Aktualności
James Lesy "Lista Jongueta" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 12, styczeń 2015 08:53
Seria tajemniczych samobójstw, detektyw-egocentryk po traumatycznych przejściach, księgowy-samotnik trawiony przez swoje wewnętrzne demony, morze whiskey, trudna miłość i malownicze Dijon w tle. Brzmi jak przepis na bestseller, prawda? A jednak... Często zdarza się tak, że mimo iż ściśle trzymamy się przepisu i staramy się o najlepszej jakości składniki, ciasto wychodzi nam z zakalcem. Lista Jonqueta – pierwsza powieść tajemniczego autora, podpisującego się jako James Lesy – jest właśnie takim ciastem z zakalcem. Książką, która naprawdę mogła być wybitna, a wyszła zaledwie przeciętna, albowiem Lesy zwyczajnie nie zadbał o odpowiednie proporcje. I pomylił się w kwestii gatunkowej przynależności. Lista Jonqueta – wbrew temu, jak się ją reklamuje – wcale nie jest żadnym thrillerem. Oj nie...
Yvon Pierre Jonquet mieszka w malowniczym Dijon. Jest samotnikiem z wyboru. Pracuje jako księgowy, a po godzinach zamyka się w domu, który urządził sobie niczym bunkier. Sporo pije. Sporo również myśli. O swojej izolacji, o swojej sztuce, która nie spotkała się z uznaniem i którą w związku z tym postanowił porzucić, a także i o swoich wrogach. Wrogach niczego nieświadomych. Ludziach, z powodu których pan Jonquet zaznał rozmaitych przykrości. Jednostkach niemających pojęcia o tym, że ich nazwiska trafiły na specjalną listę. Tytułową listę Jonqueta... Pewnego dnia Yvon Pierre-Jonquet – zirytowany do ostatecznych granic zachowaniem sąsiadki, która z nudów podgląda go przez lornetkę – postanawia wprowadzić w życie mroczny plan... W międzyczasie w okolicach Dijon ma miejsce seria niewyjaśnionych samobójstw. Sprawą zaczyna interesować się detektyw Juan Poussin – policjant po traumatycznych przejściach, który stoi w obliczu poważnego kryzysu małżeńskiego. Czy uda mu się powiązać ze sobą trzy tajemnicze samobójstwa? Czy rzeczywiście gdzieś w tle kryje się coś więcej niż wynika z policyjnych akt? Czy za dziwnymi zgonami stoi tajemniczy „master of puppets”? Czy detektyw Poussin o dokonanie zbrodni podejrzewa słuszną osobę?
Ernest Hemingway powiedział kiedyś, że wielkie emocje wcale nie dają się zamknąć w wielkich słowach. Nie twierdzę, że w pełni się z tym zgadzam, ale przyznać muszę, iż stylistyczna asceza Hemingwaya czy ubiegłorocznej noblistki Alice Munro za każdym razem robią na mnie piorunujące wrażenie. Jestem jednak jednym z tych czytelników, którzy lubią odrobinę poezji w prozie. Odrobinę wyszukanych ozdobników, kilka zagęszczonych stylistycznie opisów, jakąś drobiazgową introspekcję czy malowniczą dygresję, pozornie niepowiązaną z wątkiem głównym. Ale! Ale, ale! Niedobrze się dzieje, kiedy nadmiernie barokowa stylistyka i milion dygresji, przemyśleń, mentalnych pejzaży i retrospekcji zaczyna zdecydowanie dominować na fabułą. Zwłaszcza jeśli – do-jasnej-za-przeproszeniem-cholery – określamy powieść jako thriller. Lista Jonqueta może i zawiera jakieś elementy thrillera... Na początku i na końcu. Środek zaś – mniej więcej sześćset stron – to gatunkowo bliżej nieokreślona, dość przyciężka proza, balansująca między „kobiecą” obyczajówką, powieścią psychologiczno-egzystencjalną, powiastką filozoficzno-etyczną i kryminałem, który byłby całkiem niezły, gdyby Lesy pokazał jakieś śledztwo. Jakąś kryminalną łamigłówkę. Gdyby zagonił detektywa Poussina do rzetelnej policyjnej roboty, zamiast kazać mu biadolić nad sobą i przeżywać dylematy, czy ma się udać do psychologa, czy też może nie... Ale Lesy nie zagonił Poussina do roboty. Nie pokazał śledztwa. Nie wykorzystał potencjału kryminalnego, który czai się w Liście Jonqueta. A szkoda...
