Jakub Krzysztof Nowak "Pan zmierzchów" (Novae Res)

Integralną częścią ludzkiej psychiki jest skłonność do popadania w skrajności. Szybko potrafimy przemienić radość w smutek, miłość w nienawiść, fascynację w zniechęcenie. Rzadziej metamorfoza działa w drugą stronę, ale i tutaj zdarzają się cuda. Jednym z nich jest powieść Jakuba Krzysztofa Nowaka „Pan Zmierzchów” - nie pamiętam innej książki, której bym z początku tak bardzo nie trawił, a później pokochał.

Fabuła osadzona jest w pierwszej połowie XI wieku, głównie na terenach Mazowsza. Tłem historycznym są ostatnie lata rządów Mieszka II, najazdy Wikingów i znienawidzonych Prusów, królewskie intrygi oraz wojna o przetrwanie pogańskiej tradycji. Historia, choć fikcyjna, oparta jest zwłaszcza na starodawnych podaniach, mitach i legendach, które w powieści Nowaka materializują się pod postacią prawdziwych potworów, zstępujących na Ziemię bogów, mistycznych rytuałów i całej masy pozostających na obrzeżach naszej kultury przesądów.

To najważniejszy element książki – pogańska religia pokazana nie jako fantastyczne opowiastki przy ognisku, ale jako integralny element życia naszych przodków. Żeby tego było mało, główny bohater – łucznik Nielub – nieświadomy swego pochodzenia wplątuje się w największe mitologiczne bagno od przeszło stu lat przy pomocy ofiarnego noża oraz przedstawicielki polskich Amazonek – mitycznego rodu kobiecych wojowniczek zamieszkujących tereny dawnej Polski. Dodajcie do tego wilkołaki, wampiry, zapomnianych herosów i hollywoodzką akcję, a otrzymacie starosłowiańską odpowiedź na współczesny thriller sensacyjny.

Wspomniałem, że z początku „Pan Zmierzchów” wywoływał u mnie, lekko mówiąc, ogromną frustrację. Związane jest to z faktem, że autor nie tylko w dialogach, ale nawet w części opisów obficie wykorzystuje staropolskie określenia i zwroty, których na próżno szukać nie tylko we współczesnej polszczyźnie, ale nawet na lekcjach historii. Nowak co prawda robi przypisy, ale i tak pierwsze 100 stron książki to droga przez mękę, w trakcie której odpadnie pewnie niejeden chrobry czytelnik.

Odbiór powieści zmienia się po przekroczeniu powyższej granicy. Zaczynamy instynktownie rozumieć znaczenie wykorzystywanych słów, a opis mniejszych lub większych utarczek zastępowany jest stopniowo przez prawdziwą słowiańską epopeję, która z każdym kolejnym rozdziałem przedstawia nam zupełnie inne spojrzenie na całą dotychczasową historię. Autor musiał się rozkręcić, ale pod koniec gnał już z prędkością ponaddźwiękową, nie myśląc nawet o poszukaniu hamulców.

„Pan Zmierzchów” powinien być obowiązkową szkolną lekturą. W niesamowicie przystępny sposób pokazuje nie tylko realia Polski XI wieku, ale przede wszystkim przybliża nam słowiańskie dziedzictwo – religię i tradycję przodków, która w różnych, choć wypaczonych aspektach, przetrwała do dzisiaj. Gdyby podręczniki były pisane w ten sposób, nie mielibyśmy problemu z historycznym analfabetyzmem, który raz po raz daje o sobie znać w przestrzeni publicznej.

Danuta Noszczyńska "Harpia" (Prószyński i S-ka)

W mitologii greckiej harpie uchodziły za brzydkie uskrzydlone kobiety - ptaki, które porywały dzieci i dusze. Złośliwe, drapieżne, okrutne, brutalne i nieokiełznane. Sięgając po najnowszą powieść Danuty Noszczyńskiej o intrygująco brzmiącym tytule „Harpia” zastawiałam się czym główna postać zasłużyła sobie na tak mało pochlebny przydomek.

