Magdalena Owczarek "Po moim trupie" (Wydawnictwo Novae Res)

Horror komediowy. Czym to się je? Horror wiadomo, komedia również, ale jako gatunek literacki brzmi dość egzotycznie. Wbrew jednak pozorom autorka umiejętnie połączyła dwa motywy, a punktami kluczowymi okazało się miejsce oraz główna bohaterka.

Wrocław ma wiele uroku oraz zakątków wartych odwiedzenia, ale kiedy patrzy się na miasto z okna kawalerki w wieżowcu to perspektywa jest nieco inna. Szczególnie kiedy na dole pojawiły się najprawdziwsze zombie czyli żywe trupy i wcale nie mają usposobienia miłego oraz ciapowatego jak Czesio z pewnej kreskówki. Wręcz przeciwnie, istoty grasujące po świecie, bo wrocławskie okolice wcale nie są ich jedynym terenem polowań, są krwiożercze, mięsożerne i człowiek jest dla nich świetną przystawką, daniem głównym i deserem. Karolina wiele widziała, a własna rodzina zahartowała ją na wszelkie sytuacje typu hardcore, no prawie, ponieważ zombie epidemia jest jedyna w swoim rodzaju i wymyka się wszelkim regułom poza jedną - jeżeli chcesz przeżyć to unikaj ekspresowo człapiących z mózgiem jak galaretka. Łatwiej jednak to powiedzieć niż zrealizować, w końcu nawet w takich okolicznościach trzeba jeść, a zapasy nie są wieczne, pod warunkiem, że się je oczywiście w ogóle posiada. Po prostu trzeba spojrzeć głupiej prawdzie w oczy i wyjść z bezpiecznego mieszkanka w miasto. Te z pozoru tylko sprawia wrażenie przyjacielsko opustoszałego, szybciej niż później okazuje się, iż trzeba wiać, ponieważ za rogiem, zza zakrętu, a nawet z naprzeciwka pędzi zombie zagrożenie, a jego zamiary wcale nie są z kategorii towarzyskiej. Gdzie może być bezpiecznie? Jaka dzielnica to ziemia obiecana? Park Szczytnicki czy też może Stare Miasto daje szansę na przeżycie kolejnego dnia? Zresztą czasem szczęście sprzyja, chociaż raczej to chichot losu, i zyskuje się sprzymierzeńców w najmniej spodziewanym miejscu. Na dodatek zostaje się Księżniczką oraz zadziwia się siebie samą, zresztą innych także. Jak się bawić to na całego! Koniec świata nie jest taki zły, oczywiście pod warunkiem, że wybrało się Wrocław i przyjęło się do wiadomości, iż zdanie - po moim trupie - jest aż nazbyt realne.

Horror komediowy? Jeżeli w wydaniu takim jak w książce Magdaleny Owczarek to poproszę o więcej. Po pierwsze główna bohaterka - Karolina vel Księżniczka, można by powiedzieć jedyna w swoim rodzaju, ale byłby to banał, lepiej określić ją jako pyskatą, nie zawsze asertywną dziewczynę, którą wprost kochają kłopoty, a ona im nie odmawia, chociażby zdrowy rozsądek krzyczał dużymi literami NIE, NIE IDŹ TAM I NIE RÓB TEGO!! Pozostałe postacie są dla niej tłem, nieco ciapowatym, ale uzupełniającym doskonale swoimi pomysłami jej perypetie. Pod zabawną warstwą można dostrzec całkiem inne oblicze opowieści "Po moim trupie", ale nawet skupienie się na horrorowo - komediowej warstwie daje ciekawy czas spędzony z interesującą lekturą. A w razie apokalipsy zombie będzie wiadomo gdzie najlepiej się znaleźć i przede wszystkim z kim.

 

Monika Śliwińska "Muzy Młodej Polski" (ISKRY)

„Niech się stopi, niech się spali, byle ładnie grajcy grali, byle grali na wesele”. A kto z nas nigdy nie przeczytał lub nie słyszał o „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego? Już ze szkoły wiemy, że to wielkie polskie dzieło literackie, nacechowane dawnym patriotyzmem i typową polskością. Ale w dramacie pojawiają się liczni bohaterowie, wzorowani na realnych postaciach XIX i XX – wiecznej Polski. Kiedyś czytając „Wesele” zaczęłam zastanawiać się nad prawdziwym życiem tych bohaterów, a książka Moniki Śliwińskiej przypominając mi dawne refleksje, rozbudziła moją dawną ciekawość.