W tej książce zdecydowanie brakuje dynamiki. Jeśli zaś w „thrillerze” nie ma dynamiki, to... Sami wiecie, prawda? No właśnie. Thriller przestaje być thrillerem i zaczyna zwyczajnie nudzić. A przecież pomysł na fabułę James Lesy miał świetny. Jestem przekonana, że taki Mateusz M. Lemberg, który potrafi genialnie kreować „pokrzywionych” policjantów i znerwicowanych schizofreników, wykręciłby tę powieść na prawdziwy majstersztyk w swoim gatunku. Lesy tymczasem za bardzo chciał pokazać światu swoją wiedzę, erudycję, świetną orientację w kulturze i stylistyczną wszechstronność. I przekombinował. Za bardzo skupił się na językowych ozdobnikach, na przemyśleniach bohaterów, które ciągną się i ciągną w nieskończoność, a także na grzebaniu się wciąż w tych samych wspomnieniach. Nie rozumiem, po co Jonquet setki razy wspomina, jak wespół ze swoim dawnym przyjacielem zbudowali prowizoryczne auto ze starego wózka. Po co Poussin setki razy wspomina swój wypadek na rowerze, który miał miejsce w dzieciństwie. Po co Madelaine – ukochana Jonqueta – setki razy wspomina zabawę w „miasto”? Przecież czytelnik durny nie jest i wystarczy mu powiedzieć raz! Jedźmy dalej... W jakim celu w książce znalazło się mnóstwo przemyśleń w stylu:
Teraz mógł w pełni skupić się na bieżących rachunkach... Lecz najpierw musiał iść do łazienki. Czuł potrzebę wcześniej, ale przez to całe rozpamiętywanie zepchnął ją na drugi plan. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu kto nie miał do czynienia z czymś podobnym, gdy zasiedział się przed komputerem lub dobrym filmem. Problem polega na tym, że gdy mocz w pęcherzu osiąga masę krytyczną, to nie ma zmiłuj. Biegniesz albo lejesz w gacie. Wstał z fotela – powoli, aby nie wzbudzić niepotrzebnej ciekawości – przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, uchylił drzwi i wślizgnął się do korytarza. Na szczęście wizyta w ubikacji nie wymagała zgody szefa. W przeciwnym razie zapewne by nie zdążył. *
Ludu! Jeżeli rozmyślanie o oddawaniu moczu zajęło Jonquetowi tyle czasu, co autorowi wyprodukowanie podobnego opisu i czytelnikowi – jego przeczytanie, to bohater musiał mieć naprawdę poważny problem... I zresztą... Właśnie tego oczekujemy od thrillera, prawda? Rozważań o masie krytycznej moczu! Przecież Lista Jonqueta ma ponad sześćset stron, zadrukowanych drobnym maczkiem! Nie można było tej powieści odrobinę odchudzić? Nie można jej było podłożyć pod prawdziwie ciężką redaktorską łapę, żeby trochę „ruszyć” fabułę, zwiększyć dynamikę, zachować proporcje miedzy opisem i akcją? Przecież Lesy potrafi to robić. Udowodnił swoją umiejętność budowania dynamiki na ostatnich pięćdziesięciu stronach. Tam właśnie wyszedł z niego autentyczny pisarz, który jest w stanie nie tylko nakreślić zagęszczony stylistycznie opis, lecz także zbudować prawdziwe napięcie. I właśnie choćby dla tej końcówki warto przeczytać Listę Jonqueta. Stanowi ona bowiem dowód na to, że James Lesy naprawdę ma potencjał. I powinien nie tyle nauczyć się lepiej pisać, ile „lepiej” wykreślać. Niepotrzebne zdania, niepotrzebne opisy, niepotrzebne ozdobniki, a nawet niepotrzebnych bohaterów. I wtedy będzie rewelacyjnie. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Hanna Greń "Cień sprzedawcy snów" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 09, styczeń 2015 09:09
Cień sprzedawcy snów to bardziej książka obyczajowa z motywem kryminalnym, aniżeli jak to wydawca określił kryminał. Wielu czytelników ten fakt może rozczarować, inni nie zważą nawet na tę różnicę pochłonięci zawartością, jaką przygotowała autorka, pani Hanna Greń. Sama byłam nastawiona na przeczytanie świetnego polskiego kryminału. Przeczytałam fenomenalnie śmieszną powieść obyczajową. I szczerze mówiąc, nie mam zamiaru narzekać.