Bohaterką książki jest Ada Topór – trzydziestoparoletnia wdowa, właścicielka galerii z antykami i zubożała dziedziczka. Kobieta, którą doświadczenia życiowe zmusiły do wypracowania własnego sposobu na życie opartego na kontroli i panowaniu nad uczuciami oraz emocjami. I choć wszystko, co się w jej życiu dzieje jest wynikiem świadomych wyborów, nie cierpi z powodu braku przyjaciół, a jej związki z mężczyznami przypominają układ, z którego każda ze stron czerpie obopólne korzyści. Ada wie czego chce i ma bardzo sprecyzowane poglądy na temat relacji międzyludzkich, zwłaszcza damsko-męskich i ta wiedza niestety wyzbyła ją złudzeń. Nie podejmuje pochopnych decyzji, ale kiedy podczas nocnej eskapady po wino na jej drodze pojawia się podejrzany typ, który mimo predyspozycji nie wykazuje niecnych zamiarów, staje się podejrzliwa, a babska ciekawość popycha ją do mało racjonalnych działań.

Niestety typ w krzakach to nie jedyny problem, który burzy spokój kobiety, ponieważ galerię zaczynają odwiedzać dziwni klienci, a była teściowa po latach milczenia nieoczekiwanie przypomina sobie o znienawidzonej synowej. I pewnie Adzie udałoby się zapanować nad wszystkim, gdyby nie ta niecodzienna kumulacja. A tak kontrola wymknęła się jej z rąk i nawet nie zauważyła, kiedy wpadła w sidła, które nieświadomie na siebie zastawiła.

Największym atutem książki jest ciekawa i wiarygodna kreacja głównej bohaterki, która nie tylko obnaża się mentalnie przed czytelnikiem, ale też nie skąpi mu swoich inteligentnych, szczerych, czasem kąśliwych i dowcipnych przemyśleń. Ada jest bezpośrednią, złośliwą realistką z charakterem i tupetem, która nie ulega emocjom ani mrzonkom. Wiele przeszła, a ta bolesna lekcja nie tylko pozwoliła jej na wyciągnięcie odpowiednich wniosków, ale też przyczyniła się do zbudowania muru, którym odgrodziła się od świata. Wyznaczyła granice, których nie pozwala przekraczać nikomu. I choć nie żyje pełną piersią, ta asekuracja pozwala jej uniknąć zranienia i daje poczucie niezależności oraz bezpieczeństwa. W związkach z mężczyznami od razu przedstawia swoje niezłomne zasady, a kiedy mężczyzna pragnie więcej, definitywnie kończy znajomość. Jednak pewnego dnia kosa trafia na kamień, ale czy w starciu dwóch silnych osobowości, zamiast układu idealnego poskromienie złośnicy nie jest bardziej realnym scenariuszem?

„Harpia” to komedia kryminalna o nieszablonowej fabule okraszona dobrym humorem, porywami serca, bliskimi kontaktami z policją i duchem męża, który nawet z zaświatów potrafi dopiec byłej żonie. Interesujące studium kobiecej psychiki, którą doświadczenia zmieniły z niewinnej niewiasty we wredną, acz nie zgorzkniałą femme fatale. Powieść o figlach losu, które wiodą na zakazane ścieżki i zmuszają do konfrontacji z własnymi demonami, ale przecież nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Danuta Noszczyńska posługuje się lekkim i bardzo przyjemnym w odbiorze stylem. Nie naszpikowała fabuły zbędnymi detalami i opisami. Za to nie szczędziła czytelnikowi dobrego humoru, ciętych ripost, błyskotliwych i ironicznych przemyśleń bohaterki oraz komicznych zbiegów okoliczności. Sama intryga została opracowana w bardzo ciekawy sposób pozwalający na zwroty akcji i zaskakujący przebieg zdarzeń. Autorka bardzo szybko wciąga czytelnika w swoją grę, rozbudza jego ciekawość i dba, by nie zabrakło mu atrakcji i wrażeń na każdym etapie lektury. I choć sama historia nie jest skomplikowana, to obcowanie z bohaterami i śledzenie ich perypetii dostarcza mnóstwa przyjemności i różnorodnych emocji.

