"Klasycy dzieciom" (Nasza Księgarnia)

W jubileuszowej kolekcji Wydawnictwa Nasza Księgarnia nie mogło zabraknąć klasyki. Trudno sobie wyobrazić, aby najmłodsze pokolenie nie poznawało utworów literackich takich jak, np.: „Paweł i Gaweł”, „Przyjaciele”, „Chory kotek”, „Andzia”, „Powrót taty”, „Stefek Burczymucha”, „O Krasnoludkach i o sierotce Marysi”, na których wychowywali się ich rodzice i dziadkowie. Bez znajomości tych wymienionych, jak i wielu innych tekstów kanonu literatury dziecięcej, a zarazem kanonu naszej kultury narodowej, jakże ułomne byłoby funkcjonowanie młodego człowieka w języku i rodzimych kontekstach kulturowych. 

Antologia „Klasycy dzieciom” zawiera najpopularniejsze utwory wierszem i prozą pióra Ignacego Krasickiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Aleksandra Fredry, Stanisława Jachowicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego oraz Marii Konopnickiej. Oprócz  najsłynniejszych tekstów trafiają się mniej znane, czy rzadziej publikowane. Są wśród nich łatwiejsze i trudniejsze w odbiorze. Warto odnotować, że większość autorów nie tworzyła stricte dla dzieci. Dopiero z czasem ich utwory zaczęły być publikowane docelowo dla młodego odbiorcy. Bajki Krasickiego wszak nie były pisane dla maluchów, a  np.: „O Janku, co psom szył buty” Słowackiego to przecież fragment dramatu romantycznego „Kordian”. Z kolei Jachowicz, jako pierwszy w Polsce (obok Klementyny z Tańskich Hoffmanowej) pisał specjalnie dla dzieci, stworzył kanon wierszy, na których wychowywały się całe pokolenia, redagował też czasopisma dla dzieci.
Stosunkowo najwięcej miejsca w zbiorze poświęcono twórczości Marii Konopnickiej, dziś już jakby odsuniętej w cień, która znaczną część  swojego dorobku poetyckiego kierowała do dzieci. W zbiorze, oprócz licznej reprezentacji poezji, znajdziemy poemat „Szkolne przygody Pimpusia Sadełko”, „O Janku Wędrowniczku”,  fragmenty  „O Krasnoludkach i o sierotce Marysi” oraz baśń „Jak to ze lnem było”. 

Nad wartościami literackimi i edukacyjno-wychowawczymi utworów zamieszczonych w antologii nie ma potrzeby się rozwodzić. Ich walory są oczywiste i powszechnie znane. Natomiast tym, na co chciałam zwrócić uwagę, jest szata graficzna. Mianowicie – ilustracje wykonane przez  Emilię Dziubak, utalentowaną absolwentkę Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, finalistkę konkursu na najpiękniejsze książki obrazkowe 4th CJ Picture Book Award w Korei, nominowaną w konkursie PTWK Najpiękniejsze Książki Roku, laureatkę Nagrody Literackiej m. st. Warszawy w 2014 r. Jej prace zdarzało mi się już widzieć, ale dopiero teraz „na żywo”, w trzymanej w ręku książce. Rzeczywiście, te prace są zachwycające. Słowo „śliczne” dla wielu osób będzie niemiarodajne, gdyż to subiektywna ocena, więc może powiem tak, że te ilustracje doskonale oddają istotę rzeczy. Są nowoczesne, ale nie „wymodzone”, nie „udziwnione”, barwne, bliskie dziecięcej wyobraźni, przyjemne dla oka.  Dodatkowo książkę zdobią roślinne motywy,  kwiatowe ornamenty wokół nazwisk poszczególnych autorów. 

Zapewne wiele z tekstów zawartych w tej antologii już mamy w naszych biblioteczkach, w innych wydaniach, ale ten zbiór, chociażby ze względu na grafikę, warto również mieć w swoich zasobach. Mamy tu w pięknej oprawie  niemal cały kanon tradycyjnej literatury dla dzieci.  Klasyki nigdy nie za wiele. 

