Aktualności
Rozmowa Magdaleny Knedler z Elżbietą Śnieżkowską-Bielak, autorką powieści "Smak błękitnego nieba".
- Szczegóły
- Kategoria: Wywiady
- Utworzono: środa, 17, grudzień 2014 10:21
Elżbieta Śnieżkowska-Bielak jest przede wszystkim poetką. Debiutowała w roku 1984 tomikiem Świątki ciszy. Jest również uznaną autorką książek dla dzieci, powieści i opowiadań. Jedenastego grudnia bieżącego roku świętowała nie tylko swój jubileusz, lecz także promowała najnowsze literackie dziecko – książkę Smak błękitnego nieba. Powieść, z której – jak sama autorka przyznała podczas wywiadu – jest najbardziej dumna. Przy okazji udało nam się również porozmawiać o jej inspiracjach, twórczym rozwoju, kryzysach i spójności artystycznego wizerunku. I jeszcze o tym, czy poezja naprawdę jest passe...
Poniższy wywiad stanowi zapis rozmowy, którą Magdalena Knedler przeprowadziła z Elżbietą Śnieżkowską-Bielak podczas jej imprezy jubileuszowej we wrocławskim Art Cafe Kalambur.
Elu, od Twojego debiutu minęło trzydzieści lat. Czujesz na swoich ramionach to doświadczenie? Czy też może za każdym razem, kiedy zaczynasz proces twórczy, czujesz się jak debiutantka? W końcu do każdego tekstu – niezależnie od tego, czy to proza, czy poezja – trzeba wnieść coś świeżego...
Nie czuję żadnego ciężaru. Wręcz przeciwnie im więcej piszę , tym czuję się młodsza i szczęśliwsza. Myślę, że taki stan ducha, który właśnie zawdzięczam tworzeniu, zawsze pozwala na powiew świeżości i nowości w twórczości artysty.
Jak patrzysz na swój debiut po latach? Tamta kobieta, która w '84 wydała swój pierwszy tomik poezji, jest dla Ciebie dobrym przyjacielem, nieodłącznym życiowym towarzyszem, a może kimś zupełnie obcym?
Kobieta sprzed lat, z chwili debiutu, to ciągle ta sama kobieta. Każda książka, którą tworzę, a potem wydaję, jest moim kolejnym dzieckiem. I zawsze, gdy wypuszczam ją w świat, czuję się tak, jakbym wypuszczała dziecko, które musi się od tej chwili nauczyć żyć własnym życiem.
Jak to się stało, że w ogóle zaczęłaś pisać?
Przyszło samo w wieku dziewięciu lat. Zadebiutowałam w rodzinie wierszykiem o Wielkanocy. Potem pisałam na uroczystości szkolne, do szkolnych przedstawień, na rodzinne uroczystości, a potem już poważniej o miłości, o samotności, o życiu w ogóle.
Czyli można powiedzieć, że Twoja poezja narodziła się z radości? Często dzieje się tak, że poezja powstaje w bólach...
Tak, to prawda. Moja późniejsza poezja też niejednokrotnie powstawała w bólach...
Zadebiutowałaś w bardzo trudnym dla Polaków czasie. Czy napotkałaś na trudności w związku z publikacją swojego pierwszego tomiku?
Książkę wydawało Jeleniogórskie Towarzystwo Społeczno- Kulturalne. Nie było trudności. To przecież sama „liryka, tkliwa dynamika”.
Na swoim koncie masz poezję, prozę, utwory dla dzieci. Jak wyglądał Twój twórczy rozwój?
Od dziecka pisałam poezję i czuję się poetką, w mowie wiązanej najłatwiej mi wyrazić wszystkie moje stany emocjonalne. Gdy moje dzieci były małe, a były to właśnie lata osiemdziesiąte, gdy księgarnie świeciły pustkami, zaczęłam pisać dla dzieci. Pierwszą powieść napisałam w 2004 roku i pół roku później ją wydałam. Potem napisałam jeszcze dwie powieści i dwa zbiory opowiadań.