„Muzy Młodej Polski” to nie tylko doskonałe kompendium wiedzy dotyczące bohaterów i samego dramatu, lecz to fantastyczna podróż po dawnym Krakowie i innych miejscowościach, słynących z artystycznych bohem. To w tych miejscach narodził i rozwijał się nowy kierunek sztuki, który zrewolucjonizował dotychczasowe pojęcie o wielkich dziełach literackich czy malarskich. Monika Śliwińska nie ogranicza się jedynie do przedstawienia trzech sławnych muz Wyspiańskiego: Marii, Zofii i Elizy Pareńskiej, ale przybliża okoliczności powstania dramatu oraz ukazuje artystów, do dziś uważanych za jednych z najważniejszych w polskiej kulturze. Jednak co najbardziej mnie urzekło, to pokazanie tych ludzi przez pryzmat przeciętnego człowieka. Jak się okazuje, wielcy pisarze, malarze lub ludzie nauki posiadali liczne wady, prowadzili skandaliczne życie lub okazywali się wiarołomnymi małżonkami. I cóż pomyślałam po przeczytaniu książki? Życie i tylko życie. 

Monika Śliwińska umiejętnie przedstawia codzienność XIX/XX wiecznych artystów, z ich problemami, wątpliwościami, sukcesami i porażkami. I tak można poznać osobowość nie tylko Wyspiańskiego, ale także Witkacego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i innych wielkich lub mniejszych świata artystycznego. Czytając książkę odniosłam wrażenie, że jestem nie tylko czytelnikiem, ale wiecznym „przyjacielem” lub „członkiem rodziny”, który poznaje życie bohaterów, dosłownie od podszewki. I tak byłam świadkiem wielkiego skandalu jaki wywołał „Weselem” Wyspiański, burzliwego życia miłosnego Tadeusza Żeleńskiego oraz problemów zdrowotnych Elizy Pareńskiej. Uczestniczyłam w spotkaniach towarzyskich organizowanych w salonie Pareńskich, przeżywałam liczne zawody miłosne i byłam cichym towarzyszem bohaterów. I tak w ciągu kliku dni przeżyłam prawie dwa wieki, z całym ich szczęściem oraz nieszczęściem. Ale po przeczytaniu książki zadałam sobie dość retoryczne pytanie: czy mam prawo poznawać najintymniejsze sekrety bohaterów i przez to odzierać ich z pewnej prywatności?

Książka Moniki Śliwińskiej to wspaniały portret dawnego społeczeństwa, zwłaszcza świata artystycznego. „Muzy Młodej Polski” to kolejna wartościowa książka opublikowana przez wydawnictwo Iskry, słynące z oferty dobrej literatury. To książka napisana z widoczną pasją, sprawiająca, że sztuka Młodej Polski staje się dosłownie bliższa czytelnikowi. 

 

Emilia Kiereś "Kwadrans" (Akapit Press)

 „Czas jest tylko szczególną formą przestrzeni” (H. G. Wells) – to zdanie o jakże filozoficznym, a nader wszystko fizycznym charakterze, posłużyło jako motto do kolejnej książki dla dzieci pióra Emilii Kiereś. Tym razem głównym tematem są czas, przemijanie i zegary. Fabułę stanowią dwie na przemian opowiadane historie, które dzieli 100 lat i jednocześnie tylko kwadrans, a łączy pewien tajemniczy czasomierz...

Franek wraz z rodzicami wprowadza się do nowego mieszkania w starej kamienicy. Tam, w skrytce w ścianie znajduje nietypowy kluczyk, a w antykwariacie naprzeciwko dziwnym trafem kupuje starodawny zegar kominkowy, do którego ów klucz pasuje. Dodatkowo uruchamia się pozytywka z melodią „O mój miły Augustynie, Augustynie… Wszystko minie, minie...”, która chłopcu „chodziła po głowie” nie wiadomo skąd. Ludwika - chora na serce - całymi dniami przesiaduje w domu, obserwując świat przez okno. Jej starszy brat Jeremi terminuje u zegarmistrza i bardzo martwi się o siostrę. Pewnego razu, w poszukiwaniu sposobu pomocy dziewczynce, trafia do Zegarmistrza Zegarmistrzów. Postanawia wykraść zegar czasu jej życia i go wyregulować. Czy to mu się uda i jaką rolę odegra Franek, żyjący sto lat później – o tym dowiecie się z książki.

Dwie płaszczyzny fabularne – teraźniejsza i ta sprzed wieku – zostały połączone motywem „zazębienia” czasu. To jest coś dla miłośników fantastyki w lżejszym wydaniu, chociaż zarazem mnóstwo tu realizmu-tylko ta niewyjaśniona sprawa z zegarem... To również opowieść zawierająca dużo wrażliwości, wzruszająca losem chorego dziecka, braterską troską, dziecięcą bezinteresownością.  Książka wydaje się dość poważna, smutna, pełna zadumy nad przemijaniem oraz istotą czasu, który jest „tą stroną rzeczywistości, w której wszystko się dzieje i to dzieje się naraz, choć wam się zdaje, że jest inaczej” ( s. 229).