Tom „Klasycy dzieciom” na pewno przyda się na szlaku szkolnej i domowej edukacji. Będzie wspaniałym i wartościowym prezentem. 

 

Michał Olszewski "Najlepsze buty na świecie" (Wydawnictwo Czarne)

Można pokusić się o stwierdzenie, iż polska literatura reportażem stoi. Świadczy o tym chociażby wydana pod redakcją M. Szczygła „100/XX. Antologia polskiego reportażu”, czy niesłabnąca popularność książek H. Krall, R. Kapuścińskiego,  M. Szejnert, W. Tochmana  i wielu innych znakomitych reportażystów.  Wydawnictwo Czarne wręcz specjalizuje się w tym gatunku, w ramach serii publikując coraz to nowsze teksty. Tym razem do rąk czytelników trafił zbiór „Najlepsze buty na świecie” Michała Olszewskiego. 

Autor jest absolwentem polonistyki, dziennikarzem i prozaikiem. Debiutował tomem opowiadań „Do Amsterdamu”, wydał „Chwalcie łąki umajone”, „Low-tech”, „Zapiski na biletach”. Jako publicysta zajmuje się głównie polską przestrzenią, ekologią, przemianami społecznymi po 1989 roku. Zbiór „Najlepsze buty na świecie” oprócz nigdzie wcześniej nie publikowanego tekstu tytułowego, zawiera reportaże, które ukazywały się w latach 2003-2014 na łamach „Tygodnika Powszechnego” oraz „Gazety Wyborczej”, zatem mogą już być nam nieco znajome. Niemniej warto je przeczytać, nawet jeśli miałaby to być powtórka. Tematyka jest dość zróżnicowana. Mamy tu teksty o współczesnych przemianach cywilizacyjnych, o ludzkich dramatach, poruszające problematykę „postobozową” i sytuację osób „wykluczonych”, egzystujących na marginesie społeczeństwa.

  Trudno podzielić te reportaże na lepsze i gorsze, nie da się. Każdego może zainteresować coś innego, a żadnemu z opisanych problemów nie można odmówić  rangi i ważności.  Warsztatowi autora nie można nic zarzucić. Moją uwagę najbardziej przykuły dwa teksty, a mianowicie „Natłustka” - o konserwowaniu butów i bucików - pozostałości po ofiarach eksterminacji, zebranych w oświęcimskim muzeum oraz „Przez dotyk” - o  tym, jak skazane kobiety z zakładu  karnego w Lublińcu opiekują się jako wolontariuszki niepełnosprawnymi i ciężko upośledzonymi dziećmi z pobliskiego ośrodka. Drugi z wymienionych reportaży został nagrodzony  w konkursie „Oczy otwarte”.  

W  „Postscriptum”  czytamy, że niektóre z tekstów miały swój dalszy ciąg, ale autor celowo ich nie uaktualniał, uznając, że powinny pozostać „tym, czym były w momencie ich powstawania: zapisem  ludzkich dramatów i zmagań z losem” . Te zapisy udają się  temu dziennikarzowi perfekcyjnie. Teksty  dają do myślenia, poruszają, bolą, kłują prawdą w oczy.

Olszewski wydaje się być dobrym i wnikliwym obserwatorem, potrafi przyjrzeć się szczegółom, pochylić nad sprawą, spojrzeć z innej perspektywy. Inny świetny reportażysta, Włodzimierz Nowak, stwierdził: „Nigdy nie widziałem Olszewskiego przy pracy. Nie wiem, jak zbiera materiał do reportażu, ale domyślam się, że lubi zamarudzić. Zasiedzi się u proboszcza, chociaż potrzebny do tekstu wątek już dawno się wyczerpał, posnuje się po uzdrowisku z rurką do badania zanieczyszczeń powietrza. (...) Obejrzy stare buty porzucone na dnie pustego jeszcze zbiornika retencyjnego, chociaż to tylko jedno zdanie reportażu. Przysiądzie na przydrożnym kamieniu, mimo że kamień nie leży  w centrum wydarzeń. Zapatrzy się, zamyśli, jakby zapomniał, że temat go goni. Takiemu niespiesznemu reporterowi ufam najbardziej.” Tak, tę niespieszność właśnie widać, taką skrupulatność, dbałość o przekazanie treści, skupienie się na problemie, postaci, temacie.  Przy tym Olszewski jest dość oszczędny w słowach, ale buduje wyraźny i celny przekaz. Polecam uwadze czytelników.

