Olga Podolska-Schmandt, Piotr Schmandt "Bóg zasnął?" (Oficynka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 22, czerwiec 2015 09:26
Zawsze podziwiałem autorów, którzy postanowili w swoich książkach oddać realia czasów innych niż te, w jakich sami żyją. Wymaga to nie tylko ogromnej pracy związanej z wyszukiwaniem i analizą źródeł, ale także bardzo plastycznej wyobraźni, która umożliwi wiarygodne wypełnianie luk w zaprezentowanym obrazie świata. Piotr Schmandt w swoich kryminałach pokazał już, że z zadaniem tym radzi sobie znakomicie. Nie inaczej jest w przypadku powieści "Bóg zasnął?" napisanej wspólnie z żoną, Olgą Podolską-Schmandt.
Książka opowiada dalsze losy części postaci z "Gdańskiego depozytu". Akcja toczy się wokół Wandy, Marii i Marty, która jest, na swój sposób, córką obu tych kobiet. Bohaterki muszą nie tylko poradzić sobie z mrokiem zalegającym w powojennych duszach, ale przede wszystkim odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Poprzez niewłaściwe wybory i brak wzajemnego zrozumienia skomplikują swoje relacje, co odbije się zwłaszcza na poszukującej własnej tożsamości Marcie.
Jak wspomniałem, "Bóg zasnął?" jest dobrym przykładem rzetelnej historycznej roboty. Autorzy wiarygodnie zaprezentowali powojenną Polskę, umiejętnie dawkując informacje polityczne, gospodarcze i społeczne. Realia PRL poznajemy jakby mimochodem, obok historii kobiet, dzięki czemu całość czyta się szybko i z przyjemnością. Gdy trzeba, twórcy wdają się w szczegóły (wykonawcy muzyczni na potańcówce!), by zaraz potem przejść na poziom ogólnopolskich wydarzeń politycznych. Nie każdemu odpowiada zabawa skalą, ale w moim odczuciu to najlepsze wyjście przy powieściach tego typu.
Problem z „Bogiem...” polega na tym, że posiada wiele cech, których odbiór zależy praktycznie wyłącznie od preferencji czytelnika. Częsta zmiana perspektywy w narracji, wyraziste, a przez to dosyć irytujące charaktery postaci, brak wzajemnego zbalansowania różnych wątków, wyjątkowe zbiegi okoliczności mające uatrakcyjnić fabułę, wreszcie wspomniane już przeskoki między szczegółem i ogółem - wszystko to samo w sobie nie jest ani dobre, ani złe. Odbiór poszczególnych części tej układanki może być przez to diametralnie różny.
Rzecz, na którą zwróciłem szczególną uwagę (i zawsze zwracam w przypadku powieści pisanych w duecie) to różnice w charakterze narracji poszczególnych części książki. Fabuła jest prezentowana z perspektywy wielu postaci, przez co traci może nieco spójność, ale z pewnością zyskuje tempo akcji. Nie wiem jak z technicznego punktu widzenia wyglądało wspólne pisanie "Boga...", ale nie zdziwiłbym się, gdyby każdy ze współautorów odpowiadał za relację konkretnych postaci - tak różne, a przez to fascynujące, są poszczególne perspektywy bohaterów.
Dzieło Piotra i Olgi Schmandt z pewnością trafi do każdego miłośnika obyczajowych opowieści z historycznym tłem. To solidna próba przedstawienia psychiki osób, które przeżyły wojnę i chcą odnaleźć się w nowym świecie, rządzonym przez zupełnie inne prawa. Choć momentami irytuje, zwłaszcza powolną akcją, "Bóg zasnął?" potrafi skłonić do refleksji, co jest chyba najlepszą rekomendacją dla książki chcącej mierzyć się z meandrami ludzkiej duszy.
Grażyna Jeromin-Gałuszka "Złoty sen" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 19, czerwiec 2015 09:26
Historie wychodzące spod pióra Pani Grażyny Jeromin- Gałuszki przenoszą nas w miejsca piękne, choć często już zapomniane, gdzieś na krańcu świata. Miejsca, do których ludzie trafiają częściej przez przypadek, niż umyślnie. Autorka potrafi przy tym stworzyć niesamowity klimat, wciągający czytelnika już od pierwszych stron. Najnowsza powieść- Złoty sen- pod każdym względem wpasowuje się w styl autorki. Główna akcja powieści rozgrywa się w bliżej nieokreślonym kurorcie uzdrowiskowym, gdzieś w Polsce, w niegdyś pięknej willi z pokojami do wynajęcia.
