Aktualności
Iwona Banach "Lokator do wynajęcia" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 28, sierpień 2014 10:58
W mediach przeważają informacje smutne, szokujące, zatrważające, a przynajmniej niepokojące. Wokół nas rozgrywają się dramaty i tragedie. Toteż dla psychicznej równowagi potrzebujemy - jak kania dżdżu - humoru, odprężenia, śmiechu. Dobra komedia bywa nieraz na wagę złota. Rozrywki szukamy w kinie i telewizji, ale i literatura ma nam do zaoferowania ubaw po pachy. Już się przekonałam, że Iwona Banach potrafi napisać fajną komedię („Szczęśliwy pech”), więc bez wahania sięgnęłam po świeżutką książkę tej autorki. Tym razem też była to beczka śmiechu.
Miśka - pomysłowa, odważna i nieźle zakręcona dziewczyna, opiekuje się na zlecenie domami, których właściciele wyjechali. Tym razem zawitała do Zawilca koło Zakopanego. Towarzyszy jej Noldi - potężnej postury, romantyczny polonista, który boi się pająków i niemal własnego cienia. Dom okazuje się być „nawiedzony”, wyjący wisielec to pestka, w porównaniu z tym, że coś w kuchni rzuca nożami, bałagan sam się robi, a dookoła posesji powstają podejrzane podkopy i pojawiają się zwłoki. Nigdy nie wiadomo, co lub kto zza węgła wyskoczy, co się wydarzy. Oprócz zajmowania się domem, Miśce polecono „mieć oko” na dwie starsze panie, ciotki właściciela nieruchomości. Kobiety bynajmniej nie były zgrzybiałymi babciami, a skoro mowa o grzybach, to miały one po ich degustacji pewne doświadczenia z fioletowymi smokami... Wszak „wesołe jest życie staruszka”! Nina i Bella ciągle szukały urozmaicenia swej egzystencji, a przy tym były szczwane jak lisy, w ich sąsiedztwie nikt nie miał prawa się nudzić, a policja - w osobie lokalnego stróża prawa Józka i (cytuję) - „dupka z Krakowa” - miała pełne ręce roboty. Morderstwo, porwanie, próba kradzieży, podszywanie się pod kogoś, poszukiwania skarbu, a wszystko to w zwariowanym towarzystwie. Słowem - mętlik i galimatias. Do tego na dokładkę tajemnicza Witka, herszt-baba Maryśka, stolarz Andrzej (najbardziej „normalny” z całego towarzystwa) oraz dwa specyficzne psy: ogromny nowofunland, Kruszynka i piekielny york, Pańcia. Dużo się działo, gagi i dialogi sprawiały, że nie tylko często się uśmiechałam, ale i chichotałam w głos i chyba nigdy nie zapomnę „zasad” zgniłych ziemniaków w sierpniu albo „boryło”.
W serii „Babie Lato” ukazują się powieści pogodne, romantyczne, pełne ciepła, humoru, wzruszeń. Ten cykl cechuje różnorodność, posiada też wspólny mianownik Przeważają historie obyczajowe, ale i w nich nie obywa się bez śmiechu. Niektóre idą bardziej w stronę humorystyczną.
„Lokator do wynajęcia” to przezabawna komedia, tylko momentami romantyczna, ze zwariowaną akcją, happy endem i plejadą nietuzinkowych postaci. Trochę to taki „horror na żarty” w góralskiej scenerii. Świetny antydepresant! Ta powieść powinna być przepisywana zamiast „Valerin Forte”!!!
Moim zdaniem, nie ma lepszej metody na poprawę nastroju, niż powieści spod znaku „Babiego Lata” ze szczególnym uwzględnieniem pióra Iwony Banach. Poproszę o napisanie kolejnej!
Wywiad z Aliną Krzywiec, autorką powieści "Kolebka. Teraz. Kiedyś. Później."
- Szczegóły
- Kategoria: Wywiady
- Utworzono: poniedziałek, 25, sierpień 2014 09:21
Rozmowa Magdaleny Knedler z Aliną Krzywiec, autorką powieści „Długa zima w N.” i „Kolebki”
Pod koniec ubiegłego roku Alina Krzywiec z pompą wkroczyła na polski rynek wydawniczy, prezentując czytelnikom swoją świetną debiutancką powieść – „Długa zima w N.”. Z autorką rozmawiamy o poszukiwaniu tożsamości, złych matkach, PRL-u, historii, sympatycznych i niesympatycznych bohaterkach, a także o inspiracjach i planach na przyszłość.
