
Aktualności
Marcin Pałasz "Elf i pierwsza gwiazdka" (Skrzat)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: niedziela, 14, grudzień 2014 09:47
 Szczerze przyznam, że nie przepadam za psami, ale jeszcze parę książek Marcina Pałasza i będę musiała to odszczekać... Zdaje się, że całkiem przypadkiem zostałam fanką serii o Elfie - przygarniętym ze schroniska psie o wielkich uszach, ogromnym sercu i wcale nie małym rozumku. Tym razem autor zaserwował nam zwariowaną opowieść wigilijną, która bawi do łez, ale także porusza ważne tematy.
Szczerze przyznam, że nie przepadam za psami, ale jeszcze parę książek Marcina Pałasza i będę musiała to odszczekać... Zdaje się, że całkiem przypadkiem zostałam fanką serii o Elfie - przygarniętym ze schroniska psie o wielkich uszach, ogromnym sercu i wcale nie małym rozumku. Tym razem autor zaserwował nam zwariowaną opowieść wigilijną, która bawi do łez, ale także porusza ważne tematy.
Nadchodzą święta Bożego Narodzenia - pierwsze w psim żywocie Elfa. Jest on niesamowicie zaintrygowany tym, kim jest ten cały Mikołaj, po co Duży przytargał do mieszkania całe drzewo i co to jest w ogóle zima.... To jednak dopiero początek góry lodowej, bo dzielny czworonóg musi zmierzyć się z "chlebowym potworem", a wyjazd do rodziny w Biestrzykowie przyniesie mnóstwo przygód i nie zawsze miłych atrakcji. W gościnnym domu ciotki Ewy trwają przygotowania do Wigilii, tymczasem wujek ze Szwecji maluje pisanki. Ogólnie jest wesoło, ale niektórym wcale nie do śmiechu, zwłaszcza po wybuchu puszki z cuchnącymi "surstromming", detonacji ekologicznego szamba i aferze z tabletkami. Dzieje się naprawdę dużo, a w tym całym zamieszaniu dokonuje się prawdziwy cud - Elf podbija serce babci.
Humor, ciepło, pozytywna energia to elementy nieodzowne w książkach Pałasza, jednak ich największym atutem są sprytnie podane treści edukacyjne. W zabawnych historyjkach z psiego punktu widzenia i w przygodowej fabule autor umieszcza wiele cennych informacji i wartości. Moją uwagę zwrócił opis psów rezydujących u Ewy - wśród nich: "Majka, nieduża biała jak śnieg psia staruszka", "Malina - dojrzała sunia..." i "Zuzia, siwa i głucha już jamniczka", najczęściej przebywająca na swoim legowisku w kuchni. Oto piękny przykład traktowania zwierząt, zasługujących na troskliwą opiekę i ciepły kąt na stare lata. Do tego Erka - siostra Elfa, również adoptowana ze schroniska. Cenną lekcją są relacje rodzinne (wyjąwszy pewną "kuzynkę"), zwłaszcza na linii Babcia - Marcin. Zaznaczył się też pewien problem dotyczący rodziny Nuki, na szczęście dziewczynka znalazła wsparcie u przyjaciół. Dość enigmatycznie i skrótowo o tym wspominam, ale nie chcę zbyt wiele wyjawiać. Zresztą znajomość szczegółów nie powinna wpływać zanadto na odbiór tej książki, gdyż tu liczy się głównie sposób budowania scen, pełne humoru sytuacje i dialogi. Czyta się znakomicie!
"Elf i pierwsza gwiazdka" to opowieść bardzo rodzinna, świąteczna, mądra i urocza. Nie nadmieniłam, że jest to literatura dla dzieci. Bo nie jest. Bo to książka, jak i cała seria o Elfie, dla każdego, niezależnie od wieku. To książka, którą od pierwszej do ostatniej strony czyta się z uśmiechem od ucha do ucha, z malutkimi przerwami na inne emocje. Poczucie humoru autora jest nieprzeciętne, jego pomysły - znakomite, a i talentu mu nie poskąpiono... Makuszyński byłby z niego dumny.
