James Lesy "Lista Jongueta" (Novae Res)

Seria tajemniczych samobójstw, detektyw-egocentryk po traumatycznych przejściach, księgowy-samotnik trawiony przez swoje wewnętrzne demony, morze whiskey, trudna miłość i malownicze Dijon w tle. Brzmi jak przepis na bestseller, prawda? A jednak... Często zdarza się tak, że mimo iż ściśle trzymamy się przepisu i staramy się o najlepszej jakości składniki, ciasto wychodzi nam z zakalcem. Lista Jonqueta – pierwsza powieść tajemniczego autora, podpisującego się jako James Lesy – jest właśnie takim ciastem z zakalcem. Książką, która naprawdę mogła być wybitna, a wyszła zaledwie przeciętna, albowiem Lesy zwyczajnie nie zadbał o odpowiednie proporcje. I pomylił się w kwestii gatunkowej przynależności. Lista Jonqueta – wbrew temu, jak się ją reklamuje – wcale nie jest żadnym thrillerem. Oj nie...


Yvon Pierre Jonquet mieszka w malowniczym Dijon. Jest samotnikiem z wyboru. Pracuje jako księgowy, a po godzinach zamyka się w domu, który urządził sobie niczym bunkier. Sporo pije. Sporo również myśli. O swojej izolacji, o swojej sztuce, która nie spotkała się z uznaniem i którą w związku z tym postanowił porzucić, a także i o swoich wrogach. Wrogach niczego nieświadomych.  Ludziach, z powodu których pan Jonquet zaznał rozmaitych przykrości. Jednostkach niemających pojęcia o tym, że ich nazwiska trafiły na specjalną listę. Tytułową listę Jonqueta... Pewnego dnia Yvon Pierre-Jonquet – zirytowany do ostatecznych granic zachowaniem sąsiadki, która z nudów podgląda go przez lornetkę – postanawia wprowadzić w życie mroczny plan... W międzyczasie w okolicach Dijon ma miejsce seria niewyjaśnionych samobójstw. Sprawą zaczyna interesować się detektyw Juan Poussin – policjant po traumatycznych przejściach, który stoi w obliczu poważnego kryzysu małżeńskiego. Czy uda mu się powiązać ze sobą trzy tajemnicze samobójstwa? Czy rzeczywiście gdzieś w tle kryje się coś więcej niż wynika z policyjnych akt? Czy za dziwnymi zgonami stoi tajemniczy „master of puppets”? Czy detektyw Poussin o dokonanie zbrodni podejrzewa słuszną osobę?


Ernest Hemingway powiedział kiedyś, że wielkie emocje wcale nie dają się zamknąć w wielkich słowach. Nie twierdzę, że w pełni się z tym zgadzam, ale przyznać muszę, iż stylistyczna asceza Hemingwaya czy ubiegłorocznej noblistki Alice Munro za każdym razem robią na mnie piorunujące wrażenie. Jestem jednak jednym z tych czytelników, którzy lubią odrobinę poezji w prozie. Odrobinę wyszukanych ozdobników, kilka zagęszczonych stylistycznie opisów, jakąś drobiazgową introspekcję czy malowniczą dygresję, pozornie niepowiązaną z wątkiem głównym. Ale! Ale, ale! Niedobrze się dzieje, kiedy nadmiernie barokowa stylistyka i milion dygresji, przemyśleń, mentalnych pejzaży i retrospekcji zaczyna zdecydowanie dominować na fabułą. Zwłaszcza jeśli – do-jasnej-za-przeproszeniem-cholery – określamy powieść jako thriller. Lista Jonqueta może i zawiera jakieś elementy thrillera... Na początku i na końcu. Środek zaś – mniej więcej sześćset stron – to gatunkowo bliżej nieokreślona, dość przyciężka proza, balansująca między „kobiecą” obyczajówką, powieścią psychologiczno-egzystencjalną, powiastką filozoficzno-etyczną i kryminałem, który byłby całkiem niezły, gdyby Lesy pokazał jakieś śledztwo. Jakąś kryminalną łamigłówkę. Gdyby zagonił detektywa Poussina do rzetelnej policyjnej roboty, zamiast kazać mu biadolić nad sobą i przeżywać dylematy, czy ma się udać do psychologa, czy też może nie... Ale Lesy nie zagonił Poussina do roboty. Nie pokazał śledztwa. Nie wykorzystał potencjału kryminalnego, który czai się w Liście Jonqueta. A szkoda...