W moim odczuciu „Harpia” to lekka, ale bardzo dobra powieść, która nie tylko pozwala na oderwanie od rzeczywistości i przyjemny relaks, ale też na paletę emocji i wrażeń. Ta publikacja toidealne antidotum na stres, które można dozować jak tabletkę, bądź połknąć w całości i wierzcie mi, nie grozi przedawkowaniem – bo zwiększona produkcja endorfin nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Polecam.

 

Agnieszka Lingas-Łoniewska "Szukaj mnie wśród lawendy. Zuzanna." (Novae Res)

Agnieszka Lingas-Łoniewska to autorka, której nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać. Debiutowała cztery lata temu, a na swoim koncie ma już czternaście książek. Najnowsza – Zuzanna, pierwsza cześć trylogii Szukaj mnie wśród lawendy, właśnie podbija listy bestsellerów. W Zuzannie autorka, która udowodniła już, że świetnie czuje się w różnorodnej stylistyce, pokazuje jeszcze inne swoje oblicze. Jest łagodniejsza, bardziej wyrozumiała dla swoich bohaterów i w dodatku... Wysyła nas do malowniczej Chorwacji!

Zuzanna Skotnicka nazywa siebie „korposzczurem”. Pracuje w wielkiej firmie farmaceutycznej, jest wymagającą szefową o przenikliwych spojrzeniu, bez reszty poświęcającą się swoim zawodowym obowiązkom. Tak naprawdę Zuzannie daleko jednak do Meryl Streep z filmu Diabeł ubiera się u Prady. W głębi duszy to wrażliwa dziewczyna, dobra córka i kochająca siostra Zofii i Gabrieli. Zuzanna coraz bardziej zatraca się jednak w pracy, nie zawiera nowych przyjaźni, umawia się na nieudane randki zakończone niezobowiązującym seksem. A wszystko dlatego, że kilkanaście lat wcześniej została boleśnie skrzywdzona i straciła miłość swojego życia. Zuzanna opakowuje się zatem w sztywny pancerz i izoluje od świata, ludzi, emocji. Pewnego dnia jednak, kiedy przekonuje się, że jej poświęcenie dla firmy nie zostało odpowiednio docenione, postanawia wziąć szybki urlop i polecieć do Chorwacji, do niewielkiej miejscowości położonej nad Adriatykiem, w której mieszka jej siostra – Gabrysia. W podróż Zuzanna nie wybiera się sama, lecz w towarzystwie swojej drugiej siostry – Zofii, jej męża, a także jego pracowników, którym szef ufundował wycieczkę w ramach świętowania jubileuszu firmy. Zuzanna nie spodziewa się nawet, że na lotnisku spotka jeszcze kogoś... Kogoś, kto sprawi, że cała bolesna przeszłość wróci w ułamku sekundy.