Izabela Żukowska "Skazy" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 13, grudzień 2014 10:29
 Nigdy nie sądziłem, że przekonam się do powieści obyczajowej. Romans? Zdarzało się. Biografie? Ostatnio coraz częściej. Powieść historyczna? Jak najbardziej! Nawet dramat od biedy przełknę. Nie pamiętam jednak, żebym w ciągu kilku ostatnich lat przeczytał powieść obyczajową, która zapadłaby mi w pamięć. Izabela Żukowska, autorka "Skaz", właśnie to zmieniła. Jestem zachwycony.
Nigdy nie sądziłem, że przekonam się do powieści obyczajowej. Romans? Zdarzało się. Biografie? Ostatnio coraz częściej. Powieść historyczna? Jak najbardziej! Nawet dramat od biedy przełknę. Nie pamiętam jednak, żebym w ciągu kilku ostatnich lat przeczytał powieść obyczajową, która zapadłaby mi w pamięć. Izabela Żukowska, autorka "Skaz", właśnie to zmieniła. Jestem zachwycony.
Fabuła jest zapisem historii gdańskiej rodziny Hollenbach - kupców, którzy od XVIII wieku żyli na terenach niegdysiejszego wolnego miasta. Autorka prowadzi nas równoległe przez cztery okresy historyczne - końcówkę wspomnianego XVIII wieku, dwudziestolecie międzywojenne, okres stanu wojennego i rok 2013. Bohaterem każdego z nich są przedstawiciele Hollenbachów, którzy tworzyli ponad dwa wieki historii swego rodu. Najwięcej jednak miejsca autorka poświęca okresowi międzywojennemu i jego wpływu na lata następne.
Żukowska w znakomity sposób poradziła sobie z równoległym snuciem historii. Ostatnia przedstawicielka rodu Hollenbach przyjeżdża do Polski na pogrzeb swojej matki i odkrywa list, w którym ujawnia ona (znaczy się - matka) najmroczniejsze rodzinne tajemnice. Tajemnice, które powstały właśnie w szeroko opisywanym dwudziestoleciu międzywojennym. Nie mogło przecież być tak, że szanowana kupiecka rodzina z takim stażem nie zakopała kilku trupów w ogródku, prawda?
"Skazy" to przede wszystkim powieść, która opowiada o Gdańsku. Autorka w plastyczny sposób przedstawia nie tylko jego zmieniającą się na przestrzeni lat architekturę, ale także tło historyczne i prawdziwe postaci, które przewinęły się przez mury Danzig. Dzięki dobremu przygotowaniu merytorycznemu książka jest autentyczna i nawet jeśli ktoś nie przepada za kwestiami typowo obyczajowymi (których na szczęście w "Skazach" jest niewiele), urzekną go wydarzenia historyczne oglądane oczami zwykłych mieszkańców niezwykłego miasta.
Autorka posiada wyjątkowy dar do rozstrzygania wielkich spraw przy pomocy drobnych, rodzinnych sytuacji. W swojej powieści stawia pytania o przywiązanie do tradycji, postawę wobec różnych odmian patriotyzmu, obronę przed totalitaryzmem czy wreszcie o to, na ile warto poświęcić osobiste szczęście kosztem dobra rodziny. Charakterystyczni bohaterowie postawieni w niejednoznacznych sytuacjach uwarunkowanych konwenansami i wydarzeniami historycznymi to najjaśniejsze punkty tej powieści. Oni, oraz końcówka - niespodziewana, gorzka i smutna.
Izabela Żukowska ma talent, ogromną wiedzę i wyobraźnię, która nawet proste wydarzenia zmienia w fascynujące historie. Wszystko bowiem, co wydarzyło się w "Skazach" spokojnie mogłoby mieć miejsce w rzeczywistości. Wątpię jednak, by życie z takim wyczuciem o tym opowiedziało, za co szczególnie należą się autorce słowa uznania. Może następnym razem zajmie się Krakowem albo Poznaniem?