 

Maciej Dobosiewicz "Komisarz Zagrobny i powódź" (Videograf)

Obraz prawdziwego detektywa kojarzy się z nieodłącznym papierosem w kąciku ust, czymś mocniejszym dla wzmocnienia szarych komórek oraz nieuporządkowanym życiem osobistym. Elementy te są tłem dla prowadzonych śledztw i jednocześnie ich skutkiem ubocznym. Wiadomo, wielkie umysły są zaprzątnięte wyjaśnianiem popełnionych zbrodni, a cała reszta to prozaiczny dodatek mniej lub bardziej dokuczliwy i tylko czasami zauważany. Co jednak kiedy osoba detektywa jest całkowicie inna?

 

Poznań zmagający się z wielką wodą czyli powodzią to czas sprawdzianu dla wielu służb, w tym i dla policji. Wiadomo przecież nie od dziś, że w takim momencie dużo nie potrzeba, by wywołać społeczną panikę lub co najmniej niepokój. Komisarz Zagrobny również zdaje sobie z tego sprawę, lata pracy w policji pozwoliły mu nabrać nie tylko doświadczenia, ale nauczyły, iż seria niewyjaśnionych zgonów nigdy nie spotka się z obojętnością, a wręcz przeciwnie. Właśnie wiosna dwa tysiące dziesiątego roku przyniosła nie tylko nadmiar wody w rzece, ale i kilku denatów, których połączyły dość nietypowe okoliczności śmierci. Dochodzenie od początku jest trudne - zbyt mało śladów, jeszcze mniej poszlak, na dodatek podejrzany w ogóle nie pasujący do ogólnego modus operandi. Jakby tego było mało, najbliższy współpracownik Zagrobnego jest mało pomocny, a kwestią czasu pozostaje kiedy dziennikarze zainteresują się dość niecodziennymi zejściami z tego świata w starych poznańskich kamienicach. Wiadomo również, że jeżeli nie będzie postępów w dochodzeniu to szefostwo będzie żądało wyników na wczoraj, co raczej nie sprzyja spokojnym snom. Najlepiej więc samemu rozwiązać morderczą zagadkę jak najszybciej, pytanie tylko gdzie szukać jej rozwiązania? W filmach i książkach detektywi jakby od niechcenia znajdują sprawcę i w glorii sławy odchodzą w stronę zachodzącego słońca. Niestety poznański policjant ma o wiele skromniejsze środki, nie wspomaga się wysokoprocentowymi trunkami i oprócz umiłowania porządku więcej uzależnień nie posiada, co postronnym może wydawać się brakiem polotu i talentu śledczego. Jednak komisarz Zagrobny nie poddaje się łatwo i raz po raz przegląda zebrane materiały, nic nieznaczące informacje kryją w sobie potencjał, należy je jedynie odpowiednio posegregować, spojrzeć z innej perspektywy i na samym końcu odpowiednio przedstawić przełożonym. Nie wolno zapomnieć także, iż rodzina jest ważna i dzięki niej człowiek wie co jest istotne, a co tylko iluzją. W świecie gdzie podobno najważniejszy jest pieniądz doświadczony policjant zdaje sobie sprawę, iż rozwiąże kryminalną sprawę jedynie gdy zaufa swojej intuicji i nie ugnie się pod naciskami ze strony opinii publicznej, zwłaszcza jej dziennikarskiego odłamu oraz żądnego sukcesów zwierzchnika.