Co uważasz za swoje największe literackie osiągnięcie?
Uważam, że ono jest cięgle przede mną... Mam masę planów twórczych, ale z dotychczasowego dorobku najbardziej chyba jestem dumna z powieści, którą dzisiaj promuję.
Czy są w Twoim dorobku takie utwory, których Ty sama nie lubisz? A może wszystkie traktujesz po równo, jak własne dzieci?
Dokładnie tak. Wszystkie moje książki to moje dzieci. I tak jak wspominam czasem dzieciństwo moich dzieci, tak wspominam okoliczności tworzenia i wydawania każdej z książek.
Mówi się o tym, że każdy artysta niejednokrotnie przeżywa w swoim życiu twórczy kryzys. Cierpi na brak weny i nie jest zadowolony z efektów swojej pracy. Czy miewasz kryzysy twórcze? W jaki sposób starasz się je przezwyciężyć?
Miewam okresy zmęczenia i wtedy najczęściej staram się gdzieś wyjechać albo zająć się prostą, ale dającą radość pracą, np. na mojej działce. Nie pozwalam sobie na dłuższe przerwy, ponieważ wiem, że o sukcesie zawsze stanowi systematyczna praca.
Jak już powiedziałyśmy, masz na swoim koncie prozę, ale jesteś przede wszystkim poetką. Dlaczego wybrałaś akurat poetyckie środki wyrazu? Czy teraz pisanie poezji ma w ogóle sens? Przygotowując się do naszej rozmowy, odwiedziłam strony internetowe wielu wydawnictw i 90% z nich zastrzega, by w propozycjach wydawniczych nie przysyłać tomików poezji. Poezja się nie sprzedaje... Uważasz, że poezja jest naprawdę passe? Martwi Cię to zjawisko odchodzenia od poezji?
Ja jestem spokojna o poezję. Jako historyk literatury i filolog wiem, że nadejdzie czas na poezję. Dzisiaj mamy nowy pozytywizm. W zapędzonym za pieniędzmi i karierą świecie nie ma czasu na to, żeby spojrzeć w głąb, we własną duszę, a często i sumienie.. A poezja potrzebuje ciszy i refleksji, ale ja wiem, że jak to bywało w historii literatury, taki czas musi nadejść. Poza tym poezja dzisiaj pełni jeszcze jedną funkcję. Jako juror konkursów literackich, wiem, że wielu ludzi pisze poezję, uzewnętrzniając w niej swoje stany psychiczne. Jest to swoista terapia. Natomiast jest to niebezpieczne, gdyż terapeutyczna funkcja poezji zaczyna dominować nad artystyczną.
Których poetów i prozaików najbardziej cenisz?
Poetyckimi wzorcami są dla mnie Gałczyński i Herbert, Miłosz. Natomiast w prozie cenię sobie bardzo Flauberta, Stephena Kinga, a z polskich prozaików Żeromskiego i wrocławskiego współczesnego pisarza Stanisława Srokowskiego. Z ciekawością obserwuję debiuty prozatorskie Doroty Ponińskiej, Ewy Bauer i innych młodych pisarzy.
Zgadzasz się z tym, że czytelnictwo upada i w ogóle cała sztuka to już działalność mocno niszowa?
Powtórzę to, co powiedziałam wcześniej o poezji. Sztuka ma swoje lata rozkwitu i takie, kiedy wypada z łask, ale świat bez sztuki, poezji, malarstwa byłby smutny i bezwartościowy. Kiedy się już nasyci konsumpcją i zobaczy wokół siebie pustkę, zajrzy na Parnas. Na pewno.
Piszesz od trzydziestu lat, ale Twoja osobowość artystyczna jest spójna. Niespecjalnie też idziesz w komercję. Nie kusiło Cię nigdy, by napisać coś pod tzw. „publikę”? Coś niezobowiązującego, przy czym nie trzeba myśleć i co się świetnie sprzeda? Trudno jest pozostać twórczo spójnym? Robić „swoje” bez oglądania się na mody?
