Marcin Pałasz "Elf i pierwsza gwiazdka" (Skrzat)

Szczerze przyznam, że nie przepadam za psami, ale jeszcze parę książek Marcina Pałasza i będę musiała to odszczekać... Zdaje się, że całkiem przypadkiem zostałam fanką serii o Elfie - przygarniętym ze schroniska psie o wielkich uszach, ogromnym sercu i wcale nie małym rozumku. Tym razem autor zaserwował nam zwariowaną opowieść wigilijną, która bawi do łez, ale także porusza ważne tematy.

Nadchodzą święta Bożego Narodzenia - pierwsze w psim żywocie Elfa. Jest on niesamowicie zaintrygowany tym, kim jest ten cały Mikołaj, po co Duży przytargał do mieszkania całe drzewo i co to jest w ogóle zima.... To jednak dopiero początek góry lodowej, bo dzielny czworonóg musi zmierzyć się z "chlebowym potworem", a wyjazd do rodziny w Biestrzykowie przyniesie mnóstwo przygód i nie zawsze miłych atrakcji. W gościnnym domu ciotki Ewy trwają przygotowania do Wigilii, tymczasem wujek ze Szwecji maluje pisanki. Ogólnie jest wesoło, ale niektórym wcale nie do śmiechu, zwłaszcza po wybuchu puszki z cuchnącymi "surstromming", detonacji ekologicznego szamba i aferze z tabletkami. Dzieje się naprawdę dużo, a w tym całym zamieszaniu dokonuje się prawdziwy cud - Elf podbija serce babci. 

Humor, ciepło, pozytywna energia to elementy nieodzowne w książkach Pałasza, jednak ich największym atutem są sprytnie podane treści edukacyjne. W zabawnych historyjkach z psiego punktu widzenia i w przygodowej fabule autor umieszcza wiele cennych informacji i wartości. Moją uwagę zwrócił opis psów rezydujących u Ewy - wśród nich: "Majka, nieduża biała jak śnieg psia staruszka", "Malina - dojrzała sunia..." i "Zuzia, siwa i głucha już jamniczka", najczęściej przebywająca na swoim legowisku w kuchni. Oto piękny przykład traktowania zwierząt, zasługujących na troskliwą opiekę i ciepły kąt na stare lata. Do tego Erka - siostra Elfa, również adoptowana ze schroniska. Cenną lekcją są relacje rodzinne (wyjąwszy pewną "kuzynkę"), zwłaszcza na linii Babcia - Marcin. Zaznaczył się też pewien problem dotyczący rodziny Nuki, na szczęście dziewczynka znalazła wsparcie u przyjaciół. Dość enigmatycznie i skrótowo o tym wspominam, ale nie chcę zbyt wiele wyjawiać. Zresztą znajomość szczegółów nie powinna wpływać zanadto na odbiór tej książki, gdyż tu liczy się głównie sposób budowania scen, pełne humoru sytuacje i dialogi. Czyta się znakomicie!

"Elf i pierwsza gwiazdka" to opowieść bardzo rodzinna, świąteczna, mądra i urocza. Nie nadmieniłam, że jest to literatura dla dzieci. Bo nie jest. Bo to książka, jak i cała seria o Elfie, dla każdego, niezależnie od wieku. To książka, którą od pierwszej do ostatniej strony czyta się z uśmiechem od ucha do ucha, z malutkimi przerwami na inne emocje. Poczucie humoru autora jest nieprzeciętne, jego pomysły - znakomite, a i talentu mu nie poskąpiono... Makuszyński byłby z niego dumny.

 

Izabela Żukowska "Skazy" (Prószyński i S-ka)

Nigdy nie sądziłem, że przekonam się do powieści obyczajowej. Romans? Zdarzało się. Biografie? Ostatnio coraz częściej. Powieść historyczna? Jak najbardziej! Nawet dramat od biedy przełknę. Nie pamiętam jednak, żebym w ciągu kilku ostatnich lat przeczytał powieść obyczajową, która zapadłaby mi w pamięć. Izabela Żukowska, autorka "Skaz", właśnie to zmieniła. Jestem zachwycony.

Fabuła jest zapisem historii gdańskiej rodziny Hollenbach - kupców, którzy od XVIII wieku żyli na terenach niegdysiejszego wolnego miasta. Autorka prowadzi nas równoległe przez cztery okresy historyczne - końcówkę wspomnianego XVIII wieku, dwudziestolecie międzywojenne, okres stanu wojennego i rok 2013. Bohaterem każdego z nich są przedstawiciele Hollenbachów, którzy tworzyli ponad dwa wieki historii swego rodu. Najwięcej jednak miejsca autorka poświęca okresowi międzywojennemu i jego wpływu na lata następne.