Magdalena Knedler: Twoja debiutancka powieść, „Długa zima w N.”, to dość kontrowersyjny i bezkompromisowy portret współczesnej kobiety upadłej. W „Kolebce” nie ostrzysz już tak bardzo pióra i kreślisz ciepłą w swej wymowie opowieść o poszukiwaniu tożsamości. Który styl jest Ci bliższy?
Alina Krzywiec: Przyjęte narracje miały załatwić inne rzeczy, czym innym kierowałam się, pisząc „Długą zimę w N.”, a czym innym „Kolebkę”. Debiut był książką zrodzoną ze złości i w złości, postać głównej bohaterki, Marii B., i tak została przeze mnie potem ocieplona. To dla mnie przede wszystkim opowieść o złych matkach, pisana przez kobietę, która marzy o macierzyństwie, ale los jej nie sprzyja. Książka zrodziła się z obserwacji tych kobiet, które traktują dzieci jak własność, balast, obciążenie, albo – pozornie pozytywnie – jak medal dla swoich umiejętności wychowawczych, czyli dla wszystkich tych, które coś poprzez dziecko sobie w życiu „załatwiają”, odzierając je z autonomii i integralności.
M.K.: Sama również jesteś matką. Wiesz zatem, że to nie takie łatwe zadanie...
A.K.: Tak i swoją drogą, od kiedy mam dzieci, jestem wobec innych matek o wiele bardziej wyrozumiała. Chciałam pokazać, jak łatwo jest w życiu przeoczyć rzeczy ważne, zbyt mocno koncentrując się na wyobrażeniach, fantazjach, swoim chciejstwie. Ale też to, że nie ma przymusu macierzyństwa, że należy odpowiedzialnie zadać sobie pytanie – po co się pakować w dożywotnie zobowiązanie?
M.K.: Maria B. z „Długiej zimy w N.” nie potrafi być dobrą matką, a Marta Żółkiewska z „Kolebki” marzy o dziecku i wydaje się być do tego emocjonalnie gotowa. Musi jednak swoje odczekać, przeżywa osobistą tragedię. A jednak jest w niej siła. To nie jest „smutna” dziewczyna...
A.K.: „Kolebkę” zaczęłam pisać od razu po ukończeniu pierwszej książki i czułam silną potrzebę stworzenia postaci mniej ekscentrycznej niż Maria B. Kogoś, z kim przyjemnie będzie mi spędzić kilka miesięcy. Jednocześnie cały czas pamiętałam, o czym ta opowieść ma być i zależało mi, żeby Marta Żółkiewska była bardziej typowa, także po to, by czytelniczki mogły się w jej rozterkach związanych z poszukiwaniem tożsamości odnaleźć. Zależało mi, żeby to była historia ciepła w swojej wymowie i cieszę się, że tak ją postrzegasz, bo czasem docierają do mnie opinie, że „Kolebka” jest powieścią smutną, co zawsze mnie dziwi.
M.K.: „Kolebka” to historia dziewczyny urodzonej przez Niemkę-bękarta wojny, przygarniętą i wychowaną przez Żydówkę i zdeklarowanego komunistę. Kwestia mentalnego i kulturowego dziedzictwa stanowi oś konstrukcyjną całej powieści. Skąd pomysł na właśnie taką fabułę?
A.K.: Urodziłam się i wychowałam na Dolnym Śląsku, w miejscowości, która przed II wojną światową ani przez pół dnia nie była polska, mimo to tereny te nazwane zostały Ziemiami Odzyskanymi. W dzieciństwie problemy kulturowego dziedzictwa nie zaprzątały mi głowy. Pamiętam dokładnie, kiedy dotarł do mnie sens przymiotnika „poniemiecki”. Zawsze tak się mówiło, ale było to słowo pozbawione kontekstu historycznego. Przez długi czas sądziłam, że to tak samo neutralne określenie, jak np. ze spadzistym dachem, z gankiem, czy przedwojenny. Bagaż historyczny ukryty w tym słowie dotarł do mnie dopiero, kiedy zaczęłam zastanawiać się nad historią własnej rodziny, która także musiała na skutek zawirowań wojennych opuścić swoje rodzinne strony i wprowadzić się do cudzych domów. Zbieżność ich losów dała mi do myślenia, ale poprzedni ustrój nie był życzliwy takim rozmyślaniom i niewiele znalazłam informacji o poprzednich mieszkańcach Milicza. To się bardzo zmieniło w ostatnich latach.