Elżbieta Śnieżkowska-Bielak "Smak błękitnego nieba" (Arcana)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 12, grudzień 2014 10:10
 Lata osiemdziesiąte to na dziejowej mapie Polski czasy bardzo trudne. Czasy, moglibyśmy powiedzieć, bardziej dla Sofoklesowskich Antygon niż Ismen. Dla tych, którzy czuli w sobie ducha walki, chęć oporu, pragnienie wyostrzenia pazurów i zaatakowania systemu, postawienia na szali wszystkiego „za wolność naszą i waszą”. A co miały wówczas począć owe nieszczęsne „Ismeny”? Kobiety, które chciały zwyczajnie „prząść wełnę”? Dbać o dom, dzieci, o to, żeby postawić na stole ciepły obiad, pójść do pracy, na wywiadówkę do szkoły, na spacer z mężem, na kawę z koleżanką? Czy dla nich również było gdzieś miejsce? A może historia po raz kolejny udowodniła, że wobec pewnych spraw człowiek nie jest w stanie pozostać obojętnym? Że trzeba się opowiedzieć, zająć pozycję po którejś stronie barykady? Historia nie sprowadza się bowiem tylko do wielkich bitew i spektakularnych popisów militarnych. Historia zaczyna się od jednostki. Od pojedynczego oddechu, idei, światła w tunelu. Od wyboru. Dobrego lub złego.
Lata osiemdziesiąte to na dziejowej mapie Polski czasy bardzo trudne. Czasy, moglibyśmy powiedzieć, bardziej dla Sofoklesowskich Antygon niż Ismen. Dla tych, którzy czuli w sobie ducha walki, chęć oporu, pragnienie wyostrzenia pazurów i zaatakowania systemu, postawienia na szali wszystkiego „za wolność naszą i waszą”. A co miały wówczas począć owe nieszczęsne „Ismeny”? Kobiety, które chciały zwyczajnie „prząść wełnę”? Dbać o dom, dzieci, o to, żeby postawić na stole ciepły obiad, pójść do pracy, na wywiadówkę do szkoły, na spacer z mężem, na kawę z koleżanką? Czy dla nich również było gdzieś miejsce? A może historia po raz kolejny udowodniła, że wobec pewnych spraw człowiek nie jest w stanie pozostać obojętnym? Że trzeba się opowiedzieć, zająć pozycję po którejś stronie barykady? Historia nie sprowadza się bowiem tylko do wielkich bitew i spektakularnych popisów militarnych. Historia zaczyna się od jednostki. Od pojedynczego oddechu, idei, światła w tunelu. Od wyboru. Dobrego lub złego.
Eugenia Buraczyńska jest kobietą po czterdziestce. Mieszka w Wągrowie i pracuje jako polonistka. Ma dziewiętnastoletnią córkę, która przygotowuje się do matury. Życiorys dość zwyczajny jak na powieściową heroinę, prawda? A jednak jest coś jeszcze... W Polsce trwa stan wojenny, zaś mąż Eugenii, Adam, angażuje się w działalność opozycyjną. Siebie uważa za prawdziwego patriotę, a Eugenię za osobę obojętną i chłodną wobec spraw ojczyzny. Neutralność żony dokucza Adamowi do tego stopnia, że decyduje się on opuścić rodzinę i związać z inną kobietą – działaczką „Solidarności”. Eugenia zostaje sama. Z córką tuż przed maturą i chorą matką, której trzeba zapewnić opiekę. W sklepach półki świecą pustkami, a władza poczyna sobie wobec obywateli coraz śmielej. Eugenia, choć sama nigdy nie angażowała się w działalność polityczną, objęta zostaje nieustającą obserwacją przez Służby Bezpieczeństwa. Jako żona działacza „Solidarności” jest bowiem osobą politycznie niepewną... Kobieta stara się chronić rodzinę i zachować swoją upragnioną neutralność, szybko się jednak okaże, że wobec zaistniałych wydarzeń nie można przyjąć postawy obojętnej. Odmawiając podpisania „lojalki” i przystąpienia do partii, Eugenia dokonuje wyboru i staje po stronie „tamtych”. Bo w świecie, w którym żyje, nie ma miejsca na neutralność. Trzeba stać murem za „systemem” lub przeciwko niemu wystąpić. Eugenia wybiera zatem opozycję. I choć sama nie konspiruje, ze strony władz spotyka ją szereg drastycznych represji. Utrata pracy, społeczna degradacja, a w końcu więzienie... Czy w politycznej zawierusze Eugenia będzie potrafiła znaleźć bezpieczną przystań? Czy będzie umiała zachować godność i postępować w zgodzie z własnym sumieniem, mimo widma niebezpieczeństwa, zwieszającego się nad jej głową niczym ciężki baldachim? Czy trafi na swoją małą „wysepkę szczęścia” w tym dziwnym świecie, funkcjonującym wedle irracjonalnych zasad?
Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak osobistej i podszytej wachlarzem autentycznych emocji książki. Smak błękitnego nieba to wprawdzie historia Eugenii Buraczyńskiej, a jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że sporo tutaj również samej autorki. We wstępie do swojej powieści Elżbieta Śnieżkowska-Bielak twierdzi, iż jej powieść jest kolejnym subiektywnym spojrzeniem na lata osiemdziesiąte, próbą przefiltrowania wydarzeń przez sito własnego systemu wartości i głosem sumienia. I faktycznie – indywidualizm autorki i jej emocjonalność przebijają z każdej karty. A jednak powieść ta jest czymś więcej niż tylko subiektywnym spojrzeniem na przeszłość. Elżbieta Śnieżkowska-Bielak stworzyła – być może nieświadomie – powieść bardzo uniwersalną. Właśnie dzięki temu, że nie pisze o wielkich historycznych ikonach, że nie stoi na barykadzie, nie każe swoim bohaterom organizować strajków i uczestniczyć w dramatycznych demonstracjach. Zamiast tego opowiada historię kobiety wciągniętej w wir wydarzeń i zmuszonej do porzucenia marzeń o prozie życia, świętym spokoju i względnej stabilizacji. Kobiety, która również podejmuje walkę z systemem, ale tylko dlatego, że rzecz nie rozbija się już o działalność polityczną, lecz także o sumienie i osobistą godność. A sumienie nie pozwala Eugenii podpisać lojalki, nie pozwala jej przystąpić do partii. Sumienie nakazuje jej wybór innej drogi. Eugenia wszelkimi metodami szuka sposobu, by nie tylko przetrwać, ale i ocalić własną godność, zachować człowieczeństwo, móc każdego ranka bez obrzydzenia oglądać w lustrze swoją twarz. Jest cichą bohaterką. Jest jednym z tych małych, milczących wojowników, od których często zależą losy wielkich bitew. Jest „everywoman”. Kobietą, jakich wówczas w Polsce żyły tysiące. Reprezentantką większej zbiorowości. Jednym z tych miniaturowych mechanizmów, bez których nie mogłyby funkcjonować ogromne machiny.
Powieść Elżbiety Śnieżkowskiej-Bielak jest również interesującym psychologicznym portretem kobiety, która dojrzewa emocjonalnie, podejmuje trudne decyzje, chroni rodzinę, ale i... cierpi z powodu miłości. Tak! Cierpi z powodu miłości. Eugenia Buraczyńska zakochuje się bowiem z wzajemnością w mężczyźnie, który nie jest jej mężem. Większość czytelników wzruszy zapewne ramionami i zapyta, w czym tkwi problem? Wiemy przecież, że mąż Eugenii do świętych raczej nie należy... A jednak problem jest. Eugenia przeżywa go mocno. W jej systemie wartości dylemat ten urasta do rangi antycznego konfliktu tragicznego. Eugenia jest bowiem wierzącą i praktykującą katoliczką i dla niej sakrament małżeństwa może zakończyć tylko śmierć... Jakie to niedzisiejsze, prawda? Jakie niemodne, staroświeckie i nieżyciowe... Kto by się dzisiaj przejmował podobnymi dylematami? Kto by robił dramat z rozwodu? Teraz? W dobie cyfrowej rewolucji i lotów w kosmos? W dobie globalnej wioski i szalejącego terroryzmu? Jakiś rozwód? Naprawdę? A jednak... W tej bezkompromisowości w ukazywaniu „niemodnych” problemów, w tej odwadze mówienia w sposób żarliwy i szczery o wierze – wierze czystej, nieubranej w puste rytuały, niepoddanej zmechanizowanym ceremoniom, ale przeżywanej każdym nerwem, niejako wręcz organicznie – Elżbieta Śnieżkowska-Bielak zasługuje na ogromny szacunek. A jej książka na uważną, spokojną, niespieszną lekturę. I refleksję. Na temat historii. Na temat trudnych wyborów. Na temat życia w ogóle.