Żukowska w znakomity sposób poradziła sobie z równoległym snuciem historii. Ostatnia przedstawicielka rodu Hollenbach przyjeżdża do Polski na pogrzeb swojej matki i odkrywa list, w którym ujawnia ona (znaczy się - matka) najmroczniejsze rodzinne tajemnice. Tajemnice, które powstały właśnie w szeroko opisywanym dwudziestoleciu międzywojennym. Nie mogło przecież być tak, że szanowana kupiecka rodzina z takim stażem nie zakopała kilku trupów w ogródku, prawda?

"Skazy" to przede wszystkim powieść, która opowiada o Gdańsku. Autorka w plastyczny sposób przedstawia nie tylko jego zmieniającą się na przestrzeni lat architekturę, ale także tło historyczne i prawdziwe postaci, które przewinęły się przez mury Danzig. Dzięki dobremu przygotowaniu merytorycznemu książka jest autentyczna i nawet jeśli ktoś nie przepada za kwestiami typowo obyczajowymi (których na szczęście w "Skazach" jest niewiele), urzekną go wydarzenia historyczne oglądane oczami zwykłych mieszkańców niezwykłego miasta.

Autorka posiada wyjątkowy dar do rozstrzygania wielkich spraw przy pomocy drobnych, rodzinnych sytuacji. W swojej powieści stawia pytania o przywiązanie do tradycji, postawę wobec różnych odmian patriotyzmu, obronę przed totalitaryzmem czy wreszcie o to, na ile warto poświęcić osobiste szczęście kosztem dobra rodziny. Charakterystyczni bohaterowie postawieni w niejednoznacznych sytuacjach uwarunkowanych konwenansami i wydarzeniami historycznymi to najjaśniejsze punkty tej powieści. Oni, oraz końcówka - niespodziewana, gorzka i smutna.

Izabela Żukowska ma talent, ogromną wiedzę i wyobraźnię, która nawet proste wydarzenia zmienia w fascynujące historie. Wszystko bowiem, co wydarzyło się w "Skazach" spokojnie mogłoby mieć miejsce w rzeczywistości. Wątpię jednak, by życie z takim wyczuciem o tym opowiedziało, za co szczególnie należą się autorce słowa uznania. Może następnym razem zajmie się Krakowem albo Poznaniem?

Elżbieta Śnieżkowska-Bielak "Smak błękitnego nieba" (Arcana)

Lata osiemdziesiąte to na dziejowej mapie Polski czasy bardzo trudne. Czasy, moglibyśmy powiedzieć, bardziej dla Sofoklesowskich Antygon niż Ismen. Dla tych, którzy czuli w sobie ducha walki, chęć oporu, pragnienie wyostrzenia pazurów i zaatakowania systemu, postawienia na szali wszystkiego „za wolność naszą i waszą”. A co miały wówczas począć owe nieszczęsne „Ismeny”? Kobiety, które chciały zwyczajnie „prząść wełnę”? Dbać o dom, dzieci, o to, żeby postawić na stole ciepły obiad, pójść do pracy, na wywiadówkę do szkoły, na spacer z mężem, na kawę z koleżanką? Czy dla nich również było gdzieś miejsce? A może historia po raz kolejny udowodniła, że wobec pewnych spraw człowiek nie jest w stanie pozostać obojętnym? Że trzeba się opowiedzieć, zająć pozycję po którejś stronie barykady? Historia nie sprowadza się bowiem tylko do wielkich bitew i spektakularnych popisów militarnych. Historia zaczyna się od jednostki. Od pojedynczego oddechu, idei, światła w tunelu. Od wyboru. Dobrego lub złego.