Taka już jestem, nie idę za modą, choć, przyznam, napisałam jedno babskie czytadło „Randki.pl” i lubię tę powieść, nieźle się sprzedawała, ale uważam, że pisarstwo wiąże się z misją, że pisarz musi wiedzieć, co ma do powiedzenia społeczeństwu i zdawać sobie sprawę, że to on powinien je kształtować, niezależnie od mód, a w zależności od sytuacji tego społeczeństwa i pewnej ponadczasowej etyki. Pisarz ma, podobnie jak reżyser filmowy, poruszać wrażliwość czytelnika na krzywdę, na patriotyzm, na historię. Ma tak robić, bo to jest jego funkcja w społeczeństwie.
Elu, poproszę Cię teraz, byśmy jednak na chwilę zeszły z tego Parnasu i podyskutowały o Twojej powieści – Smak błękitnego nieba. Kiedy w Twojej głowie narodził się pomysł na taką właśnie powieść? Powieść, jakby nie było, rozrachunkową. We wstępie zaznaczasz, że jest to Twój indywidualny punkt widzenia na wydarzenia z lat '80, ale wydaje mi się, że jesteś niejako reprezentantką większej całości. Twój punkt widzenia nie jest odosobniony...
Właściwie już wtedy, kiedy to wszystko się działo, myślałam, ze trzeba to uwiecznić w literaturze. Jednak czując się wtedy bardziej poetką, nie myślałam o sobie. Potem coraz częściej nachodziły mnie myśli, że trzeba napisać powieść nie o wielkiej polityce, ale o zwykłych ludziach uwikłanych w skutki tej polityki. Ja trzydzieści trzy lata temu miałam maleńkie dzieci i nie byłam w tyglu zdarzeń, ale mocno, całym sercem opowiadałam się za walczącymi o wolność.
Bazowałaś tylko na własnych wspomnieniach i doświadczeniach, czy opierałaś się również na historiach innych ludzi, materiałach źródłowych, filmach?
Opierałam się głównie na tym, co słyszałam z zachodnich mediów, z opowiadań osób więzionych, internowanych, osób zaangażowanych w podziemne harcerstwo i ruch oporu w ogóle. Również starałam się opowiedzieć codzienne, jakże trudne życie ludzi, nie poddających się bezprawiu. Oporniki wpięte w kołnierzyki uczniów, kolejki po żywność, anegdoty i dowcipy, które wtedy znały nawet dzieci. Chciałam też pokazać, jak wielką rolę odegrał wtedy w życiu zwykłych ludzi Kościół i kierujący nim Jan Paweł II.
Jak Ty sama wspominasz tamten czas? Są Ci bliskie poglądy Twojej bohaterki, Eugenii Buraczyńskiej? Na patriotyzm, obywatelskie obowiązki, religię?
Tamten czas wspominam jak okres wielkiej grozy i bezsilności. Natomiast poglądy mojej bohaterki podzielam. Wiem, że przychodzi taki czas w życiu człowieka, kiedy trzeba stanąć po stronie prawdy.
Bohaterka powieści „Smak błękitnego nieba” z początkowo nie zamierza się angażować w działalność konspiracyjną. Krytykuje swojego męża, działacza „Solidarności” za to, że wyżej ceni działalność podziemną od troski o własną rodzinę. Eugenia tymczasem chce po prostu normalnie żyć, pracować, pomóc córce w przygotowaniach do matury... Mąż uważa wręcz, że nie jest patriotką, po czym odchodzi do innej kobiety, tak samo jak on zaangażowanej w walkę... Eugenia jednak zostaje wciągnięta w wir politycznych wydarzeń, czy tego chce, czy nie. Bo kwestia nie rozbija się już o samą działalność polityczną, ale zwyczajnie o sumienie. Eugenia nie podpisuje lojalki, kryje córkę, która powiela ulotki, chodzi na spotkania modlitewne. Ona jest taką trochę „everywoman”. Takich kobiet jak ona było wtedy tysiące...
I do dziś pozostały bezimienne. Ja takiej polskiej kobiecie, przedstawicielce tych bezimiennych nadałam imię i nazwisko i pokazałam jej wewnętrzne przemiany.