Katarzyna Michalak "Przystań Julii" (Znak)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 11, grudzień 2014 09:23
 Katarzyna Michalak jest dla mnie jedną z najlepszych współczesnych polskich autorek. Moja przygoda z twórczością Pani Katarzyny rozpoczęła się od Poczekajki, którą urzekła mnie do tego stopnia, że po jej przeczytaniu kupiłam wszystkie książki, które wyszły spod jej pióra. Moja radość przy otwieraniu przesyłki z wydawnictwa, w której podejrzewałam że jest Przystań Julii można porównać tylko do otwierania sterty prezentów urodzinowych, czy wpisując się w grudniową aurę- świątecznych. Na tej radości jednak się zakończyło. Czuję niedosyt i przesyt. I szczerze mówiąc ciężko mi powiedzieć, które z tych uczuć jest silniejsze.
Katarzyna Michalak jest dla mnie jedną z najlepszych współczesnych polskich autorek. Moja przygoda z twórczością Pani Katarzyny rozpoczęła się od Poczekajki, którą urzekła mnie do tego stopnia, że po jej przeczytaniu kupiłam wszystkie książki, które wyszły spod jej pióra. Moja radość przy otwieraniu przesyłki z wydawnictwa, w której podejrzewałam że jest Przystań Julii można porównać tylko do otwierania sterty prezentów urodzinowych, czy wpisując się w grudniową aurę- świątecznych. Na tej radości jednak się zakończyło. Czuję niedosyt i przesyt. I szczerze mówiąc ciężko mi powiedzieć, które z tych uczuć jest silniejsze.
Przystań Julii jest ostatnią częścią trylogii Serii kwiatowej. I o ile wcześniejsze części, czyli Ogród Kamili i Zacisze Gosi trzymały może nie tyle w napięciu, co budowały świat, w który czytelnik bez problemu wchodził wraz z pierwszą przeczytaną stroną, starał się wczuć w role poszczególnych bohaterów, zrozumieć niektóre z ich decyzji, tak w przypadku ostatniej… nie do końca wiedziałam, czy mam się śmiać, że fantazja autorki popłynęła w kierunku Mody na sukces, czy innej opery mydlanej, czy płakać, że z materiału i mnogości pomysłów jakie się zawarły w skromnych 298 stronach, które spokojnie można było spożytkować na co najmniej kolejne trzy części, stworzyła misz-masz kryminału, romansu i powieści detektywistycznej, a momentami nawet sensacyjnej. Czy ta mieszanka się udała? To oceni każdy, kto po nią sięgnie samodzielnie.
Fabuły, która prowadzona jest dwutorowo - w Milanówku i Bogumiłej, opisywać nie będę, ponieważ pojawia się tak wiele ważnych wątków, że obawiam się że napisałabym kolejną książkę. W oczy jednak rzuca się, że pomimo tytułu Przystań Julii, co wskazuje, że ta część miała być poświęcona głównie Julii Stern, znowu jest zdominowana przez Kamilę i Gosię. Bo kończąc książkę, wiemy jakie plany ma Kamila i Łukasz, Gosia też nie jest niewiadomą, natomiast sama Julia i jej dalsze losy pozostają w sferze domniemań. Znalazła swoją przystań, a nawet trzy, jednak to rozwiązanie wzbudza niedosyt. Dodatkowo pojawia się ponownie Janka, którą poznaliśmy w pierwszej części, i nowi bohaterowie, których historie też mogą zaciekawić. A nic tak nie denerwuje czytelnika, jak rozbudzona ciekawość połączona ze świadomością, że o nich już się raczej nic nie dowiemy. W końcu to ostatnia część trylogii.
Będąc fanką twórczości Katarzyny Michalak, stwierdzam, że może przeze mnie przemawiać gorycz świadomości, że to koniec historii kobiet z Ulicy Leśnych Dzwonków, którą z chęcią rozbudowałabym o jeszcze co najmniej dwie części. I mam takie odczucie, że te kolejne dwie części autorka bardzo chciała zmieścić w Przystani Julii. Nie żałuję, że przeczytałam, żałuję że to ostatni tom tej serii.