 

Eugenia Buraczyńska jest kobietą po czterdziestce. Mieszka w Wągrowie i pracuje jako polonistka. Ma dziewiętnastoletnią córkę, która przygotowuje się do matury. Życiorys dość zwyczajny jak na powieściową heroinę, prawda? A jednak jest coś jeszcze... W Polsce trwa stan wojenny, zaś mąż Eugenii, Adam, angażuje się w działalność opozycyjną. Siebie uważa za prawdziwego patriotę, a Eugenię za osobę obojętną i chłodną wobec spraw ojczyzny. Neutralność żony dokucza Adamowi do tego stopnia, że decyduje się on opuścić rodzinę i związać z inną kobietą – działaczką „Solidarności”. Eugenia zostaje sama. Z córką tuż przed maturą i chorą matką, której trzeba zapewnić opiekę. W sklepach półki świecą pustkami, a władza poczyna sobie wobec obywateli coraz śmielej. Eugenia, choć sama nigdy nie angażowała się w działalność polityczną, objęta zostaje nieustającą obserwacją przez Służby Bezpieczeństwa. Jako żona działacza „Solidarności” jest bowiem osobą politycznie niepewną... Kobieta stara się chronić rodzinę i zachować swoją upragnioną neutralność, szybko się jednak okaże, że wobec zaistniałych wydarzeń nie można przyjąć postawy obojętnej. Odmawiając podpisania „lojalki” i przystąpienia do partii, Eugenia dokonuje wyboru i staje po stronie „tamtych”. Bo w świecie, w którym żyje, nie ma miejsca na neutralność. Trzeba stać murem za „systemem” lub przeciwko niemu wystąpić. Eugenia wybiera zatem opozycję. I choć sama nie konspiruje, ze strony władz spotyka ją szereg drastycznych represji. Utrata pracy, społeczna degradacja, a w końcu więzienie... Czy w politycznej zawierusze Eugenia będzie potrafiła znaleźć bezpieczną przystań? Czy będzie umiała zachować godność i postępować w zgodzie z własnym sumieniem, mimo widma niebezpieczeństwa, zwieszającego się nad jej głową niczym ciężki baldachim? Czy trafi na swoją małą „wysepkę szczęścia” w tym dziwnym świecie, funkcjonującym wedle irracjonalnych zasad?

 

Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak osobistej i podszytej wachlarzem autentycznych emocji książki. Smak błękitnego nieba to wprawdzie historia Eugenii Buraczyńskiej, a jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że sporo tutaj również samej autorki. We wstępie do swojej powieści Elżbieta Śnieżkowska-Bielak twierdzi, iż jej powieść jest kolejnym subiektywnym spojrzeniem na lata osiemdziesiąte, próbą przefiltrowania wydarzeń przez sito własnego systemu wartości i głosem sumienia. I faktycznie – indywidualizm autorki i jej emocjonalność przebijają z każdej karty. A jednak powieść ta jest czymś więcej niż tylko subiektywnym spojrzeniem na przeszłość. Elżbieta Śnieżkowska-Bielak stworzyła – być może nieświadomie – powieść bardzo uniwersalną. Właśnie dzięki temu, że nie pisze o wielkich historycznych ikonach, że nie stoi na barykadzie, nie każe swoim bohaterom organizować strajków i uczestniczyć w dramatycznych demonstracjach. Zamiast tego opowiada historię kobiety wciągniętej w wir wydarzeń i zmuszonej do porzucenia marzeń o prozie życia, świętym spokoju i względnej stabilizacji. Kobiety, która również podejmuje walkę z systemem, ale tylko dlatego, że rzecz nie rozbija się już o działalność polityczną, lecz także o sumienie i osobistą godność. A sumienie nie pozwala Eugenii podpisać lojalki, nie pozwala jej przystąpić do partii. Sumienie nakazuje jej wybór innej drogi. Eugenia wszelkimi metodami szuka sposobu, by nie tylko przetrwać, ale i ocalić własną godność, zachować człowieczeństwo, móc każdego ranka bez obrzydzenia oglądać w lustrze swoją twarz. Jest cichą bohaterką. Jest jednym z tych małych, milczących wojowników, od których często zależą losy wielkich bitew. Jest „everywoman”. Kobietą, jakich wówczas w Polsce żyły tysiące. Reprezentantką większej zbiorowości. Jednym z tych miniaturowych mechanizmów, bez których nie mogłyby funkcjonować ogromne machiny.

 