M.K.: Właśnie – sama również pochodzę z „poniemieckiego” Wrocławia i mam wrażenie, że trochę się obecnie tą „niemieckością” szczycimy... We Wrocławiu odsłania się np. oryginalne niemieckie szyldy czy napisy na budynkach.
A.K.: Tak, niemieckość tych terenów przestała być tabu, muszę przyznać, że do tradycji niemieckich sięga się wręcz z chlubą, wyciągając co rusz przykłady niemieckiej gospodarności, której efekty widoczne są do dziś (np. pewne rozwiązania związane z regulacją rzek, czy hodowlą karpia). Drugim tabu polskiej pamięci historycznej jest Zagłada Żydów. Tu posługujemy się znowu pewnymi hasłami, które, jak ten przymiotnik „poniemiecki”, pozostają w świadomości społecznej nierozkodowane. Niby wszyscy wiedzą, że Żydzi przed wojną stanowili znaczącą mniejszość (10% ludności, około 30% ludności miejskiej), ale ogół nie uświadamia sobie ani skali tej zagłady i jej bezpowrotnej straty, ani współodpowiedzialności za ich los. Te dwie kwestie – historycznych tabu wysiedlenia Niemców i Holocaustu przyświecały mi przy konstruowaniu tej powieści. Dlatego bohaterką uczyniłam Polkę, która zarówno o żydowskich korzeniach babci, jak o niemieckości matki dowiaduje się już jako osoba dorosła i dopiero wówczas musi się do obu kwestii ustosunkować. Chciałam te skomplikowane tematy ubrać w dobrze znany z literatury kobiecej schemat – powrotu na prowincję.
M.K.: W „Kolebce” odwołujesz się do pokrętnej historii Polski i dziejowego zdeterminowania Polaków. Przeszłość jest dla Ciebie ważna? Pamiętasz kawałek PRL-u?
A.K.: O PRL otarłam się jako dziecko, w 1989 roku miałam dwanaście lat, i zapamiętałam ją tak, jak pamięta się dzieciństwo, nostalgicznie. Czasem mam wrażenie, że żyję już bardzo długo, bo ówczesna rzeczywistość wydaje się odległą epoką. Na przykład kiedy pomyślę, że w znajomych domach, podobnie zresztą jak u mnie, dekorowało się mieszkania pustymi puszkami po piwie czy Coca-Coli. Zbierałam sreberka od czekolad i papierki po cukierkach, historyjki z gum z Donaldem to był prawdziwy rarytas. Prawdziwym przedmiotem pożądania były katalogi wysyłkowe Otto, przywożone z Niemiec, nie mówiąc już o sfotografowanych tam zabawkach. Taka była rzeczywistość lat osiemdziesiątych małego miasteczka w zachodniej Polsce i tego moje dzieci już nie będą w stanie zrozumieć. Może dlatego cenię przeszłość, bo zaczynam odkrywać, że moi rodzice i dziadkowie też spędzili kawał życia w realiach, które są nie do odtworzenia. Pamiętam jak mój ojciec przyjechał z Niemiec fiatem 126p na niemieckich numerach rejestracyjnych. Te niemieckie tablice od razu nadawały autu szlachetności. I chociaż był to najbardziej pospolity samochód w tamtych czasach, nikt nie mógł go rozpoznać, pomimo emblematu marki. Wszyscy pytali z niedowierzaniem, jaki to samochód. Po prostu nie mieściło im się w głowie, że z tego kapitalistycznego raju można wrócić maluchem. W moich stronach ciągle aspiracje pobudzała bliskość niemieckiej granicy, nawet DDR, zresztą do tej pory tak jest, czego przykłady można odnaleźć w „Kolebce”.