Cała historia rozpoczyna się od zwierzeń czterdziestodwuletniego kawalera powracającego z emigracji, który zatrzymuje się u siostry i nie wie co dalej ze swoim życiem zrobić. Przez przypadek poznaje podopieczną siostry- nazwaną Klarysą z dworca Waterloo, która opowiada wszystkim historię kobiety spotkanej na dworcu. Każda z osób, która ją usłyszała określała Klarysę wariatką. Tylko jeden Wiktor nie tylko uwierzył w jej opowieść, ale też przez długi czas dążył do jej wyjaśnienia. W końcu mu się to udaje, nam natomiast, czytelnikom, zapewnia dodatkową porcję wrażeń swoimi próbami dowiedzenia, że historia opowiadana przez Klarysę nie była tylko wytworem wyobraźni starej kobiety.
Adę poznajemy jako czterdziestoletnią na pozór szczęśliwą mężatkę, która z nieznanych nikomu przyczyn po wielu latach postanawia pojechać do miejsca, z którym wiążą się jej najlepsze wspomnienia z dzieciństwa - Willi Madame Lili. Nie zapowiadając się wcześniej, pewnego majowego wieczoru staje na progu podupadającej już willi, niegdyś miejsca corocznych wakacji zdrowotnych. Pojawia się niby na chwilę, zostając na całe lato. W domu, do którego powraca zmieniło się wiele, czego powodem niewątpliwie był upływ ponad dwudziestu lat od ostatniej wizyty. Jest to jednak jedno z nielicznych miejsc, w którym Ada czuła się naprawdę dobrze i bezpiecznie. Lili, właścicielka willi, oraz gosposia Józefa zaskoczone niespodziewaną wizytą dawnej wczasowiczki, pomimo że od wielu lat nie przyjmują już gości, witają Adę z otwartymi wręcz ramionami, nie zadając szczegółowych pytań - dlaczego teraz i tak nagle pojawia się na ich progu z walizką. Po kilku dniach pobytu, okazuje się, że jej przyjaciółka z wakacyjnych pobytów - artystka Kalina wplątała się w kłopoty, z których Ada, w spontanicznym odruchu ją wyciąga. I tak w pewnym momencie pod jednym dachem mieszkają cztery kobiety, a każda z nich skrywa swoją tajemnicę. Autorka w bardzo trafny sposób spuentowała historię czterech wydawałoby się nie mających ze sobą wiele wspólnego kobiet: „Zwykle jest tak, Adzie nasunęła się kolejna myśl, że mało kto zdaje sobie sprawę, iż sami nie tworzymy swojego życia, tylko robią to ludzie, którzy stają na naszej drodze”.
Dlaczego Ada uciekła od cudownego życia w podwarszawskiej miejscowości i nie utrzymuje kontaktu z mężem? Dlaczego Lili nie rozmawia od ponad sześćdziesięciu lat z sąsiadką z naprzeciwka? Dlaczego Kalina nie jest jednak wielką artystką na paryskich salonach?
Pani Grażyna Jeromin-Gałuszka, w bardzo subtelny sposób potrafi pokazać jak bardzo nasze życie zależne jest od innych ludzi i nie ma znaczenia czy są naszymi przyjaciółmi czy wrogami. Każda z tych osób odciska jakieś piętno na naszej prywatnej historii. Ukazuje jak przemijanie zmienia w człowieku niektóre z cech, na lepsze lub gorsze, ale zawsze w jakiś sposób uzależnione od drugiego człowieka. „Złoty sen” jest niewątpliwie przykładem takiej powieści, gdzie przeszłość styka się z teraźniejszością po to tylko, aby pokazać że jesteśmy tylko ludźmi - a ludzkim jest błądzić i szukać. I naprawiać błędy.
Agnieszka Tyszka "Zosia z ulicy Kociej. Wielkie zmiany" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 18, czerwiec 2015 10:59
- Z czego tak się śmiejesz? – zapytał mój mąż zaglądając do pokoju, skąd co chwilę rozlegały się chichoty, parsknięcia i radosne pokwikiwania.
- Czytam akurat zabawną książkę dla dzieci, o zwariowanej rodzince i jest tam taka sześcioletnia dziewczynka Mania, której teksty są kapitalne i „oczewiście” można pęknąć ze śmiechu z jej powiedzonek i skojarzeń. Na przykład zobaczywszy wizerunek Mickiewicza w encyklopedii, stwierdziła, że jest on „podobny z twarzy do jednego kota”, a o koleżance na diecie powiedziała „ona jest bezglutem”. Wiesz, musiałabym ci przeczytać z pół książki, żebyś złapał klimat i dowcip całości.