Powieść Elżbiety Śnieżkowskiej-Bielak jest również interesującym psychologicznym portretem kobiety, która dojrzewa emocjonalnie, podejmuje trudne decyzje, chroni rodzinę, ale i... cierpi z powodu miłości. Tak! Cierpi z powodu miłości. Eugenia Buraczyńska zakochuje się bowiem z wzajemnością w mężczyźnie, który nie jest jej mężem. Większość czytelników wzruszy zapewne ramionami i zapyta, w czym tkwi problem? Wiemy przecież, że mąż Eugenii do świętych raczej nie należy... A jednak problem jest. Eugenia przeżywa go mocno. W jej systemie wartości dylemat ten urasta do rangi antycznego konfliktu tragicznego. Eugenia jest bowiem wierzącą i praktykującą katoliczką i dla niej sakrament małżeństwa może zakończyć tylko śmierć... Jakie to niedzisiejsze, prawda? Jakie niemodne, staroświeckie i nieżyciowe... Kto by się dzisiaj przejmował podobnymi dylematami? Kto by robił dramat z rozwodu? Teraz? W dobie cyfrowej rewolucji i lotów w kosmos? W dobie globalnej wioski i szalejącego terroryzmu? Jakiś rozwód? Naprawdę? A jednak... W tej bezkompromisowości w ukazywaniu „niemodnych” problemów, w tej odwadze mówienia w sposób żarliwy i szczery o wierze – wierze czystej, nieubranej w puste rytuały, niepoddanej zmechanizowanym ceremoniom, ale przeżywanej każdym nerwem, niejako wręcz organicznie – Elżbieta Śnieżkowska-Bielak zasługuje na ogromny szacunek. A jej książka na uważną, spokojną, niespieszną lekturę. I refleksję. Na temat historii. Na temat trudnych wyborów. Na temat życia w ogóle.   

 

Katarzyna Michalak "Przystań Julii" (Znak)

Katarzyna Michalak jest dla mnie jedną z najlepszych współczesnych polskich autorek. Moja przygoda z twórczością Pani Katarzyny rozpoczęła się od Poczekajki, którą urzekła mnie do tego stopnia, że po jej przeczytaniu kupiłam wszystkie książki, które wyszły spod jej pióra. Moja radość przy otwieraniu przesyłki z wydawnictwa, w której podejrzewałam że jest Przystań Julii można porównać tylko do otwierania sterty prezentów urodzinowych, czy wpisując się w grudniową aurę- świątecznych. Na tej radości jednak się zakończyło. Czuję niedosyt i przesyt. I szczerze mówiąc ciężko mi powiedzieć, które z tych uczuć jest silniejsze.

Przystań Julii jest ostatnią częścią trylogii Serii kwiatowej. I o ile wcześniejsze części, czyli Ogród Kamili i Zacisze Gosi trzymały może nie tyle w napięciu, co budowały świat, w który czytelnik bez problemu wchodził wraz z pierwszą przeczytaną stroną, starał się wczuć w role poszczególnych bohaterów, zrozumieć niektóre z ich decyzji, tak w przypadku ostatniej… nie do końca wiedziałam, czy mam się śmiać, że fantazja autorki popłynęła w kierunku Mody na sukces, czy innej opery mydlanej, czy płakać, że z materiału i mnogości pomysłów jakie się zawarły w skromnych 298 stronach, które spokojnie można było spożytkować na co najmniej kolejne trzy części, stworzyła misz-masz kryminału, romansu i powieści detektywistycznej, a momentami nawet sensacyjnej. Czy ta mieszanka się udała? To oceni każdy, kto po nią sięgnie samodzielnie.

Fabuły, która prowadzona jest dwutorowo - w Milanówku i Bogumiłej, opisywać nie będę, ponieważ pojawia się tak wiele ważnych wątków, że obawiam się że napisałabym kolejną książkę. W oczy jednak rzuca się, że pomimo tytułu Przystań Julii, co wskazuje, że ta część miała być poświęcona głównie Julii Stern, znowu jest zdominowana przez Kamilę i Gosię. Bo kończąc książkę, wiemy jakie plany ma Kamila i Łukasz, Gosia też nie jest niewiadomą, natomiast sama Julia i jej dalsze losy pozostają w sferze domniemań. Znalazła swoją przystań, a nawet trzy, jednak to rozwiązanie wzbudza niedosyt. Dodatkowo pojawia się ponownie Janka, którą poznaliśmy w pierwszej części, i nowi bohaterowie, których historie też mogą zaciekawić. A nic tak nie denerwuje czytelnika, jak rozbudzona ciekawość połączona ze świadomością, że o nich już się raczej nic nie dowiemy. W końcu to ostatnia część trylogii.

 

Będąc fanką twórczości Katarzyny Michalak, stwierdzam, że może przeze mnie przemawiać gorycz świadomości, że to koniec historii kobiet z Ulicy Leśnych Dzwonków, którą z chęcią rozbudowałabym o jeszcze co najmniej dwie części. I mam takie odczucie, że te kolejne dwie części autorka bardzo chciała zmieścić w Przystani Julii. Nie żałuję, że przeczytałam, żałuję że to ostatni tom tej serii.