Wiele piszesz o spotkaniach modlitewnych i religijności głównej bohaterki, która z letniej chrześcijanki staje się osobą głęboko wierzącą. Piszesz również o jej dylemacie związanym z rozwodem. Eugenia kocha mężczyznę, który nie jest jej mężem. Człowiek ten jest wolny, a małżeństwo Eugenii to czysta fikcja. Pokolenie dzisiejszych trzydziesto-, czterdziestolaktów nie widziałoby w rozwodzie żadnego problemu. Dla Eugenii jest to jednak antyczny konflikt tragiczny. Ona nie może właściwie dokonać słusznego wyboru. Każdy będzie się dla niej wiązał z cierpieniem. Podzielasz poglądy Eugenii?
Eugenia reprezentuje moje, a nawet starsze od mojego pokolenie. Wychowała się w rodzinie katolickiej, gdzie wiara, była wiarą, a nie frazesem. Jest kobietą odpowiedzialną za swoje słowa, za składaną przysięgę, ale także za przykład, który da własnemu dziecku. To są dziś niemodne słowa i niemodne wzorce, ale w tym wypadku odwołałam się do słów Jana Pawła II, które powiedział na Westerplatte do młodzieży. Eugenia miała takie swoje Westerplatte, które nie pozwoliło jej iść na łatwiznę. To chciałam pokazać w tej powieści także.
Jak myślisz, co o Twojej powieści powie młode pokolenie? Które nie do końca lub też w ogóle nie pamięta tamtych czasów, które jest mocno zlaicyzowane i rozpieszczone dobrobytem? A może młodzi mają dzisiaj tak naprawdę trudniej?
Ta powieść traktuje o historii naszego narodu. Kto nie chce znać swojej historii i nie chce jej poznać, a więc i czytać na ten temat, podcina gałąź na której siedzi, odcina się od własnych korzeni, staje się pustą tykwą, bez zasad, uczuć i sumienia. Jestem pewna, że i w naszej młodzieży są uśpione patriotyczne uczucia, że ma ona poczucie sprawiedliwości. Jednak „historia jest nauczycielką życia” i trzeba ją znać, żeby wyciągać z niej wnioski.
Eugenia stoi w obliczu nie lada dylematu. Ona świadomie nie chce się angażować, a jednak nie chce też stanąć po stronie „tamtych”, zapisać się do partii. Dlaczego niektórzy ludzie trwali przy swoich poglądach mimo drastycznych doświadczeń, więzienia i represji, inni zaś dawali się szybko złamać? Jak myślisz, w czym tkwi przyczyna takich różnych postaw?
To się chyba nazywa „kręgosłup moralny”. Jeżeli Eugenia miała w domu wzorce patriotyczne, a miała, jej ojciec był oficerem AK, a potem był za to prześladowany przez komunistów, wiedziała, że są w życiu takie sprawy, których broni się do końca. A ci, którzy się poddawali lub wręcz kolaborowali, dbali tylko o własne dobro. Ale to też jest znane z literatury. Przypomnę cytat z Wesela Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś zaciszna, byle nasza wieś spokojna”.
Jak patrzysz, Elu, na dzisiejszą rzeczywistość? Podoba Ci się świat wokół Ciebie? Wiele jeszcze trzeba zmienić?
Za wiele jest postaw konsumpcyjnych, a za mało społecznych. Zbyt wiele się kłócimy, a przecież niezgoda rujnuje, a zgoda buduje. Czy takiej wolności oczekiwała Eugenia i jej pokolenie? Odnoszę się do tego w epilogu powieści.
Dziękuję Ci bardzo za tę rozmowę.
Katarzyna Misiołek "Niekochana" (Muza)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 17, grudzień 2014 08:57
- Autor: Katarzyna Stec
Książka "Niekochana" nie stanowi żadnego novum ani pod względem tematyki, ani konstrukcji literackiej.