Cień sprzedawcy snów opowiada o losach Marcina i Konrada- przyjaciół z dzieciństwa, aktualnie będących policjantami. Kilka lat wcześniej zajmowali się sprawą dwóch morderstw, które łączyła brutalność z jaką zostały dokonane, a także pozostawiony przez sprawcę liścik. Kiedy Marcin przypadkowo spotyka kobietę uderzająco podobną do, jak im się wydawało, pierwszej ofiary Sprzedawcy Snów, przyjaciele rozpoczynają na nowo poszukiwania człowieka odpowiedzialnego za śmierć dwóch dziewczyn. W końcu sprawa morderstwa, która zostaje umorzona, ze względu na brak dowodów i sprawcy to plama na honorze dla śledczych. Jednak nie wszystkim na komendzie podoba się próba wznowienia śledztwa, dlatego panowie zostają wysłani na urlop. Czasu tego jednak nie marnują. Marcin zwiąże się z Zeną, jak się okazuje siostrą jednej z ofiar, a Konrad z jej ponadprzeciętnie inteligentną sąsiadką. W czwórkę postarają się wyjaśnić niedokończoną sprawę.
Samego mordercę i jego motywy poznajemy poprzez zamieszczenie Pamiętnika, zawierającego okrutne sceny z popełnionych zbrodni oraz z okresu, kiedy był jeszcze dzieckiem. I nie jest to bajkowe dzieciństwo, tylko piętno, które popchnęło Go w stronę błędnie pojmowanego zbawienia. Zbawienia przez cierpienie.
Książka intryguje i wciąga od pierwszych stron. Kontrast pomiędzy makabrycznymi opisami Sprzedawcy Snów, a dowcipnymi, momentami ironicznymi dialogami głównych bohaterów buduje ciekawą całość, od której ciężko się oderwać. Zakończenie może trochę rozczarowywać czytelników żądnych konfrontacji, jednak na nudną akcję na pewno nie można narzekać.
Nie zaczynajcie jej czytać wieczorem, bo noc macie z głowy.
Mariusz Urbanek "Genialni. Lwowska szkoła matematyczna" (Wydawnictwo Iskry)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 08, styczeń 2015 09:29
„Między duchem a materią pośredniczy matematyka”
(H. Steinhaus)
Zacznę od osobistej dygresji. Otóż, z własnej i nieprzymuszonej woli na egzaminie maturalnym zdawałam matematykę, która wówczas była jednym z przedmiotów do wyboru. Wychodziłam z założenia, że zawsze jakieś zadania rozwiążę, bo nigdy nie miałam serca do elaboratów z historii, o biologicznych testach nie wspominając. Nieskromnie przyznam, że w miarę sobie radziłam, z wyjątkiem geometrii analitycznej, z której to dziedziny chyba żadnego zadania nigdy nie zrobiłam do końca. W studenckich czasach przez dwa lata mieszkałam ze studentką matematyki, stąd nieobce mi pojęcia „analiza matematyczna” , „algebra liniowa” itp.. Wiem także, że „topologia” to wcale nie nauka o drzewach ;-) Obecnie nie sądzę, abym bez solidnej powtórki potrafiła cokolwiek rozwiązać, albowiem „czas zatarł i niepamięć” te wszystkie wzory, dowody, definicje i metody...
Tak czy inaczej, matematykę darzę ogromnym szacunkiem i sentymentem, wszak to „królowa nauk”. Powyższy wstęp stanowi niejako wyjaśnienie, skąd wzięło się u mnie zainteresowanie książką o lwowskich matematykach.