 

"Komisarz Zagrobny i powódź" jest świetnym debiutem w sensacyjnym gatunku, autorstwa Macieja Dobosiewicza. Autor umiejętnie stworzył niestereotypową postać detektywa łącząc w nim obiegowe opinie o mieszkańcach Wielkopolski, zwłaszcza Poznania, czyli pedantyczność, skłonność do porządku oraz szacunek do pieniądza i rodziny z lekkim przymrużeniem oka. Tytułowy policjant mógłby wydawać się dość irytujący ze swoimi nawykami, ale Dobosiewicz umiejętnie stonował to, co denerwujące poprzez czasami lekkie przerysowanie i to nie tylko w jego postaci. W kryminale najważniejsza jest jednak sensacja, a ta w "Komisarzu (...)" intryguje i krętymi meandrami, pośród zrujnowanych kamienic i lśniących nowością budynków, prowadzi czytelnika poprzez zbrodnie do dość niespodziewanego finału. Komisarz Zagrobny umie zaskoczyć i przyciągnąć uwagę, jego sylwetka okazuje się o wiele bardziej złożona niż wydaje się w pierwszym momencie, podobnie ma się rzecz z samym śledztwem. Książka Macieja Dobosiewicza zapowiada, że kolejne sprawy poznańskiego detektywa, wcale nie aż tak klasycznie konserwatywnego, również będą warte poznania.

Poznań i Zagrobny kryją jeszcze wiele tajemnic…

Mateusz M. Lemberg "Patron" (Prószyński i S-ka)

Debiutancka powieść Mateusza M. Lemberga – Zasługa nocy – ukazała się na księgarskich półkach zaledwie kilka miesięcy temu. Pamiętacie Zasługę nocy? Pamiętacie Witczaka, Tymańskiego i Cynę? Policjantów z problemami, którzy grzali synapsy nad sprawą seryjnych zbrodni, a przy okazji cierpieli własne, całkiem prywatne, wewnętrzne katusze? Tak, tak, wiem, trochę szydzę... Szydzę, albowiem pierwsza powieść Mateusza M. Lemberga postawiła mnie w obliczu nie lada dylematu. Dobre to czy nie? Sama nie wiem... Kryminalnej intrygi było tam za mało jak na kryminał, a psychologii postaci – jednak wciąż za mało jak na powieść stricte psychologiczną. Chyba że pod względem tzw. „doła psychicznego” i etyczno-moralnych rozterek, którymi można by obdzielić znacznie więcej bohaterów. A jednak... Jednak, jednak... Coś w tej powieści było. Jakaś obietnica, potencjał, zapowiedź, która odbiła się od okładek i zawisła gdzieś w przestrzeni, skutecznie zatruwając mi życie. A może ja też mam tę całą schizofrenię? Jak Witczak? Coś musi być na rzeczy, bo ciągle słyszałam głos... „No, dalej, bierz się za Patrona!”. „Patrona”? „No Patrona, drugą część Zasługi nocy!”. „O nie, nie, no way, dziękuję bardzo!”. „Bierz, bierz!”. „Nie”. „Tak”. „Nie...”. „Tak!”. „No dobra...”. I co? Co się okazało, Drodzy Państwo? Schizofreniczni szeptacze czasem są całkiem niegłupi...

 

W kościele w Starym Brodzie zostaje znalezione zdefragmentowane ciało biskupa. Elementem brakującym okazuje się głowa, którą morderca umieścił w tabernakulum. Do sprawy przydzielony zostaje komisarz Witczak, a pomagają mu sierżant Tymański i aspirant Cynowska. Trio obecnie już nie do końca zgrane. Każde z nich musi uporać się ze swoimi własnymi demonami. Witczak dopiero co opuścił szpital psychiatryczny, z którego wydostał się bynajmniej nie z powodu cudownego ozdrowienia, a raczej podstępem. Tymański wydaje się coraz bardziej sfrustrowany oziębłością swojej partnerki. Cynowska zamierza rozpocząć procedurę zmiany płci, ale z jednego małego powodu wszystkie jej plany biorą w łeb. Sprawę morderstwa biskupa natomiast rozwiązać trzeba i to szybko, bo... giną kolejne ofiary. Witczak decyduje się zamieszkać w starobrodzkim klasztorze, by z bliska przyjrzeć się życiu zakonników. A ci wydają się skrywać jakieś tajemnice. Zwłaszcza jeden z nich. Brat Leon. Przeor... 