Zacznę może od tego, że wolę mroczniejszą stronę Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Uwielbiam, kiedy pisze o jakimś morderstwie w tle, o trudnej i złej przeszłości, o bohaterach dość pokręconych, niezbyt kryształowych i poharatanych przez życie (Tommy z Brudnego świata – kocham go! Lukas z Zakrętów losu – OMG!). Być może to dlatego, że mam raczej paskudny charakter, który zazwyczaj ukrywam z wprawą. A Agnieszka Lingas-Łoniewska znakomicie kreuje bohaterów emocjonalnie rozchwianych, „wadliwych”, niedoskonałych i wkurzających. Robi to tak, że mimo wszystko lubimy ich z całym dobrodziejstwem inwentarza. W Zuzannie nie dostajemy zbyt mrocznego tła. Tajemnicę z przeszłości – owszem, aczkolwiek wcale niemakabryczną. Bohaterowie są, mimo swoich wad, dość pozytywni, miłość trudna, ale piękna, siostrzane relacje ciepłe i czyste. I w ogóle, tak sobie myślę, nie sięgnęłabym po Zuzannę, bo to raczej nie moja bajka, gdyby nie... No właśnie. Gdyby nie autorka. Idę bowiem o zakład, że wiele innych pisarek zrobiłoby z podobnego tematu zwykłego Harlequina. Agnieszka Lingas-Łoniewska natomiast z prostej miłosnej historii wyciska mądrą treść, porusza ważny problem zagubienia współczesnego człowieka w korporacyjnym świecie, zaplątanego w wyścig szczurów i zapatrzonego w tabelki w Excelu, któremu życie ucieka przez palce. Mówi o tym, jak silne są krzywdy doświadczane w młodym wieku, kiedy wszystko odbiera się przez pryzmat rozedrganej wrażliwości, skrajnych emocji i pierwszych miłosnych doświadczeń. No i jeszcze ta wymalowana w pięknych barwach Chorwacja w tle! Mniam...

Urzekła mnie ta powieść. Powieść skoncentrowana na ludzkich relacjach, komunikacyjnych trudnościach i nieszczęśliwych zbiegach okoliczności, które mogą niekiedy zburzyć całe życie. Powieść bez sensacyjnego tła, wyciszona, spokojna, a jednak przyspieszająca bicie serca. Napisana plastycznym językiem, przystępnie, bez barokowej stylistyki. Jak zwykle w wypadku Agnieszki Lingas-Łoniewskiej czyta się ją błyskawicznie dzięki umiejętnie podtrzymywanemu tempu akcji i żywych dialogach. Najbardziej jednak przypadły mi do gustu te fragmenty, w których siostry Skotnickie przebywają razem. Wszystkie trzy kobiety tworzą zgraną drużynę i widać, że mimo dzielących je różnic są gotowe skoczyć za sobą w ogień. Dlatego z ogromną chęcią sięgnę po tom drugi trylogii Szukaj mnie wśród lawendy. Jestem pewna, że historia Zofii będzie równie ciekawa jak historia Zuzanny. Polecam!

Ps. No dobra, jednak się przyczepię, może nikt nie doczyta. Dlaczego ona tak szybko go pocałowała? Mógł się dłużej pomęczyć! Zuzka, kurde...!!!

 

Od redakcji:

Zapraszamy do udziału w konkursie z książką, do wygrania weekend dla dwóch osób w SPA "Lawendowe Termy". Szczegóły na fanpage'u wydawnictwa Novae Res, tutaj:

https://www.facebook.com/NovaeRes/photos/a.428028645148.220220.237714980148/10152783557690149/?type=1&theater

 

Marcin Bruczkowski "Powrót niedoskonały" (Znak)

Do książek Marcina Bruczkowskiego można mieć dwojakie podejście: albo żywić do nich sympatię  i dobrze się bawić podczas lektury, albo wykazywać wobec nich znudzenie i obojętność.  Jest to bowiem twórczość dość specyficzna,  spokojna, pozbawiona brawurowej akcji, osadzona w egzotycznym (głównie japońskim) środowisku, zaopatrzona w swoiste poczucie humoru i ironię.  Nie każdy odbiera to jednakowo. W moim przypadku, odkąd poznałam „Bezsenność w Tokio”, samo jej wspomnienie wywołuje u mnie uśmiech. Stąd moje zainteresowanie kolejnymi powieściami pióra tego autora, w tym oczywiście ubiegłoroczną, czyli „Powrotem niedoskonałym”.