- Aha - rzekł małżonek nieco spokojniejszy o mój stan psychiczny. – A co to w ogóle za książka?
- To siódma już część serii „Zosia z ulicy Kociej” Agnieszki Tyszki, tym razem pod hasłem „Wielkie zmiany”. – wyjaśniłam mu. - Narratorką jest nastoletnia Zosia, która wydaje się czasem być najrozsądniejszą z całej familii Wierzbowskich. Tytułowe zmiany rzeczywiście są wielkie: w rodzinie przyjdą na świat dwa dzidziusie – mama i ciocia są w ciąży, więc cały dom stoi na głowie, w szkole rozpoczynają się rządy nowego dyrektora, który wprowadza przymusowy sport i zdrowe przekąski, i w związku z tym dzieciaki organizują bunt i dywersję. Sąsiedzi budują „Koloseum”, tata ma „syndrom kuwety”, na jabłoni siedzi zupełnie obca babcia w różowej kurteczce, a „jezyk daje nula”, choć tobardzo „nieigieniczne”, jak mawiaMania.
- Rzeczywiście, brzmi zabawnie – podsumował mąż i poszedł do kuchni. Nie zdążyłam mu opowiedzieć o tym, jak Józef Mickiewicz szukał gospody, ani o pluszowym pasztecie… Nie zdążyłam także napomknąć, że chętnie poznałabym cały cykl o Zosi oraz pozostałe książki (np. „M jak dżeM”) autorki, uhonorowanej nagrodą im. K. Makuszyńskiego, ani o tym, że ilustracje wykonała Agata Raczyńska, ilustratorka z kręgu netartu, związana z meksykańskim wydawnictwem. I nie zdążyłam zapytać, czy na obiad będą naleśniki… Tego, że „Zosia z ulicy Kociej” stanowi porcję humoru, która ożywi niejednego ponuraka, i choć jest teoretycznie napisana dla dzieci, to bawi też dorosłych – chyba się domyślił.
Książkę zaliczyć można do literatury obyczajowej, przygodowej, a przede wszystkim rozrywkowej. Problemy rodzinne i szkolne są z życia wzięte, okraszone humorem. I nie jest to publikacja wyłącznie dla dzieci od lat 6 do 10, tylko do 110! Co najmniej…
Podobno w przygotowaniu są kolejne tomy – tymczasem warto nadrobić lekturę tych dotychczas wydanych. Poprawa nastroju gwarantowana, a dla młodych czytelników – zachęta do opisywania codzienności i życia własnej rodzinki ze swojego punktu widzenia.
Małgorzata Warda "Najpiękniejsza na niebie" (Black Publishing)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 16, czerwiec 2015 10:52
Małgorzata Warda z prawdziwą wirtuozerią podejmuje tematy, które wielu innych autorów przerobiłoby na mydlane opery lub płaskie wyciskacze łez. Ludzie lubią przecież życiowe dramaty i szczęśliwe zakończenia. Najpiękniejsza na niebie – najnowsza powieść Wardy – to właśnie taki życiowy dramat, historia, która złamie niejedno serce. Czy zakończy się szczęśliwie? Tego Wam nie zdradzę. Powiem tylko tyle, że Najpiękniejsza na niebie nie ma w sobie niczego z mydlanej opery i płaskiego wyciskacza łez. To kawał dobrej literatury, powieść daleka od banalnych schematów, mądra i poruszająca ważne kwestie. A przy okazji bardzo ciekawa i zaskakująca – aż do ostatniej linijki.
W domu młodej reporterki, Poli Michalak, zjawia się pewnego dnia kobieta z dzieckiem. Przedstawia się jako Sylwia Kalińska i prosi o pomoc. Wie bowiem, że Pola prowadziła w telewizji popularny program, w którym zajmowała się między innymi problemami rodzin rozdzielonych przez adopcję. A Sylwia, porzucona w dzieciństwie przez matkę, szuka biologicznej rodziny – zwłaszcza zależy jej na tym, by skontaktować się ze swoją siostrą bliźniaczką. Pola z początku odnosi się do całego pomysłu niechętnie. Owszem, była znaną reporterką, ale teraz przeżywa osobiste problemy i wciąż nie może pozbierać się po powrocie z Syrii, dokąd pojechała jako korespondentka wojenna. Dlatego właśnie Pola mieszka zupełnie sama w domu nad morzem, gdzie próbuje dojść ze sobą do ładu i raz na zawsze uporać się z obrazami z Bliskiego Wschodu, które wracają do niej wciąż i wciąż, bez końca. Kobieta zmienia jednak zdanie, kiedy dowiaduje się, że Sylwia jest śmiertelnie chora i tylko przeszczep szpiku może uratować jej życie. Pola uruchamia dawne kontakty i podejmuje starania o to, by na nowo nagłośnić sprawę porzuconej przed laty „Niebieskiej Dziewczynki”. Tyle tylko, że w opowiedzianej przez Sylwię historii są pewne luki i nieścisłości. Czy Pola będzie w stanie zaufać tej obcej kobiecie na sto procent? I czy ona sama upora się wreszcie z własnymi demonami?