M.K.: A nie wydaje Ci się, że dzieci były wtedy bardziej pomysłowe? Bawić można się było czymkolwiek, wyczarować coś z niczego. Teraz wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
A.K.: Rzeczywiście, dzieciństwo w PRL-u to też czas kreatywnych zabaw. Jako dziecko uwielbiałam zabawę korzeniami, razem z moją ówczesną przyjaciółką wyrywałyśmy kępę trawy, czesałyśmy jej włosy, ubierałyśmy w krawieckie ścinki i stawała się albo mamą, albo tatą, albo jednym z dzieci. Mama koleżanki zajmowała się szyciem i dysponowała skrawkami materiału, które wspaniale udawały ubrania. Ta zabawa w dom z korzeniami udającymi lalki i płytkami od parkietu, którymi znaczyłyśmy w ziemi kolejne pomieszczenia, dawała mi mnóstwo satysfakcji. Nie wiem, czy dziś, w czasach dobrobytu i wszechobecnej konsumpcji, dzieci jeszcze bawią się w ten sposób. Lubiłam też w porze kwitnienia wiśni siadać pod drzewami, gdzie z inną koleżanką tworzyłyśmy całe historie o tym, co stanie się z kwiatkiem, który połkniemy, czy wyrośnie nam w brzuchu owoc, kilka tygodni później połykałyśmy nabożnie pestki zerwanych z tego drzewa wiśni, dalej drążąc tę kwestię. Teraz myślę sobie, że mało w tym może było absurdów PRL-u, a więcej Bullerbyn. Pamiętam też oczywiście zajmowanie miejsca w kolejce po kawę czy papier toaletowy, apele i pochody pierwszomajowe, choć wówczas nie zdawałam sobie naturalnie sprawy z tego, że jesteśmy poddawani indoktrynacji, a w domu się o tym raczej nie mówiło. Szerokim echem odbiła się debata Wałęsa-Miodowicz, a potem pierwsze wybory, które zresztą wywołały, czy też może ujawniły pierwsze polityczne podziały w rówieśniczej grupie.
M.K.: Maria B. z „Długiej zimy w N.” to anty-bohaterka, anty-żona, anty-matka. Zdradza męża, nie kocha swojej córki. Marta Żółkiewska z „Kolebki” to introwertyczka, obsesyjnie poszukująca swojego „ja”, ale w gruncie rzeczy dziewczyna „dobra”. Rogaliki upiecze, dżem usmaży…Którą ze swoich literackich „córek” bardziej lubisz?
A.K.: Zdecydowanie bardziej lubię Martę Żółkiewską, myślę, że ma potencjał, by po rozwikłaniu rodzinnych zawiłości odnaleźć siłę w sobie, niezależnie od dobrych czy złych doświadczeń poprzednich pokoleń, niezależnie od więzów krwi lub ich braku. W takim punkcie jej życia ją opuściłam, wierząc, że jej przyszłość rysuje się jasno.
M.K.: Przyszłość Marii B. raczej nie rysuje się jasno – powieść kończy się strasznie...
A.K.: Tak, dla Marii B. nie widzę specjalnie nadziei, dlatego powieść kończy się makabrycznym akcentem. Porażają mnie osoby takie jak ona, niezdolne do refleksji nad sobą, choć jednocześnie cały czas sobą zaabsorbowane. Pojawiają się czasem pytania, czy nie myślałam o tym, żeby dopisać drugą część z tą bohaterką.
M.K.: I co? Czytelnicy lubią serie wydawnicze.
A.K.: Zupełnie nie widzę takiej możliwości. Maria B. pozostanie tym, kim jest – kobietą upadłą. Mogłaby tylko upaść niżej. Udawać lepiej. Kłamać nawet podczas pobierania powietrza. Ale sądzę, że sylwetka jaką stworzyłam, już daje wystarczająco dobry obraz i dla wielu jest nie do zniesienia.
M.K.: „Długa zima w N.” i „Kolebka” ukazały się w księgarniach w krótkim odstępie czasu i wydane zostały w dwóch różnych oficynach. Pracowałaś nad nimi równocześnie?
A.K.: Najpierw napisałam „Długą zimę w N.” i wysłałam książkę do wydawnictw, po czym od razu zaczęłam pisać „Kolebkę”. Musiałam chyba odreagować dość długą, intensywną obecność Marii B. w moim życiu. Fakt, że obie książki zostały wydane w tak krótkim odstępie czasu wiąże się z zawiłościami na rynku wydawniczym, na które nie miałam wpływu, ale też specjalnie nie narzekam. Cieszę się, że oba tytuły wciąż są do nabycia.
M.K.: Co Cię inspiruje? Dlaczego w ogóle zaczęłaś pisać?