 

O ile pod względem stylistycznym Patron jest właściwie na równi z Zasługą nocy, o tyle pod względem fabularnym widać tutaj wyraźną zmianę. Zmianę na korzyść. To powieść o wiele sprawniej skonstruowana, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach i bardzo dobrze spinająca wątki psychologiczne z kryminalnymi. Po lekturze Zasługi nocy miałam wątpliwości, czy Lemberg potrafi prowadzić wartką akcję i skutecznie grać w gumę z czytelnikiem, wiodąc go na dedukcyjne manowce. W Patronie udowodnił, że potrafi i to całkiem nieźle. Zwłaszcza przez ostatnie czterdzieści stron gnałam jak szalona, bo już sobie wykoncypowałam, co się wydarzyło i chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, czy miałam rację. A bohaterowie gnali razem ze mną! Jeden tu, drugi tam, trzeci jeszcze gdzieś indziej. Wszystko się ze sobą w cudowny sposób połączyło, każdy przeklinał, palił fajki, strzelał, Witczak wydzierał się na swoje wewnętrzne głosy... No! Mistrzostwo! Taka końcówka „robi książkę”! Na plus zaliczam także temat, miejsca akcji i kreowany wokół nich nastrój. Zwłoki znalezione w starobrodzkim kościele, rytualne mordy, zakonna zmowa milczenia, stary klasztor, skrzypiąca podłoga, katakumby i dom rekolekcyjny, w którym odbywają się szkolenia dla egzorcystów... Brzmi nieźle, prawda? I jest nieźle. Akcja rozwija się w tej powieści świetnie, a bohaterowie wcale na tym mocno nie cierpią. Mniej tu wprawdzie psychologicznych analiz i rozbudowanych wątków obyczajowych, mimo to jednak postaci są w dalszym ciągu wyraziste i nietuzinkowe. I bardzo, bardzo dalekie od mieszczańskich wzorców przyzwoitości... Cynowska i Witczak to genialne kreacje. Zwłaszcza ta pierwsza – lesbijka pozostająca w konflikcie z własną płcią. Cyna i jej wewnętrzne rozterki związane z... – oj, oj, nie mogę powiedzieć – to temat bardzo trudny, kontrowersyjny na kilku płaszczyznach, wynoszący tę bohaterkę do rangi postaci tragicznej. To właśnie z Cyną najbardziej w powieści Lemberga sympatyzowałam. I może nawet gdzieś tam wewnętrznie ją podziwiałam...

 

Na koniec powinnam chyba zwrócić się przede wszystkim do czytelników, którzy – podobnie jak ja – niespecjalnie zachwycili się pierwszą powieścią Mateusza M. Lemberga. Wielbicieli Zasługi nocy nie trzeba przecież specjalnie zachęcać do tego, by sięgnęli po Patrona. Ci zaś, którzy po lekturze Zasługi zarzekali się, że nigdy więcej Lemberga, mogą naprawdę wiele stracić. Patron to bardzo dobra, świetnie skonstruowana i znakomicie napisana powieść, po mistrzowsku łącząca wątki kryminalne i psychologiczne. I jest jeszcze jeden powód, dla którego warto po nią sięgnąć. Otóż Mateusz M. Lemberg nie idzie na łatwiznę. Bierze się za bary z trudnymi, niewygodnymi tematami, porusza kwestie kontrowersyjne, uderza w to, co święte i pozornie nietykalne. Konstruuje bohaterów, którzy nie są idealni, popełniają masę błędów, bywają żałośni i irytujący... Zaczynam naprawdę lubić Mateusza M. Lemberga. I jego trzecią książkę przeczytam na pewno. Bez tych denerwujących, źródłowo niejasnych podszeptów...