Samotność w związku, poczucie odrzucenia, pewne uzależnienie emocjonalne i finansowe - wszystko to przewinęło się już przez literaturę kobiecą. Być może wątki te nie są jeszcze do końca wyeksploatowane, ale w przypadku Katarzyny Misiołek nie udało się im nadać innowacyjności. Cały czas miałam wrażenie, że brnę przez to, co już gdzieś czytałam.
"Niekochana" to historia jakich wiele. Pozornie szczęśliwa mężatka udaje przed wszystkimi, że ma idealne małżeństwo. Tymczasem w rzeczywistości to jedna wielka farsa, która prawdziwą twarz ma jedynie za zamkniętymi drzwiami. To właśnie w czterech ścianach rośnie samotność głównej bohaterki, liczne podejrzenia, a także kompleksy. Wydarzenia, które po sobie następują nie są zaskakujące, przez co też cała fabuła wydaje się nieco banalna. Ot, wieczne domysły, próba dialogu bez szansy na kontynuację, osobne sypialnie i rosnąca irytacja. Do tego wszystkiego wierne grono niby przyjaciółek, którym nie ma się odwagi zwierzyć z fikcyjności swojego związku. Wówczas upadłby bowiem misternie zbudowany mit o jego doskonałości.
Kompletnie nie przekonała mnie kreacja nieszczęśliwej żony, która zaczyna żebrać o uwagę, miłość, seks i zwykłe zainteresowanie. Szuka winy w mężu, ale czy sama jest jej pozbawiona? To nie jest bohaterka, którą da się polubić. Im dalej w książkę, tym bardziej zaczyna być irytująca. Najbardziej zabrakło mi w "Niekochanej" perspektywy mężczyzny. Katarzyna Misiołek nie pozwoliła przemówić swojemu bohaterowi. Dostajemy zaledwie jakieś fabularne okruchy. Widzimy go oczami żony i jak nie trudno się domyśleć, wizerunek ten jest mocno subiektywny. Jego głos byłby tu naprawdę cenny, bo być może okazałoby się, że wina leży po obu stronach. A tak dostajemy złego, winnego mężczyznę i skrzywdzoną kobietę. I gdzie tu element zaskoczenia?
Krótko mówiąc, jest zbyt zwyczajnie, by oczarować, poruszyć i zachęcić do kolejnego spotkania z twórczością autorki.
Danuta Noszczyńska "Harpia" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 16, grudzień 2014 09:43
Twórczość Danuty Noszczyńskiej mam na celowniku już od dawna. To bardzo interesująca i oryginalna autorka, która potrafi znakomicie łączyć tragedię z komedią, pobudzać do śmiechu i do łez, pisać lekko o sprawach poważnych, a przy tym wszystkim kreować naprawdę wyjątkowych, niepapierkowych bohaterów. Operuje świetnym stylem i szuka niebanalnych formalnych rozwiązań, jak choćby w powieści Pod dwiema kosami czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana. Jej znakomite Wszystkie życia Heleny P. pozostały mi w pamięci na bardzo długo. Dlatego też po najnowszą powieść Danuty Noszczyńskiej – Harpię – sięgnęłam chętnie, choć z lekką obawą. Czy słusznie?