„Kwadrans” jest znacznie dłuższy od wcześniejszych utworów („Brat”, „Łowy”), zdecydowanie bardziej współczesny, nie tak baśniowy, bliższy tym czytelnikom, którzy niekoniecznie gustują w legendach i podaniach, wolą realizm z nutką niezwykłości. Jak zwykle E. Kiereś posługuje się pięknym, szlachetnym, literackim, wzorcowym językiem. Znowu także sięga po „pędzel”- wykonując szatę graficzną. Pomysłowe jest zaznaczenie numerów rozdziałów jako godziny na  zegarowych cyferblatach, a jest ich równo 12.

Czytając tę książkę ma się gdzieś „z tyłu głowy” klasykę polskiej literatury dla dzieci w postaci utworów M. Buyno-Arctowej, J. Korczakowskiej, czy E. Szelburg-Zarembiny, a także – słynną powieść Michaela Ende pt. „Momo, czyli osobliwa historia o złodziejach czasu i dziecku, które zwróciło ludziom skradziony im czas”. Nie chodzi o to, że E. Kiereś naśladuje, bynajmniej, po prostu wpisuje się w klimat ww. twórczości. Jednocześnie wyrabia sobie własną markę opartą na  wysokich wartościach literackich, etycznych, artystycznych, głoszonych klasyczną formą i przepiękną polszczyzną.

 

Łukasz Stec "Psychoanioł w Dublinie" (Muza)

Jeśli nie macie wśród rodziny lub znajomych emigranta, przespaliście najprawdopodobniej ostatnie 10 lat. Według szacunkowych danych poza terytorium Polski żyje około 20 milionów Polaków, co stanowi grubo ponad połowę osób zamieszkałych w naszym kraju. Tym bardziej więc dziwi mnie fakt, że tak mało (w porównaniu ze skalą zjawiska) pojawia się literatury pięknej traktującej o szeroko rozumianej emigracji. Łukasz Stec - solidny dziennikarz młodego pokolenia - postanowił zmierzyć się z tematem Polaków migrujących do Irlandii za chlebem, za co już na starcie należą mu się solidne gratulacje.

"Psychoanioł w Dublinie" to historia Wowy - niezbyt obiecującego artysty nowoczesnego, który wyjeżdża do Dublina by spełnić marzenia, a zostaje przodującym sprzedawcą polskich pierogów. Wowa nie pamięta swojego ostatniego tygodnia ponieważ, no cóż, został zamordowany. Uświadamia mu to Alfred - psychoanioł ateistów, wyglądający jak krzyżówka Indianina, lekarza i sprzedawcy ziemniaków. Zgodnie z regułami rządzącymi światem, zamordowany może ponownie przeżyć ostatni tydzień swojego życia. Jeśli uda mu się odnaleźć i powstrzymać mordercę, oszuka przeznaczenie. Dla Wowy rozpoczyna się więc wyścig z czasem, który zakończy się w sposób bardzo, ale to bardzo nieoczekiwany.

"Psychoanioł" jest mieszanką kryminału, akcji, komedii i fantastyki, przyprawioną sosem z powieści obyczajowej i paradokumentu. Przede wszystkim jednak jest polską próbą zmierzenia się z realizmem magicznym. Stec poprzez wprowadzenie elementów fantastycznych (psychoanioł, gadający kot) kreśli specyficzny kontekst drogi, jaką Wowa musi przebyć, by uchronić się przed grożącym mu losem. Chociaż chaotycznie wykonane, połączenie światów baśniowego i rzeczywistego ułatwia autorowi stawianie ważnych pytań. Czasami nawet, głównie w końcówce, Stec proponuje odpowiedzi na część z nich.

Nie bez przyczyny wspomniałem o chaosie wylewającym się z dosyć dobrze przemyślanej fabuły. Ogromna liczba postaci, mająca zapewne być plusem powieści i jej specyficznym środkiem wyrazu, stała się największej obciążeniem "Psychoanioła". Masa współlokatorów Wowy, byłych i potencjalnych miłości, fanów, współpracowników, prywatny detektyw, pałający żądzą mordu Arabowie czy skompromitowani niemieccy biznesmeni to zaledwie część panteonu istot, w którym zbyt łatwo się zgubić. W tym aspekcie autor chyba trochę przedobrzył - gdyby zrezygnował z części bohaterów, reszta z pewnością zyskałaby na głębi, a tym samym wiarygodności.

Gdybym miał opisać powieść jednym zdaniem, stwierdziłbym, że "Psychoanioł" to książka napisana z przekąsem, która serwuje nam dodatkowo sarkazm i sporą porcję czarnego humoru. Stec świetnie radzi sobie w krótkich, kąśliwych kwestiach, po równo rozkładając ciosy między bohatera i jego towarzyszy. Tym bardziej szkoda, że trochę na siłę próbował wpleść w historię elementy kryminału i akcji. "Psychoanioł" mógłby być kapitalnym, humorystycznym urban fantasy, a tak jest powieścią solidną, ale nie wybijającą się na żadnym, oprócz dowcipnego dialogu, polu. Jedno wypada jednak przyznać autorowi - w tak sugestywny sposób opisuje irlandzkie puby, że podczas podróży na Zieloną Wyspę zahaczę pewnie o niejeden z nich.