A.K.: Nauczyłam się płynnie czytać, kiedy miałam trzy lata. Od tego czasu za najprzyjemniejszą formę rozrywki uznaję wejście w świat literackiej fikcji. Bardzo szybko zorientowałam się, że tak samo przyjemne jest stwarzanie światów. Pisałam wiesze, dramaty, wygrywałam konkursy literackie i polonistyczne olimpiady. Zaprzestałam tego, kiedy zaczęłam tzw. dorosłe życie, czyli po prostu zajęłam się pracą. Wydawało mi się to niepoważne. Teraz uważam, że niepoważne jest przehandlowanie życia za kredyty i konsumpcyjne dobra. Należy trzymać się tego, co czyni nas wyjątkowymi i niepowtarzalnymi. Każdy ma jakąś swoją szczególną cechę, jakiś dar, nie chciałabym nazywać tego talentem, raczej predyspozycją. Wróciłam do pisania po trzydziestce, bo sądzę, że to moja osobista droga, mój sposób przetrawienia rzeczywistości. Inspiracje czerpię z prasy, z obserwacji, z rozmów, z literatury, ale główną rolę grają tu jednak wyobraźnia okiełznana pisarskim warsztatem.
M.K.: Nad czym obecnie pracujesz i kiedy możemy spodziewać się kolejnego tytułu? Mam nadzieję, że niebawem…?
A.K.: Ukończyłam trzecią powieść, całkiem inną od dwóch poprzednich. Bardzo współczesną i dotykającą aktualnej problematyki. Jest też, jak sądzę, dość kontrowersyjna. Mam nadzieję, że niebawem ukaże się drukiem, niestety nie mogę jeszcze podać żadnych wiążących szczegółów. Myślę nad kolejną. Proces powstawania książki zawsze zaczyna się od tego, że jakiś temat mocno mnie uwiera. I jest teraz taki jeden temat, ale wciąż szukam dla niego odpowiedniej formy.
M.K.: Mam nadzieję, że wkrótce ją znajdziesz:) Życzymy powodzenia!
Alina Krzywiec "Kolebka. Teraz. Kiedyś. Później." (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: niedziela, 24, sierpień 2014 10:58
Pod koniec ubiegłego roku Alina Krzywiec z triumfem wkroczyła na polski rynek wydawniczy swoją powieścią Długa zima w N. A Długa zima – portret współczesnej, małomiasteczkowej madame Bovary, książka kontrowersyjna, bulwersująca i prowokacyjna – stanowiła debiut tak udany, że autorka postawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Ja również z niecierpliwością wyglądałam kolejnej powieści Aliny Krzywiec. I wiele sobie po niej obiecywałam. Czy Kolebka spełniła moje oczekiwania? Spełniła. Ale zupełnie nie tak, jak to sobie wyobrażałam...
Marta Żółkiewska ma dwadzieścia siedem lat, jest wykształcona, zna języki obce, pracuje w irlandzkim call center i mieszka ze swoim chłopakiem w Warszawie, w wynajętym pokoiku o klaustrofobicznej powierzchni. Dziewczyna przeżywa właśnie osobistą tragedię – jej dziecko urodziło się przedwcześnie i zmarło, a ona usiłuje postawić siebie i swoje życie z powrotem do pionu. I wtedy Marta niespodziewanie otrzymuje list od babci, której nie widziała od dobrych kilku lat. Sędziwa Flora Żółkiewska składa interesującą propozycję – przepisze na wnuczkę piękny poniemiecki dom z całym dobrodziejstwem inwentarza, jeśli ta zdecyduje się wrócić do domu. Do Starego Zamku. Do przeszłości. Do wspomnień i do swojego poplątanego, zagubionego w meandrach historii i zupełnie niepewnego dziedzictwa. Marta przełyka strach i wraz z chłopakiem, Marcinem, wyruszają na zachód, do prowincjonalnego Starego Zamku, położonego przy granicy z Niemcami. A tam ich życie wywraca się do góry nogami. Babcia Flora, emerytowana nauczycielka języka polskiego, zachowuje się jak gdyby nigdy nic, a jednak jest w niej coś tajemniczego, obcego... kontrowersyjnego? Marta zaczyna ulegać ponownej fascynacji babcią Florą, Marcin znajduje intratne zajęcie i oboje powoli wtapiają się w stare-nowe otoczenie. A jednak wycieczka do krainy dzieciństwa i błogie wspomnienia związane ze starą jabłonką, stawem pełnym ryb i ukochanym, nieżyjącym już dziadkiem to nie wszystko. Marta zaczyna na nowo drążyć historię własnej rodziny i stopniowo dowiaduje się prawdy. O sobie, o swoim pochodzeniu, o swoich genach, a przede wszystkim o babci Florze i jej tajemnicy, którą starsza kobieta ukrywała przez całe dziesięciolecia...