Spieszę z informacją dla zaniepokojonych czytelników, że dzieło opublikowane przez zacne wydawnictwo ISKRY nie ma nic wspólnego z podręcznikiem do tego niezbyt lubianego przez niektórych przedmiotu. To genialna, moim zdaniem, biografia czwórki geniuszy będąca zarazem opowieścią także o innych znamienitych naukowcach oraz o czasach, kiedy rozwijały się uniwersyteckie ośrodki, matematyczne stowarzyszenia, a nad tym wszystkim kładło się okrutne widmo wojny i okupacji. Mariusz Urbanek, pisarz i dziennikarz, znany już jako autor biografii m.in. W. Broniewskiego i J. Tuwima tym razem „wziął na warsztat” umysły ścisłe skupione wokół legendarnej kawiarni „Szkockiej” we Lwowie, gdzie przy stoliku, w gwarze rozmów, wśród filiżanek kawy, kieliszków z trunkami i zapewne w papierosowym dymie powstawały dowody ważnych twierdzeń, dokonywano matematycznych odkryć oraz rozwiązywano „problematy” zapisywane w słynnym zeszycie w marmurkowych okładkach, nazwanym później Księgą Szkocką. Niektóre z zanotowanych zadań nie doczekały się rozwikłania po dzień dzisiejszy.
Głównymi bohaterami książki są: Stefan Banach – bodajże najsłynniejszy polski matematyk, twórca podstaw analizy funkcjonalnej, który był nieślubnym dzieckiem, ze studiowaniem nie bardzo było mu po drodze (został profesorem, choć zaliczył tylko 2 lata), ekscentryczny, za kołnierz nie wylewał, Hugo Steinhaus - arystokratyczna dusza, elegant, językowy purysta, znakomity aforysta, przykład dowodzący, że tzw. umysł ścisły może być jednocześnie humanistycznym; Stanisław Ulam – marzyciel, zaczytany w powieściach Verne'a, uczestnik projektu konstruowania bomby atomowej w Los Alamos; Stanisław Mazur, ojciec słynnej tancerki Krystyny, wybitny matematyk, który jednak nie radził sobie z prostymi rachunkami za zakupy w kiosku, komunista z przekonania, niechętnie publikował swe odkrycia.
Ich losy przedstawia autor naprzemiennie, splatając ich dzieje w jedną wielką opowieść o geniuszach wywodzących się z lwowskiej szkoły matematycznej. Nie brakuje tu ciekawostek i anegdot. W książce Urbanka sławni matematycy pokazani są jako ludzie „z krwi i kości”, ze swoimi słabościami, przywarami i całą ich specyfiką. Zwykły zjadacz chleba tak naprawdę nie miał o nich zielonego pojęcia, a teraz wie, że nie święci garnki lepią, a Polska ma się czym poszczycić, jeśli chodzi o wkład w rozwój matematyki. Tylko jeszcze rodzi się pytanie, o ile więcej polscy uczeni, a także ci pochodzenia żydowskiego, czy jakiegokolwiek innego, mogliby wnieść do światowej nauki, gdyby nie wojenna zagłada.
Na uwagę i pochwałę zasługuje ogrom pracy, jaką biograf włożył w przygotowanie dzieła. Dokładnie zgłębił sylwetki czterech postaci, zaznaczył kilka pomniejszych, dał wyraźny historyczno-społeczny rys tamtych czasów. Opowiedział nie tylko o paru geniuszach, ale przybliżył fenomen na skalę światową, jaki stanowiła lwowska szkoła matematyczna wraz z jej czołowymi przedstawicielami. M. Urbanek zadbał o liczne materiały źródłowe i konkretną bibliografię. Publikację wzbogaca wywiad z profesorem Romanem Dudą, matematykiem i historykiem nauki pt. „Szkoci ze Lwowa” , spis według dat najważniejszych wydarzeń dotyczących lwowskiej szkoły matematycznej, a także obszerny indeks osób.
Książkę „Genialni...” czyta się niczym powieść, jest to pasjonująca i inspirująca lektura. Osobiście nabrałam ochoty na poszukiwanie publikacji pióra H. Steinhausa, z jego aforyzmami na czele. Naprawdę nie sądziłam, że moje zainteresowanie przerodzi się w fascynację, na tyle by uznać „Genialnych...” za swoją faworytkę wśród lektur roku 2014. Wydawnictwo ISKRY słynie z tego, że proponuje czytelnikom książki niebanalne, profesjonalnie przygotowane, wartościowe. Tym razem tak samo okazało się niezawodne. Życzę, aby ta publikacja nie tylko zyskała uwagę odbiorców, ale zdobyła nagrody literackie. Moim zdaniem w pełni na to zasługuje!
Magdalena Witkiewicz "Pierwsza na liście" (Filia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 07, styczeń 2015 10:08