie. Bo rzeczywistością rządzą inne prawa, reguły, które nie pozwalają powstać z prochu Alinie i Marcinowi Greli, które nie pozostawiają miejsca na kaszarnię Reginy Forem i kurnik babci Lolka. Świat nie daje się już zatrzymać w takiej słonecznej stop-klatce. Nie pozwala kontemplować gry światła na miejskim bruku, nie pozwala kontemplować pliszek i dziwnego zapachu dość pospolitych pelargonii. Być może dlatego, że minęła również bezpowrotnie ówczesna, specyficzna wrażliwość, która nakazywała człowiekowi z zachwytem, ciekawością i niejakim zdumieniem przyglądać się przestrzeni, zjawiskom i otaczającym go ludziom. Piotr Szewc jest niezwykłym malarzem nastroju, sprawnie operuje literackim pędzlem i z ogromną siłą oddziałuje na wyobraźnię. Posługuje się słowem tak, że doświadczamy opisywanych przez niego zjawisk wszystkimi zmysłami, czujemy smak owoców i zapach kwitnących kwiatów, rozumiemy niepokój Aliny i słyszymy przyspieszone bicie serca Adama Ostrowskiego, kiedy Emilia Kuczyńska przytula policzek do jego klatki piersiowej. 

 

Umieć wykroić z systemu językowego taką rzeczywistość i takich bohaterów, to naprawdę wielka sztuka. Proza Piotra Szewca rzeczywiście przypomina literackie dokonania Marcela Prousta i Brunona Szulca, co często podkreślają krytycy, mnie jednak nasunęło się również inne porównanie. W barwnych, żywotnych opisach przyrody, podlegającej nieustającym metamorfozom – opisom, które szarpią język i wyciągają z niego nowe, nieznane dotąd porównania i metafory – Piotr Szewc przypomina Alejo Carpentiera, kubańskiego twórcę realizmu magicznego, i jego powieść Królestwo z tego świata. Taki jawi się również powiat, nad którym kołują bociany. Jest królestwem z tego świata – barwnym ogrodem, zamieszkałym przez czujące i myślące istoty. Królestwem z tego świata, które gdzieś kiedyś naprawdę zaistniało. Bociany nad powiatem to kawałek wspaniałej, doskonałej, wybitnej prozy.