Adela Topor żyje według ściśle określonych zasad. Handluje antykami, dba o zdrowie, lubi popijać czerwone wino i ceni sobie święty spokój. Nie zawiera przyjaźni, a z mężczyznami nie wchodzi w związki, tylko w „układy”. Układy zaś polegają na tym, że: a). wspólna rozrywka – tak; b). wspólne posiłki – proszę bardzo; c). seks – jak najbardziej, przy obopólnej zgodzie i satysfakcji; d). miłość – niekoniecznie; e). wspólny dach nad głową – pod żadnym pozorem. Do relacji damsko-męskich Adela ma dość duży dystans, a najwyżej ceni sobie... własne towarzystwo. Jest cyniczna, złośliwa, chłodna, prawie zgorzkniała. W nic nie angażuje się emocjonalnie, albowiem emocjonalne zaangażowanie stanowi zaprzeczenie świętego spokoju. A jednak z rzucanych tu i ówdzie uwag Adeli możemy wnioskować, że nie zawsze prezentowała taką właśnie życiową postawę. Kiedyś była zupełnie inna. Empatyczna, ciepła, otwarta i... potrafiąca kochać. A zatem także słaba i podatna na krzywdę. Obecna Adela z dawną Adelą nie zamierza mieć już nic wspólnego. Szybko się jednak przekona, że emocje i uczucia nie są zjawiskami, którymi można sterować, które można obrobić intelektualnie i logicznie uzasadnić. Kiedy na jej drodze staje tajemniczy Artur, życie Adeli wywraca się do góry nogami. Artur bowiem nie obchodzi jej łukiem. Jest bezczelnym typem, który zwyczajnie idzie po swoje. I wyznaje bardzo podobną do Adeli filozofię życiową. A poza tym wydaje się być zamieszany w aferę kryminalną... Uniesieniom emocjonalnym związanym z pojawieniem się na horyzoncie tajemniczego nieznajomego zaczynają towarzyszyć doznania zgoła innej natury. Wokół Adeli i jej galerii antyków kręcą się podejrzane typy, a w pobliskich krzakach co rusz ktoś obrywa w łeb. Czyżby to przeszłość dawała o sobie znać? Przeszłość związana z byłym mężem Adeli? Przeszłość, o której nie chce mówić, o której boi się nawet myśleć? Czy Adela będzie potrafiła przezwyciężyć swoje uprzedzenia i lęki? Czy będzie potrafiła opuścić bezpieczny kokon, utkany z chłodu i obojętności? Czy będzie potrafiła porozumieć się z mężczyzną tak cynicznym, jak ona sama? I czy... dowie się czegoś o podejrzanych zbirach żywo zainteresowanych jej galerią?
Do przeczytania Harpii skłonił mnie nie tylko fakt, że książkę tę napisała Danuta Noszczyńska. Zainteresowałam się również samym tytułem powieści. Uwielbiam bowiem słowo „harpia”. Po pierwsze pięknie brzmi i na mojej prywatnej liście fonetycznych realizacji od dawna walczy o najwyższą pozycję z „Ksantypą” (tak wiem, jestem dziwna...). Po drugie harpia to cudowny ptak i najpotężniejszy fruwający drapieżnik Nowego Świata. Po trzecie mitologiczne harpie były dość paskudnymi demonami, porywającymi bezbronne dzieciątka, a także kradnącymi... dusze. Słowo „harpia” kojarzyć się może zatem z kimś pięknym, ale drapieżnym, złośliwym, wrednym, bezwzględnym i ogólnie niezbyt anielskim. Tytułowa bohaterka powieści Harpia musi więc być... fascynująca! Właśnie tak. Harpie są fascynujące. Uwielbiam takie bohaterki. Wkurzające, skomplikowane, postępujące dość dziwnie i kierujące się niezrozumiałymi dla mnie regułami, skłócone same ze sobą, złośliwe i wredne. I noszące w sobie tajemnicę. Bardzo trudno jest wykreować podobną postać tak, by mimo swojego zołzowatego charakteru budziła sympatię. Prowokowała do tego, by poznać ją bliżej, zajrzeć w jej duszę, poznać sekrety. A Adela Topor, zagrzebana w swój ciasny kokon, otoczona mgłą pozornego świętego spokoju, jest urocza w swoim zagubieniu. Jest intrygująca. Jest wartością samą w sobie. A jej doskonała kreacja stanowi mocną konstrukcję, na której opiera się cała fabuła powieści.