Narratorem i głównym bohaterem jest Robert Brakat, który po osiemnastu latach pobytu w Azji wraca do Polski. Próbuje się odnaleźć w zastanej rzeczywistości, powrócić do znajomych miejsc. Zaskakują go obecne realia, zmiany, jakie zaszły w kraju na przestrzeni  kilkunastu lat. Doznaje - jak sam to określa - „szoczków kulturowych”. Dziwią go współczesne zjawiska, nazwy, czy nowe znaczenia niektórych słów, nie zna aktualnych „gwiazd” muzyki i popularnych seriali. Nie wie, co to pesel i dziwi go brak milicji. Zmaga się z remontem własnego mieszkania i specyfiką „fachowców”, kradzieżą wycieraczek samochodowych, poszukiwaniem pracy, stresogennym egzystowaniem w korporacyjnych mackach i organizowaniem spotkania klasowego po latach. Nieocenionym towarzyszem  w tych zmaganiach jest Japończyk Hattori, którego poznał, gdy ten koczował w namiocie pod mostem. Nowy przyjaciel bywa nieraz bardziej „polski” od Roberta, lepiej się orientuje w panujących  realiach, dodatkowo ma językowo-kulturowe zaplecze z racji studiów polonistycznych. Za pośrednictwem  osobliwego  Gutnera  obaj panowie trafiają do kamienicy, w której działa tzw. Antykownia, skrzyżowanie antykwariatu z lombardem, czy coś w tym rodzaju. Pracują w niej niemal wszyscy lokatorzy budynku, tworzą jakby „rodzinę” w ocenie narratora to dziwaczne indywidua. W tę lekko podejrzaną działalność wkręcony zostaje też Robert.  Los funduje mu wyjazd do Tokio,  potem pobyt w szpitalu, ciągłe rozstania i powroty w poszukiwaniu własnej tożsamości. 


Realistyczne, opowiadane z ironią i przejaskrawione perypetie przeplatane są snami głównego bohatera, które spowalniają – i tak zresztą niespieszną akcję, ale budują klimat powieści. W zasadzie tu nic się nie dzieje, ale urok całości polega właśnie na tych „flegmatycznych” opisach, ironicznych komentarzach, pokazywaniu zjawisk społecznych, różnic kulturowych i kreśleniu nietuzinkowych postaci. Bez poczucia humoru nie ma tu czego szukać, ale to nie jest komedia do „zrywania boków ze śmiechu”, to  raczej słodko-gorzka ironiczna opowieść o powrotach, rozumianych na kilku płaszczyznach (powrót do kraju, do przeszłości, do samego siebie). Historia uświadamiająca nam jak bardzo można być obcym „u siebie”, jak daleko te kilkanaście, czy kilka lat nieobecności wpływa na sposób patrzenia na rzeczywistość, na trudy aklimatyzacji. Trochę tu krzywe zwierciadło autor podstawił, ale widać to, co najważniejsze.


Bohater prozy Bruczkowskiego to człowiek zagubiony, obcy, niezakorzeniony, próbujący się odnaleźć w nowej przestrzeni życiowej. Niezależnie, czy będzie to Polak, który wyjechał za chlebem do Japonii, czy Japończyk zamieszkujący w Warszawie, czy też rodak powracający po latach do ojczyzny, będzie to podobna sytuacja.

W posłowiu, słusznie zresztą nazwanym przez autora „poksiażkowiem”, nadmienia on, iż część jego własnych doświadczeń i przemyśleń została zawarta w przygodach Brakata, ale też czerpał z losów swoich znajomych powracających po latach do ojczyzny. Jest to jednak ogólnie fikcja literacka.  Moim zdaniem, to bardzo zabawna, przyjemna w odbiorze, odpływająca od głównego nurtu powieść. 

„Powrót niedoskonały” cóż, doskonały nie jest. Różnie go można odebrać. Odrobinę kojarzy się z Murakamim (sny), ale to jednak za mało, by stawiać znak równości, czy porównywać.
Być może nie każdemu przypadnie do gustu, sympatykom prozy „Gajdzina”na pewno. Pozostałym  - trudno powiedzieć. Zawsze jednak warto spróbować „z czym to się je”. Smacznych eksperymentów literackich życzę!