Najpiękniejsza na niebie to przede wszystkim opowieść o poszukiwaniu tożsamości, próbie zdefiniowania siebie i wpisania swoich losów w szerszy kontekst. Czy trzeba znać historię własnej rodziny, przechowywać pod powiekami obraz matki i ojca, a także konkretnej przestrzeni, w której stawiało się pierwsze kroki, by być spełnionym i szczęśliwym człowiekiem? By żyć pełnią życia i umieć kochać? Jak ważny dla dziecka jest dotyk, jak ważna jest czułość, opieka i poczucie bezpieczeństwa? Takie właśnie pytania zadajemy sobie podczas lektury powieści i na takie pytania odpowiedzi szukają bohaterowie. Warda nie podaje na tacy gotowego rozwiązania. Przekazuje głos dwóm narratorom, którzy reprezentują Sylwię i Polę, tak jak się z dłoni w dłoń przekazuje mikrofon. To one właśnie prowadzą dialogi z czytelnikiem. Każda z nich inna, z odmiennym zapleczem i wrażliwością, ale w podobny sposób zagubione, odczuwające tę samą dziwną pustkę gdzieś na dnie serca, której nie da się niczym zapełnić. Bo przecież człowiek skrzywdzony we wczesnych latach życia zawsze już ogląda rzeczywistość okiem zranionego dziecka – dziecka wiecznie smutnego, nieustannie wystraszonego, sparaliżowanego lękiem o to, że w każdej chwili jego świat może rozsypać się na nowo, że ktoś po raz kolejny odejdzie. A pragnienie poznania historii własnej rodziny urasta niekiedy do monstrualnych rozmiarów i rzuca cień na każdą minutę, godzinę, miesiąc, rok, na wszystkie wieczory i poranki. I to od nas zależy, czy będziemy patrzeć wstecz, czy przed siebie.
Kiedy czytałam Najpiękniejszą na niebie, przypomniała mi się Klepsydra Stanisława Dróżdża, wiersz wpisujący się w nurt poezji konkretnej, który wymalowano na fasadzie Muzeum Współczesnego Wrocław. Słowa w tym wierszu pojawiają się tylko trzy: „było, jest, będzie”. „Jest” umieszczono w samym środku Klepsydry, w miejscu, w którym tradycyjnie powinien przysypywać się piasek. Niewielkie rozmiary tego słowa w stosunku do potężnych „było” i „będzie” zawsze robią na mnie duże wrażenie, uświadamiają, jak ulotna wydaje się teraźniejszość w porównaniu do nieustannej reinterpretowanej przeszłości i wyobrażonej (wymarzonej?) przyszłości. Klepsydra wróciła do mnie podczas lektury Najpiękniejszej na niebie nie bez powodu. To przecież historia dwóch kobiet, których życie determinuje przeszłość. Owo „było” wypisane wielkimi literami na oślepiająco jasnym tle.
Pozostaję pod ogromnym wrażeniem sposobu, w jaki Małgorzata Warda panuje w tej powieści nad formą. Język jest tutaj doskonały – pod względem stylistycznym Najpiękniejsza to jej najlepsza książka. Warda doskonale skontrastowała pierwszoosobową narrację Poli, prowadzoną w czasie teraźniejszym, zamkniętą w oszczędnych frazach i chłodnej leksyce, która ociepla się w miarę rozwoju akcji, z trzecioosobową narracją Sylwii – rozedrganą od emocji, nabrzmiałą od nadmiaru uczuć niemogących znaleźć ujścia. W tej powieści Warda przykuwa uwagę czytelnika w stu procentach nawet wtedy, kiedy pisze o śniegu, wędrujących dłoniach i wełnianych swetrach. A co najważniejsze – nigdy nie ociera się o ckliwość, egzaltację i banał. Najpiękniejsza na niebie to wreszcie opowieść o trudzie związanym z podejmowaniem samodzielnych decyzji. O tym, że czasem tylko od nas zależy, czy wybierzemy rezygnację, czy nadzieję. I czy powiemy „nie”, odwrócimy się od duchów przeszłości, a w zamian spojrzymy w przyszłość – w owo potężne „będzie”, które nie otrzymało jeszcze żadnego kształtu i koloru.