Harpia jest bowiem przede wszystkim historią Adeli. Prowadzona w pierwszej osobie narracja powoduje, że czytelnik przez cały czas przebywa w jej głowie, ogląda rzeczywistość jej oczami i do wszystkiego przykłada matrycę jej systemu wartości. Nie ma tutaj miejsca na żadne narracyjne odbicia, nie ma ucieczki w inny punkt widzenia, nie ma szans na złapanie oddechu w odmiennej perspektywie. Pozostali bohaterowie są dla Adeli tylko tłem. Barwnym, ale jednak tłem. To jej dramat. Jej tragedia i komedia zarazem. A my przeżywamy ten dramat razem z Adelą. Piękny język, lekki styl, oryginalne poczucie humoru (kilka razy popłakałam się ze śmiechu) i garść mądrych refleksji sprawiają, że od powieści Noszczyńskiej naprawdę trudno się oderwać. Do tego stopnia, że jestem w stanie przymknąć oko na sposób, w jaki autorka zdecydowała się rozwiązać akcję. W finale wszystko bowiem wydaje się dla mnie zbyt proste, zbyt piękne i zbyt obfitujące w rozmaite cuda natury... medyczno-fizyczno-biologicznej. Żeby jednak przyczepić się porządnie, musiałabym zdradzić zakończenie powieści, a tego nawet pod groźbą tortur nie zamierzam uczynić. Poza tym finał, przy całej swojej „zbyt-piękności”, bardzo mnie ucieszył i usatysfakcjonował. I to właśnie powinno się liczyć. Prawda?
Mieczysław Grydzewski "Silva rerum" (Wydawnictwo Iskry)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 15, grudzień 2014 09:16
W 1994 roku wydano pierwszy książkowy wybór felietonów Mieczysława Grydzewskiego „Silva Rerum”, zaś w 2014 roku, Wydawnictwo Iskry opublikowało nowy wybór tekstów tego znanego felietonisty i dziennikarza. I dziś po tej lekturze mogę śmiało stwierdzić, że teksty Mieczysława Grydzewskiego wyróżniają się ponadczasowością. Choć książka liczy ponad 800 stron, to jednak jej zawartość jest tak interesująca, że nie zważałam na nieubłagany upływ czasu. A każdy moment poświęcony książce traktuję jako cenną lekcję dobrego dziennikarstwa.
Felietony powstały w latach 1948-1969 i choć liczą już ponad pół wieku, to wciąż bawią, pobudzają ciekawość oraz rozpalają wyobraźnię. Każdy tekst świadczy o wyjątkowym stylu pisarskim, bowiem emanuje czarującym humorem oraz wielką elegancją słowa. Co ważne, sam autor był niezwykłym człowiekiem, dla którego „Wiadomości literackie” były jedną z najważniejszych części jego życia. Mieczysław Grydzewski był dziennikarzem i redaktorem z „krwi i kości” i ten niezwykły talent ujawnia się w jego felietonach. Czytelnik poznając teksty może odnieść wrażenie, że przenosi się nie tylko do czasów powojennej Polski, ale również do średniowiecza czy renesansu. Mieczysław Grydzewski dotyka zróżnicowanej tematyki, przeskakując z epoki królów Polskich do czasów najnowszych. A każdy felieton zawierał tak ciekawe informacje, że powojenni miłośnicy „Wiadomości literackich” to od nich rozpoczynali tygodnik. I nie należy się dziwić, bowiem teksty Mieczysława Grydzewskiego wykraczają poza nie tylko jego epokę, ale także pozostałe ramy czasowe.
Kiedyś Juliusz Sakowski stwierdził, że te felietony są „arcydziełem dowcipu, zgrabności, ognia!” i cóż, zgadzam się z tą opinią. Mieczysław Grydzewski tworzył arcydzieła słowem, żartem oraz swoim talentem. Nie tylko poważne, ale nawet błahe, lekko plotkarskie tematy ujmował w ramy doskonałego dziennikarstwa, pisząc felietony, które na długo zapadają w pamięć czytelnika. I nie tylko powojennego, lecz również współczesnego. Obecnie, w wielkiej stercie tekstów większości o niczym, trudno jest znaleźć felietony i eseje dorównujące twórczości Mieczysława Grydzewskiego. A dorobek tego dziennikarza i redaktora, który niemal musiał walczyć z całym światem o tygodnik „Wiadomości literackich”, stanowi perłę w historii polskiego dziennikarstwa. Felietony są nie tylko cenną rozrywką, ale również ciekawym źródłem wiedzy oraz przykładem dla wszystkich, zajmujących się twórczością pisarską.