Alina Krzywiec swoją drugą powieścią bardzo mnie zaskoczyła. Po Długiej zimie w N. postanowiła stępić nieco pióro (a pewnie i pazury) i stworzyć ciepło-zimną, słodko-gorzką opowieść o emocjonalnym dojrzewaniu. O tym, co tak naprawdę kształtuje człowieka, co jest wypadkową genów, a co efektem wychowania i zaszczepionych wartości. Co jest efektem wspomnień, przeżytych doświadczeń, zasłyszanych słów i przetrawionych emocji. A także o tym, co człowiek może zrobić, by zwrócić własne życie na właściwe tory, napisać swoją osobistą historię tak, by każda karta warta była przeczytania. Kolebka to książka oparta na dość ryzykownym schemacie podróży w rodzinne strony, która staje się dla bohatera jednoczesną podróżą w głąb siebie, refleksyjną introspekcją, poszukiwaniem odpowiedzi na fundamentalne pytania. Dlaczego ryzykownym? Odpowiedź jest prosta. Ryzykownym, bowiem bardzo już... wytartym, żeby nie powiedzieć oklepanym. Napisano przecież dziesiątki, jeśli nie setki książek o tym, jak to ktoś bardzo zagubiony i z problemami wraca w rodzinne strony lub też ucieka z wielkiego miasta na prowincję, by tam odnaleźć sens życia. No dobrze, stwierdziłam fakt, a jednak moja wrodzona złośliwość nie dostanie dzisiaj pożywki. Nie mogę poużywać sobie na powieści Aliny Krzywiec. A wszystko dlatego, że... Jest coś w pisarstwie Krzywiec, co każe mi mieć szacunek do jej kunsztu. I do jej talentu, który niewątpliwie posiada. I tutaj, w Kolebce, po raz drugi daje popis swoich możliwości. Nawet z tak wyeksploatowanego schematu fabularnego potrafi wycisnąć nową jakość, ująć temat w sposób oryginalny, spojrzeć na niego świeżym okiem i obrobić na własną modłę. Z wielkim wdziękiem. Kolebka jest znakomicie napisana i skonstruowana, obfituje w mądre refleksje, a bohaterowie są żywi do szpiku kości. Zwłaszcza Marta. Niby zagubiona, zdruzgotana osobistą tragedią, zaplątana w historię własnej rodziny, niepewna jutra, niepewna nawet tego, czego sama chce, a jednak... w jakiś sposób silna. Zdeterminowana, by ułożyć sobie życie. Zdolna do tego, by pomimo przeciwności losu zwlec się z łóżka i usmażyć powidła śliwkowe. I przede wszystkim... z poczuciem humoru! Poczuciem humoru, które nie opuszcza jej nawet w najsmutniejszych, najdziwniejszych i najbardziej popapranych sytuacjach. Takie bohaterki mi się podobają. Takie polubiłabym zapewne w prawdziwym życiu, nawet jeśli sama dżemu za cholerę nie usmażę...
Swoją drugą powieścią – Kolebką – Alina Krzywiec udowadnia, że jest autorką wszechstronną i świetnie czuje się w różnej stylistyce. Po Długiej zimie w N. spodziewałam się, że znowu będzie kąsać, a tymczasem uraczyła mnie opowieścią krzepiącą w wymowie, wciągającą, mądrą, jednocześnie wzruszającą i skrzącą się od niebanalnego poczucia humoru. Właśnie! Wzruszającą i zabawną jednocześnie. Dzięki Kolebce ja, zimna, czepialska filolożka, do literatury podchodząca z zawodową, złośliwą wnikliwością, przypomniałam sobie po raz kolejny, po co właściwie potrzebne nam książki. Nie tylko po to przecież, by drażnić synapsy i zachwycać językową ekwilibrystyką. Również po to, by działać na emocje. By przypominać nam o podstawowych ludzkich odruchach. Takich, jak choćby śmiech i płacz. Podczas lektury Kolebki doświadczyłam jednego i drugiego. I za to autorce dziękuję.
Joanna Jax "Dziedzictwo von Becków" (Videograf)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 22, sierpień 2014 09:54
Zaczyna się zupełnie prozaicznie. Czasy obecne. Oto w opuszczonym domu zostają odnalezione zwłoki mężczyzny o nieustalonej tożsamości. Widać, że denat był zamożny, raczej nic nie wskazuje na jakieś gangsterskie porachunki, może to napad rabunkowy? Piotr "Dragon" Dragoński przyjeżdża na miejsce zabójstwa i nie wie jeszcze, że wkrótce odkryje historię mroczną, sięgającą lat trzydziestych XX wieku.