W tej książce zdecydowanie brakuje dynamiki. Jeśli zaś w „thrillerze” nie ma dynamiki, to... Sami wiecie, prawda? No właśnie. Thriller przestaje być thrillerem i zaczyna zwyczajnie nudzić. A przecież pomysł na fabułę James Lesy miał świetny. Jestem przekonana, że taki Mateusz M. Lemberg, który potrafi genialnie kreować „pokrzywionych” policjantów i znerwicowanych schizofreników, wykręciłby tę powieść na prawdziwy majstersztyk w swoim gatunku. Lesy tymczasem za bardzo chciał pokazać światu swoją wiedzę, erudycję, świetną orientację w kulturze i stylistyczną wszechstronność. I przekombinował. Za bardzo skupił się na językowych ozdobnikach, na przemyśleniach bohaterów, które ciągną się i ciągną w nieskończoność, a także na grzebaniu się wciąż w tych samych wspomnieniach. Nie rozumiem, po co Jonquet setki razy wspomina, jak wespół ze swoim dawnym przyjacielem zbudowali prowizoryczne auto ze starego wózka. Po co Poussin setki razy wspomina swój wypadek na rowerze, który miał miejsce w dzieciństwie. Po co Madelaine – ukochana Jonqueta – setki razy wspomina zabawę w „miasto”? Przecież czytelnik durny nie jest i wystarczy mu powiedzieć raz! Jedźmy dalej... W jakim celu w książce znalazło się mnóstwo przemyśleń w stylu:

Teraz mógł w pełni skupić się na bieżących rachunkach... Lecz najpierw musiał iść do łazienki. Czuł potrzebę wcześniej, ale przez to całe rozpamiętywanie zepchnął ją na drugi plan. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu kto nie miał do czynienia z czymś podobnym, gdy zasiedział się przed komputerem lub dobrym filmem. Problem polega na tym, że gdy mocz w pęcherzu osiąga masę krytyczną, to nie ma zmiłuj. Biegniesz albo lejesz w gacie. Wstał z fotela – powoli, aby nie wzbudzić  niepotrzebnej ciekawości – przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, uchylił drzwi i wślizgnął się do korytarza. Na szczęście wizyta w ubikacji nie wymagała zgody szefa. W przeciwnym razie zapewne by nie zdążył. *


Ludu! Jeżeli rozmyślanie o oddawaniu moczu zajęło Jonquetowi tyle czasu, co autorowi wyprodukowanie podobnego opisu i czytelnikowi – jego przeczytanie, to bohater musiał mieć naprawdę poważny problem... I zresztą... Właśnie tego oczekujemy od thrillera, prawda? Rozważań o masie krytycznej moczu! Przecież Lista Jonqueta ma ponad sześćset stron, zadrukowanych drobnym maczkiem! Nie można było tej powieści odrobinę odchudzić? Nie można jej było podłożyć pod prawdziwie ciężką redaktorską łapę, żeby trochę „ruszyć” fabułę, zwiększyć dynamikę, zachować proporcje miedzy opisem i akcją? Przecież Lesy potrafi to robić. Udowodnił swoją umiejętność budowania dynamiki na ostatnich pięćdziesięciu stronach. Tam właśnie wyszedł z niego autentyczny pisarz, który jest w stanie nie tylko nakreślić zagęszczony stylistycznie opis, lecz także zbudować prawdziwe napięcie. I właśnie choćby dla tej końcówki warto przeczytać Listę Jonqueta. Stanowi ona bowiem dowód na to, że James Lesy naprawdę ma potencjał. I powinien nie tyle nauczyć się lepiej pisać, ile „lepiej” wykreślać. Niepotrzebne zdania, niepotrzebne opisy, niepotrzebne ozdobniki, a nawet niepotrzebnych bohaterów. I wtedy będzie rewelacyjnie. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

 

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież