Magdalena Tulli "Szum" (Znak)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 05, grudzień 2014 08:38
W jednym z wywiadów Magdalena Tulli powiedziała: „Każdy z nas ma w sobie taką dziecięcą część, wesołą albo smutną, albo spragnioną przyjemności. Każdy na swój sposób układa sobie z nią sprawy. Niektórzy wolą ją ignorować. Ja się ze swoją dziecięcą częścią koleguję, chronię ją, dbam o nią. I pilnuję, żeby nie rządziła moim życiem.” Dzieciństwo jest okresem, w którym budujemy fundamenty na dalsze życie. I choć zazwyczaj kojarzy się ono z radością, beztroską i szczęściem, niektórzy zdobywają w nim tak pokaźny bagaż doświadczeń, że staje się on piętnem na wiele lat.
Magdalena Tulli nie ukrywa, że jej najnowsza książka „Szum” jest bardzo osobista i zawiera wiele elementów autobiograficznych, a podobieństwo do prawdziwych osób wcale nie jest przypadkowe. Główną bohaterką powieści jest ona - bezimienna narratorka, która od najmłodszych lat zmaga się z wyobcowaniem i brakiem akceptacji przez otoczenie. Nie spełnia oczekiwań własnej matki uważającej, że dzieci to loteria - bo nigdy nie wiadomo, co się urodzi. A jej trafił się wyjątkowo nieudany egzemplarz, mający problem nawet z tak podstawowymi umiejętnościami jak czytanie i panowanie nad emocjami, zupełne przeciwieństwo jego - opanowanego i inteligentnego syna jej siostry. Niezrozumiana i wykluczona z towarzystwa bohaterka w dzieciństwie zaprzyjaźnia się z książkowym lisem, który żyje w lesie i uczy ją przebiegłości: milczenia i niezwracania na siebie uwagi oraz przypomina o ważnych sprawach. Z biegiem lat dziewczynka dorasta, ale żeby mieć szansę na normalne życie musi uporać się z przeszłością.
Narratorka jest córką ocalałej, która podczas wojny przeszła piekło, a te doświadczenia położyły cień na jej dalszą egzystencję. I choć pozornie wiedzie normalne życie, to uzależnienia od pewnej siebie młodszej siostry i niezdolności do uczuć wobec własnej córki nie potrafi i nie chce ukryć. Dziecko miało wzmocnić w niej poczucie normalności, ale kiedy okazało się, że żywego organizmu nie można ulepić na swoją modłę, nie kryła rozczarowania. W jej przekonaniu urodzenie potomka nie spełniającego oczekiwań obligowało ją tylko do zaspokajania jego podstawowych potrzeb i zwalniało z wkładania wysiłku w kształtowanie wzajemnej relacji.
„Szum” to powieść drogi jaką przechodzi główna bohaterka aby „wyjść” z roli ofiary i dziwadła. Naznaczona cierpieniem i bólem historia o budowaniu poczucia własnej wartości. Nasycona emocjami, symboliką i metafizycznymi odniesieniami, które nie tylko pozwalają w większym stopniu zrozumieć zmagania postaci, ale w bardzo obrazowy sposób uwypuklają te elementy, na które autorka chciała zwrócić uwagę czytelnika.
W najnowszej powieści Magdalena Tulli nie tylko miażdży wrażliwość odbiorcy i chwyta go za gardło i serce, ale też pobudza do refleksji i daje nadzieję. Pokazuje, że choć przeszłość jest nieodzownym elementem naszego życia i nie da jej się od tak wymazać, to można nauczyć się z nią żyć. A to, że ktoś kiedyś nas zaszufladkował nie oznacza, że do końca życia musimy w tej roli pozostać. I choć lektura nie jest łatwa, warto się z nią zmierzyć, ponieważ na tych niespełna dwustu stronach jest więcej prawdy o życiu i o człowieku niż w niejednym podręczniku do psychologii. Polecam.
Mariola Jarocka "Tajemnice starego lasu" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 04, grudzień 2014 10:25
Uwielbiam książki dla dzieci. Zawsze mówię o tym otwarcie i głośno. Uwielbiam książki dla dzieci! Zwłaszcza te świetnie napisane, poruszające w sposób przystępny ważne zagadnienia i usiłujące ocalić od zapomnienia proste prawdy. Książki, które mądrą treść łączą z ciekawą fabułą. Dlatego też bez wahania sięgnęłam po Tajemnice Starego Lasu Marioli Jarockiej. Ten zbiór zabawnych, inteligentnych i wciągających historyjek sprawił, że nie tylko moja córka posiedziała przez dłuższą chwilę w jednym miejscu, ale i ja sama bawiłam się znakomicie.
Stary Las to miejsce dość szczególne. Szczególne dlatego, że zamieszkują go wyjątkowi lokatorzy, którym co rusz przytrafiają się najbardziej nieprawdopodobne przygody. Pan Gawron płaci dość wysoką cenę za nadmierną ciekawość. Myszka Zefirynka staje się nagle... cała zielona. Tchórz Tymoteusz rozpaczliwie szuka sposobu na to, by skutecznie zmienić swój wygląd. Kukułka Helenka zachowuje się jak mały niepoważny fircyk, zupełnie niezainteresowany żadnymi poważnymi kwestiami dotyczącymi ptasiej egzystencji. Jeż Ambroży pragnie znaleźć przyjaciela, którego nie odstraszą ostre kolce. Natomiast pani Ślimakowa o wdzięcznym imieniu Balbina zaczyna się obsesyjnie... odchudzać! I co wy na to? Zapowiada się ciekawie, prawda? A na tym przecież nie koniec. O nie! Mieszkańców Starego Lasu, którym przytrafiają się wszystkie te niecodzienne przygody, jest więcej! Znacznie, znacznie więcej...
Las to przestrzeń, która w literaturze pojawia się właściwie od zarania dziejów. Wybitni mistrzowie słowa wykorzystywali wieloznaczną symbolikę lasu, by przekazać głębszą treść, wykreować odpowiedni nastrój, wyrazić odwieczne prawdy nie wprost, oddalić się od banału. Las jako miejsce szczególne czy przestrzeń stanowiąca fundament świata przedstawionego pojawia się w między innymi w Dziejach Tristana i Izoldy, w Boskiej komedii, Makbecie, Panu Tadeuszu, Balladynie... Tak wymieniać można, rzecz jasna, w nieskończoność. Las jednak szczególnie upodobali sobie zwłaszcza autorzy bajek, baśni, a także zbieracze legend. To właśnie w lesie Czerwony Kapturek spotyka podstępnego wilka, w lesie mieszka jelonek Bambi, las staje się azylem królewny Śnieżki, przez las prowadzi droga do zamku Bestii, w lesie przeżywa swoje przygody Kubuś Puchatek i jego drużyna, w lesie błądzą Jaś i Małgosia... Za każdym razem przestrzeń ta wykorzystana zostaje w innym celu. Symbolizuje zło, wewnętrzne lęki, zagubienie, pułapkę, mroczne strony ludzkiej natury, ale bywa też miejscem magicznym, dobrym, ostoją tego, co naturalne, poddane prawom przyrody i skontrastowane z hałaśliwą miejską cywilizacją.
Mariola Jarocka również zaprasza nas na wycieczkę do lasu. Jej Stary Las odbiega jednak nieco od utartych literackich standardów. Jest wprawdzie ogromny, niezmierzony, tajemniczy, czasem nawet groźny, a jednak już od pierwszych kart czujemy się tu dobrze, bezpiecznie, jak u siebie. Zbiór opowiastek o mieszkańcach Starego Lasu to tak naprawdę zbiór mini-parabol o ludzkich przywarach, słabościach i małych grzeszkach. Przeczytamy tutaj o tym, do czego prowadzi nadmierna ciekawość, buta, egoizm, zazdrość i brak zdolności do głębszej refleksji. Przeczytamy również o tych lepszych stronach ludzkiej natury. O bezinteresownej przyjaźni, poświeceniu i empatii, o którą często tak trudno. Mariola Jarocka pisze o prostych prawdach i fundamentalnych wartościach. O tym, co powinno wyznaczać kierunek i decydować o jakości kontaktów międzyludzkich. Przy okazji raczy nas zabawnymi, „alternatywnymi” wyjaśnieniami pewnych przyrodniczych zjawisk. Jeżeli zatem nie wiecie, dlaczego wiewiórki mają długie i puszyste ogony, pasikoniki noszą zielone kubraczki, a borsuki są... siwe, koniecznie przeczytajcie Tajemnice Starego Lasu. A przede wszystkim przeczytajcie tę książeczkę swoim dzieciom. To dla maluchów naprawdę świetna, mądra, pobudzająca wyobraźnię lektura. Gorąco polecam.
Sławomir Michał "Strefa Pawłowa" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 03, grudzień 2014 09:14
Im szybciej rozwija się nasza cywilizacja, tym większą popularność w świecie sztuki zyskuje motyw postapokalipsy. Przemysł filmowy, podobnie jak gier komputerowych, od wielu lat wykorzystuje go do tworzenia sugestywnych obrazów przyszłości ludzkości, najczęściej w kontekście poważnego konfliktu zbrojnego. Popularne "post-apo" na dobre zadomowiło się także w papierowych grach fabularnych ("Neuroshima") i literaturze, czego dowodem ogromna popularność "Metra" Dmitrija Głuchowskiego. "Strefa Pawłowa" Sławomira Michała próbuje wpisać się w ten nurt, niestety - z nie najlepszym skutkiem.
Głównym bohaterem tej dziwacznej historii jest profesor Ilja Andrejewicz Pawluczenko - rosyjski ekspert do spraw bezpieczeństwa atomowego, który prowadzi swoje badania na pierwszej linii frontu - w Kutuzowsku, znajdującym się nieopodal legendarnej Strefy Pawłowa. W tajemnicy jednak szykuje ekspedycję mającą wyruszyć w sam środek skażonego radioaktywnie obszaru, której celem będzie zburzenie Świątyni Zagłady - głównej siedziby Błękitnej Armii atakującej bez chwili wytchnienia ludzkie siedliska.
"Strefa Pawłowa" podzielona jest na dwie części. W pierwszej śledzimy przygotowania Pawluczenki do wyprawy, jego kontakty ze światem przestępczym i próbę ukrycia swoich zamiarów przed rządem. Druga natomiast, ważniejsza z punktu widzenia wymowy całej powieści, skupia się na podróży profesora przez Strefę, w trakcie której przechodzi wewnętrzną przemianę rodem z klasycznych powieści XIX i XX wieku. Niestety, autor skupił się głównie na tym, praktycznie rezygnując z właściwej fabuły. Przez taki zabieg powieść, choć idzie w kierunku okładkowego "thrillera psychologicznego", sprawia wrażenie ospałej, by nie rzec – przegadanej, zwłaszcza w końcówce.
Mocną stroną postapokaliptycznych historii są pomysły na to, jak i dlaczego zmienił się nasz świat. Pełne tego typu konceptów było wspomniane już "Metro", co stało się prawdopodobnie przyczyną tak wielkiego sukcesu serii Rosjanina. Sławomir Michał, czego przeboleć nie mogę, nakreślił interesującą scenerię postnuklearnego świata, ale nic nam z niego nie wyjaśnił. Mamy więc Strefę Pawłowa będącą ogromnym obszarem emitującym niesamowite ilości promieniowania, jest tajemnicza Błękitna Armia złożona z ludzi mających za cel zniszczenie reszty ludzkości, dostajemy wreszcie kilka niezłych zagadek w trakcie podróży głównego bohatera przez (prawie) opuszczone stepy. Co z tego, skoro autor zadał mnóstwo pytań, a na żadne nie odpowiedział. No dobra, gdzieś między wersami wskazuje nam przyczyny powstania Strefy, ale dla mnie to i tak o wiele za mało.
Nie można jednak Michałowi odmówić dobrego warsztatu. Prezentowane przez niego opisy są barwne (na ile mogą takie być w tym ponurym świecie) i precyzyjne, a nakreśleni bohaterowie - różnorodni i wiarygodni. Drażniły mnie co prawda wewnętrzne monologi Pawluczenki, których jeden akapit potrafił zając całą stronę, ale to już chyba cecha powieści psychologicznych. Autor nie radzi sobie z budowaniem napięcia i rozwijaniem fabuły - na tym powinien się skoncentrować udoskonalając swoje umiejętności.
Ostatecznie, choć dużo narzekam, "Strefę Pawłowa" czyta się szybko i, momentami, z przyjemnością. Jestem po prostu zawiedziony, że książka reklamowana jako polski głos w dyskusji nad twórczością Głuchowskiego, okazała się w rzeczywistości szkolną lekturą opakowaną w ciekawszy niż zazwyczaj świat przedstawiony.
Artur Górski, Jarosław "Masa" Sokołowski "Masa o pieniądzach polskiej mafii" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 02, grudzień 2014 08:33
„Nie uprawdopodobniono, iż majątki osiemnastu liderów grupy pruszkowskiej i osób z nimi powiązanych rodzinnie i towarzysko pochodzą chociażby pośrednio z czynów zabronionych (...) Nie uprawdopodobniono, że do spółek powiązanych z grupą pruszkowską wprowadzono środki finansowe pochodzące z przestępstw.” - fragment uzasadnienia umorzenia śledztwa w sprawie finansów „Pruszkowa”. W jaki więc sposób grupa pruszkowska zbiła majątek, który przekracza wyobrażenia przeciętnego zjadacza chleba i czy rzeczywiście o pieniądzach w polskiej mafii powiedziano już wszystko?
Jarosław Sokołowski „Masa” to jeden z najbardziej wpływowych gangsterów lat 90 - tych. Od 2000 roku świadek koronny, którego zeznania pogrążyły „Pruszków”. Do niedawna felietonista „Fokusa Śledczego”. Bohater książki „Masa o kobietach w polskiej mafii”.
Artur Górski – dziennikarz, pisarz, specjalista w problematyce międzynarodowej przestępczości zorganizowanej. Autor wielu powieści sensacyjnych, m.in.: „Gucci Boys”, „Al Capone w Warszawie”, „Gang” oraz rozmów z Jarosławem Sokołowskim - „Masa o kobietach w polskiej mafii” i „Masa o pieniądzach w polskiej mafii”.
„Masa o pieniądzach w polskiej mafii” to publikacja, w której narrator – Masa, w rozmowie z autorem – Arturem Górskim porusza tematy związane z mafijnymi finansami, ich źródłami i przepływami. Odkrywa kulisy prowadzonych interesów i uchyla drzwi do świata mafii, gdzie nie ma przyjaźni, tylko doraźne sojusze i interesy. Dzieli się wspomnieniami, anegdotami oraz subiektywnym stosunkiem do przedstawionych wydarzeń i osób. Ukazuje długą drogę jaką przeszedł od bramkarza w restauracji na szczyt zorganizowanej grupy przestępczej.
Polska mafia rodziła się już w czasach PRL-u i ówczesna władza w pewien sposób pomogła tym narodzinom, a w latach 80 -tych za naszą zachodnią granicą powstało Eldorado dla bandyckiej ferajny, która po upadku komunizmu była już gotowa na zarabianie pieniędzy w Polsce. Nowa formacja nie tylko miała pomysł na osiągnięcie zysków, ale też łączyła popyt z podażą na tych rynkach, gdzie państwo nie zaspokajało potrzeb obywateli. Nie miała też problemu z dostosowaniem się do zmian społeczno – ustrojowych, które stwarzały nowe możliwości i pozwalały na rozwój działalności. A łatwe i duże pieniądze stały się pokusą dla wielu młodych i starszych, którym zabrakło innego pomysłu na życie.
Z publikacji czytelnik dowiaduje się nie tylko skąd grupy przestępcze czerpały środki finansowe i kto na tym zarabiał najwięcej oraz gdzie uzyskane zasoby płynęły lub były inwestowane. Czerpie też wiedzę o tych, którzy stali w cieniu tej działalności oraz o sposobach zamiany nielegalnych pieniędzy na dobrze prosperujące. Nie brakuje również informacji na temat układów oraz tropów prowadzących do znanych i wpływowych osób. I choć większość wiadomości i poruszanych tematów znana jest odbiorcy ze środków masowego przekazu, to spojrzenie i komentarze Masy niejednokrotnie szokują i pozwalają spojrzeć na prezentowane zagadnienia z większej perspektywy.
Książka napisana jest prostym, trochę topornym językiem, ale przecież po narratorze trudno spodziewać się poetyckiego stylu, choć trzeba przyznać, że zgrabnie operuje metaforami, porównaniami, epitetami i wplata w wypowiedź elementy przestępczego slangu. Na szczęście autor uchyla przed czytelnikiem rąbek tajemnicy i oświeca go wyjaśniając, co znaczą m.in. kominy i kminy. Artur Górski uzupełnia też wypowiedzi narratora w sytuacjach, które wymagają wstępu czy słowa komentarza. Dużym plusem publikacji jest słowniczek, który zawiera gangsterską galerię, według Masy, składającą się z niezbędnych informacji na temat postaci pojawiających się podczas lektury książki.
Przeszłość Jarosława Sokołowskiego niewątpliwie niesie pokaźny bagaż doświadczeń i wpłynęła na jego stosunek do świata i ludzi. I choć ma świadomość, że w życiu dokonuje się dobrych albo złych wyborów, to podczas lektury trudno oprzeć się wrażeniu, że narrator nie ma wyrzutów sumienia, a wręcz chełpi się tym kim był i co robił. I choć jego postawa może wzbudzać skrajne odczucia, to trzeba mu przyznać, że ma głowę do interesów i umie korzystać z możliwości, jakie daje mu los.
„Masa o pieniądzach w polskiej mafii” to niewątpliwie ciekawa i godna uwagi publikacja, która pozwala czytelnikowi zajrzeć za kulisy nie zawsze czarno – białego gangsterskiego świata. Przybliżająca strukturę organizacyjną, która przez wiele lat funkcjonowała obok nas i rządziła się własnymi prawami i priorytetami. Mafia to biznes, tyle że oparty na specyficznych metodach działania. Polecam.
Antoni Kroh "Wesołego Alleluja Polsko Ludowa" (Iskry)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 01, grudzień 2014 09:53
Polska sztuka ludowa to bardzo ważny element całego dorobku kultury naszego kraju. Podejrzewam, że każdy czytelnik spotkał się choć raz w życiu z twórczością ludową, która na przestrzeni wieków ewoluowała, zmieniała się i dostosowywała się do gustu odbiorów oraz czasów, w których musiała zaistnieć. Choć w dobie nowoczesnej sztuki wydaje się, że nie ma miejsca na ludową twórczość, to ta dziedzina artystyczna jeszcze istnieje. A książka Antoniego Kroha, wybitnego etnografa i wnikliwego znawcy sztuki ludowej, jest wyjątkowym przewodnikiem po dziejach, często zresztą burzliwych, twórczości chłopskiej.
Autor niezwykle plastycznie i barwnie przedstawia sylwetki artystów ludowych, mecenasów, filantropów oraz zwykłych ludzi, którzy okazują się tak naprawdę wyjątkowi. To książka pełna ujmującego humoru, ciekawych anegdot oraz historii, które pozwalają na zrozumienie fenomenu sztuki ludowej, trwającego od powojennych czasów do lat 90. XX wieku, kiedy to zmieniał się nie tylko ustrój polityczny, lecz również ulegało przeobrażeniu całe społeczeństwo. I to polskie gusta artystyczne wyznaczały kolejne trendy w świecie twórców ludowych. Książka Anotniego Kroha, opublikowana przez wydawnictwo Iskry, to również wspomnienia pełne goryczy za czasami, które powoli odchodzą w niepamięć i niestety, już nie powrócą.
Dziś, sztuka ludowa musi walczyć z kiczowatymi pamiątkami, produkowanymi masowo i pozbawionymi wszelkich walorów estetycznych. Coraz rzadziej liczy się jakość oraz ta cząstka duszy zawarta w przedmiocie. Antoni Kroh snuje opowieść, z której wyłania się wizerunek twórców ludowych, prostych i bez wykształcenia, często bardzo ubogich, ale posiadających czysty i nieskażony talent. Choć ich dzieła mogą zostać uznane za zbyt toporne, prymitywne lub naiwne, to jednak one posiadają szczególną cechę odróżniającą prawdziwego twórcę od odtwórcy. I tą cechą jest miłość do swoich dzieł.
Obecnie, sztuka ludowa powoli odchodzi w zapomnienie, a artyści nie mając komu przekazać swojej wiedzy, umierają, zabierając swój talent do grobu. I niestety, ale twórczość ludowa coraz rzadziej spotykana jest w codziennym życiu. Również muzea etnograficzne przeżywają spadek zainteresowania. A taka sytuacja może przyczynić się do kryzysu świadomości kulturowej. Często padają okrzyki zachwytu pod adresem artystów zagranicznych, zaś polska, ludowa kultura spychana jest na margines. To smutne, lecz prawdziwe.
Książka Antoniego Kroha skłania czytelnika do głębokiej refleksji nad przeszłością i przyszłością sztuki ludowej. Czasami warto zastanowić się nad szczególną ochroną twórczości, która różni się od współczesnych dzieł artystycznych. Nie wszystko co jest nowoczesne okazuje się wartościowe i wyjątkowe, zaś to sztuka ludowa, cała w swojej prostocie i szczerości, staje się nośnikiem wiedzy dotyczącej źródeł polskiej kultury.
Barbara Wicher "Detektyw Łodyga na tropie zagadek przyrodniczych" (Skrzat)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 28, listopad 2014 08:37
Prywatny detektyw Eugeniusz Łodyga to bohater serii programów edukacyjnych dla dzieci nadawanych na kanale telewizyjnym MiniMini+. Ten sympatyczny ludzik trafił też na karty książeczek. Jest to postać typowo bajkowa - z długim zielonym ryjkiem, ubrana w charakterystyczny prochowiec i kapelusz z liśćmi. Specjalizuje się w rozwiązywaniu zagadek przyrodniczych i ekologicznych. Przychodzi z pomocą i radą do dzieciaków, które natrafiły na jakiś problem, czy zetknęły się z zagadkową sytuacją właśnie z zakresu przyrody.
Tym razem Łodyga odkrył, czym było "wielkie coś" wyłażące z szafy, pomógł uporać się z górą foliowych torebek, wytropił gdzie "zniknął" prąd oraz kto ukradł świnkę morską. Dzięki niemu Zosia, Amelka, Tadzik i Hubert dowiedzieli się jak uniknąć "potworzaście potwornej katastrofy" (ulubione powiedzonko detektywa), jak prawidłowo segregować śmieci, oszczędzać energię elektryczną i opiekować się zwierzętami. Przy okazji pojawiły się zadania praktyczne z dziedziny techniki plastyki. Zainspirowani przez bohaterów mali czytelnicy mogą zrobić myszkę z folii, czy "strażnika energii" z pustych opakowań.
Seria o Detektywie Łodydze podejmuje tematykę przyrodniczą i ekologiczną. W przystępny sposób przedstawia wybrane zagadnienia. Ciekawe i zabawne perypetie bohaterów są pretekstem do przekazania wiedzy i kształtowania umiejętności logicznego myślenia oraz proekologicznej postawy. Publikacja zawiera dodatkowe atrakcje, jakimi są prosty quiz sprawdzający zdobyte informacje, zadania z naklejkami, karty memo do wycięcia.
„Detektyw Łodyga na tropie zagadek przyrodniczych część 1” ukazała się nakładem Wydawnictwa Skrzat w kolekcji „Pierwsze Czytanki”. Autorem tekstu jest Barbara Wicher, zilustrowała go Ewa Podleś. Książeczka opatrzona jest oznaczeniem „poziom trzeci”, czyli – zgodnie z informacją wydawcy - przeznaczona jest dla „dzieci, które już czytają, znają wszystkie litery, dwuznaki i zmiękczenia, radzą sobie z dłuższymi zdaniami – nie tylko pojedynczymi, lecz także złożonymi. Na każdą książkę składa się nieco trudniejszy dłuższy tekst narratorski oraz tekst prostszy − umieszczony w dymkach. Dziecko może przeczytać całość samodzielnie lub z podziałem na dwa głosy, czyli z kimś dorosłym.”
Oczywiście ten tomik przyda się nie tylko w nauce czytania i usprawnianiu tej umiejętności. Moja 3,5 letnia córka z upodobaniem sięgnęła po nową książeczkę, każe sobie czytać „Detektywa Łodygę”, chce naklejać, wykonywać zadania. Może niewiele jeszcze rozumie
z prezentowanych treści, ale zawsze jest szansa, że ta sympatyczna lektura „zaszczepi” w niej ziarno prawidłowych zachowań ekologicznych. Polecamy serdecznie!
Zbigniew Zborowski "Trzy odbicia w lustrze" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 27, listopad 2014 08:33
Muszę przyznać, że na temat Zbigniewa Zborowskiego Google nie jest zbyt wylewny. Coś tam niby da się znaleźć... Że dziennikarz, podróżnik, mąż, ojciec, a także nurek... Po tych rachitycznych informacjach wyskakuje szereg innych. Na temat... No właśnie! WIKTORA Zborowskiego! A szkoda. Szkoda, że Zbigniew Zborowski nie jest jeszcze wielką gwiazdą polskiej literatury, szkoda, że nie ma swojego wielkiego fan-clubu, szkoda, że jego pierwsza książka – Nowy drapieżnik – ukazała się dopiero w ubiegłym roku. Co się działo z tym autorem wcześniej? Dlaczego nie pisał? Dlaczego nurkował, zamiast stukać w klawiaturę?! Dlaczego?! Mam ogromną nadzieję, że Zbigniew Zborowski naprawi swój błąd. Mam ogromną nadzieję, że złapał wiatr w żagle, będzie się nadal rozwijał i na polu literackim już nie odpuści. Bo jego najnowsza powieść – Trzy odbicia w lustrze – jest znakomita. Powiem więcej. Jest wybitna.
Zofia Czeplińska to dziewczyna z Warszawskiego Powiśla. Pochodzi z wielodzietnej rodziny robotniczej, a w jej domu raczej się nie przelewa. Zofia postanawia jednak wziąć sprawy w swoje ręce i wyrwać się z Powiśla. Znaleźć przepustkę do innego, lepszego świata. Zaczyna studiować filologię polską. Nie jest jej łatwo, ale dziewczyna wydaje się przedsiębiorcza, dorabia sobie korepetycjami i jakoś idzie naprzód. Po ukończeniu pierwszego roku studiów Zosia dostaje intratną propozycję wyjazdu w charakterze korepetytorki na Kresy, do majątku Hryniewiczów, by tam ćwiczyć polską gramatykę z wyjątkowo opornym na wiedzę synem „jaśnie państwa”. Jest lato, rok 1939... Łatwo zgadnąć, co wydarzy się później, prawda? Oczywiście, wraz z nadejściem września wybucha wojna, a Kresy to przecież teren wyjątkowo niebezpieczny. Na tle rozkwitającej pożogi Zofia przeżywa jednak jeszcze swój własny dramat. Wdaje się bowiem w romans z Adamem, najstarszym synem i dziedzicem Hryniewiczów, który bynajmniej nie zamierza porwać się na mezalians. A Zosia... zachodzi w ciążę. To, co przeżyje na Wołyniu i w powstańczej Warszawie, trudno opisać słowami. Ma jednak cel. Musi ocalić swoją córkę. Czy będzie w stanie to uczynić? I czy ocalenie drugiej osoby polega tylko na tym, by ochronić ją przed tragiczną śmiercią? Już w powojennym Wrocławiu, wśród politycznych absurdów nowej rzeczywistości, Zofia przekona się, że walczyć o córkę będzie musiała nie tylko z okupantem. Wanda bowiem pała do niej nienawiścią. Dlaczego? I jaki wpływ wywrze to na kolejną bohaterkę sagi? Na jej własną córkę? Najmłodszą kobietę z rodu Czeplińskich, Ankę, która z obrotnej nastolatki trudniącej się kontrabandą wyrośnie na istnego rekina biznesu? Na czym polega owo przeklęte fatum, które rzuca się cieniem na Zofię, Wandę i Annę? Czy można je pokonać? Czy z bezwzględnym losem da się w ogóle walczyć?
Muszę przyznać, że do tzw. „pokoleniówek” mam stosunek dość ambiwalentny. „Pokoleniówki” są bowiem obecnie bardzo chętnie publikowane i czytane, a co za tym idzie – modne. Zazwyczaj poruszają fabularnie wdzięczne tematy i niosą ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Niestety często zdarzają się wśród nich książki naprawdę źle napisane, które czytelnicy mimo wszystko chwalą z uwagi na temat. W ubiegłym roku sama miałam bardzo nieprzyjemną wymianę zdań z... anonimową czytelniczką. Anonimowa czytelniczka, po zapoznaniu się z moją recenzją pewnej powieści (opublikowaną na portalu Oblicza Kultury), nie tylko wielce się oburzyła, ale i wyzwała mnie od „fałszywych” i „zjadliwych” (!), ponieważ ośmieliłam się stwierdzić, że powieść owa (mniejsza teraz o tytuł) jest fatalnie napisana, a przecież TRAKTUJE O WOŁYNIU! Ależ proszę bardzo! Niech będzie o Wołyniu! O holokauście, Matce Teresie, Irenie Sendlerowej, Papieżu i Wszystkich Świętych! Dopóki jest źle napisana i roi się w niej od błędów, pozostaje dla mnie po prostu złą książką. I żaden temat jej nie „uświęci”. Gdyby bowiem tematyka rzeczywiście miała taką moc, moglibyśmy wszyscy jak jeden mąż produkować książki o rzezi wołyńskiej, zapisując, na przykład, treść w równoważnikach zdań. Dlaczego nie? To przecież „o Wołyniu”! No dobrze, powiedziałam słówko o złych „pokoleniówkach”. Niech będzie, że jestem „zjadliwa”, „fałszywa” i szargam świętości. A tymczasem jedźmy dalej i zatrzymajmy się na chwilę przy „pokoleniówkach” dobrych, znakomitych, może nawet wybitnych. Do moich ulubionych zagranicznych powieści tego typu należą Pokuta Iana McEwana, Niewidzialny most Julie Orringer oraz Dziedzictwo i Echa pamięci Katherine Webb (tę autorkę odkryłam niedawno i póki co rozpływam się w zachwytach). W Polsce jednak również mamy wielu wspaniałych pisarzy, który tworzą genialne sagi. Takiej Marii Ulatowskiej za jej cudowną Kamienicę przy Kruczej czy Hannie Cygler za Grecką mozaikę byłabym gotowa sama własnoręcznie wystawić pomniki, ale – niestety – Wyższa Instancja talentów manualnych mi poskąpiła jak szlag... Kiepska sprawa, zwłaszcza że obok pomnika pani Marysi i pani Hani chętnie postawiłabym trzeci – dla Zbigniewa Zborowskiego. Albowiem po lekturze jego Trzech odbić w lustrze szczena opadła mi nie tyle do kolan, ile potężnie huknęła o podłogę. A że wzrostu mam prawie metr siedemdziesiąt, to kawałek drogi pokonała...
Trzy odbicia w lustrze to dojrzała, dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, doskonała językowo, zaskakująca fabularnie, rasowa powieść. Powieść, której największym atutem są genialnie wykreowane postaci kobiece. Każda z bohaterek jest inna, prezentuje odmienną postawę wobec świata, wyznaje inne wartości, ma inne cele. Absolutna królowa tej powieści to oczywiście Zofia. Od niej wszystko się zaczyna i na niej musi zakończyć. Nieprzypadkowo na ostatnich kartach powieści oglądamy już Zofię jako sędziwą, niemal stuletnią staruszkę. Musi upłynąć wiek, by wrócić do punktu wyjścia, by historia zatoczyła koło, by oszukać fatum i zacząć na nowo. Tak, Zofia to niezawisła królowa Trzech odbić w lustrze. Postać najstarszej kobiety z rodu Czeplińskich stanowi oś konstrukcyjną całej fabuły i tylko ona opisywana jest tutaj z trzech perspektyw. Z początku śledzimy Zofię wraz z narratorem personalnym, który tkwi w jej głowie, wraz z nią przeżywa każdą myśl, refleksję, emocję. Rozumie jej strach, ból, determinację. Później obserwujemy Zofię oczami Wandy. Bezwzględnej córki, która... nie, nie! Nic wam nie powiem! Następnie patrzymy na Zofię z punktu widzenia Anny, najmłodszej Czeplińskiej. Tej, która ma jeszcze szansę, która może zdjąć klątwę, pokonać fatum i wyrwać z życia kawałek dla siebie. Za każdym razem Zofia prezentuje się inaczej. Jest jednak coś, co niezależnie od narracyjnej perspektywy spaja tę postać, „skleja” ją w jedną, nierozerwalną całość. To ogromna wewnętrzna siła, determinacja, by przetrwać, znaleźć cel i mieć po co żyć. A także niezwykła zdolność wybaczania, do jakiej zdolna jest chyba tylko matka wobec własnego dziecka. W tworzeniu trzech wyrazistych, psychologicznych portretów kobiet Zborowski nie poprzestaje jednak tylko na zastosowaniu trzech subiektywnych narracji. Dodaje do tego genialną indywidualizację językową. Rozdziały poświęcone Zosi pisane są elegancką, szeroką, przedwojenną frazą, rozdziały poświęcone Wandzie są stylistycznie bardziej oszczędne, a momentami (zwłaszcza w początkowych fragmentach) czerpią z komunistycznej nowomowy, natomiast rozdziały poświęcone Ance to już język na wskroś współczesny, żywy, taki, jaki słyszymy wszędzie wokół siebie. Co tu dużo gadać? Język tej powieści stanowi wartość samą w sobie!
Najnowsza powieść Zbigniewa Zborowskiego to naprawdę kawał wybitnej prozy. Gratuluję autorowi jego literackiego kunsztu, wszechstronnej wiedzy, a także znajomości kobiecej psychiki. Dziękuję mu za trzy cudowne portrety kobiet, wykreowane na miarę wielkich twórców dziewiętnastowiecznego realizmu. Momentami trudno było mi uwierzyć, że tę książkę napisał mężczyzna. Pokonać barierę własnej płci, zrozumieć kobiecy, analityczny proces myślenia, zrozumieć kobiecą wrażliwość, sposób postrzegania świata, a nawet fizjologię to naprawdę arcytrudna sztuka. Ponadto Trzema odbiciami w lustrze Zborowski udowadnia, że w polskiej literaturze wcale nie następuje powolny upadek powieści. Że nie brakuje dobrych fabuł, a z klasycznej konstrukcji i technik narracyjnych wciąż można wycisnąć nową jakość. I jeszcze... jak to się świetnie czyta! W Trzech odbiciach w lustrze jest wszystko. Rozmaite odcienie miłości, przyjaźni i szacunku, lecz także głęboka nienawiść, pogarda i pragnienie zemsty, które dojrzewa w człowieku latami i trawi go od środka. Są idylliczne obrazki Kresów i przedwojennej Warszawy, a także ociekające krwią, drastyczne sceny z rzezi wołyńskiej i postania warszawskiego. Jest portret powojennego społeczeństwa polskiego, podzielonego na tych, którzy stanęli po stronie nowego ustroju, i tych, którzy wybrali dalszą walkę. Jest bezgraniczne szczęście i bezdenna rozpacz. Nadzieja i poczucie braku sensu. Chłodny racjonalizm i życiowa kalkulacja, a także... zabobony, klątwy i bezlitosne fatum. Słucham? Nie wierzycie w klątwy? Nie wierzycie w fatum? Nie wierzycie...? Na pewno...?!
Olga Haber "Oni" (Videograf)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 26, listopad 2014 09:11
Na rynku wydawniczym coraz częściej pojawiają się książki początkujących polskich pisarzy. A to nie tylko potwierdza, że na własnym podwórku mamy wielu zdolnych i utalentowanych autorów, ale też pozwala na rozkwit polskiej literatury współczesnej. Sięgając po debiutancką powieść Olgi Haber nie wiedziałam czego spodziewać się po lekturze, ale opis okładkowy i rekomendacje brzmiały bardzo kusząco.
„Oni” to historia Natalii – kobiety po trzydziestce, której życie weszło w życiowy zakręt. Rozstała się z mężczyzną, odeszła z pracy i była świadkiem śmiertelnego wypadku. A splot tych wydarzeń sprawił, że zapragnęła odpoczynku z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Ale czy rzeczywiście mała miejscowość i dużo młodszy mężczyzna wystarczą by znaleźć ukojenie i zapomnieć o przeszłości oraz nabrać dystansu do własnego życia?
Plan Natalii był prosty i pozornie nie miał słabych punktów, ale kobieta nie uwzględniła w nim, że małe prowincjonalne miasteczka są bardzo hermetycznymi środowiskami, często kryjącymi sekrety i tajemnice. I choć na pierwszy rzut oka jest tu sielsko i pięknie, to z każdym kolejnym dniem pobytu kobiecie coraz częściej towarzyszy poczucie, że jest obserwowana, a bieg wydarzeń sprawia, że znajduje się w samym środku koszmaru.
Publikacja Olgi Haber to klimatyczna powieść obyczajowa z elementami horroru osadzona w polskich realiach. I choć pojawiają się „oni”, stary cmentarz, złowieszcze nawałnice, ciemny las i niepokojące zdarzenia to wymiar grozy jest tu w delikatniejszym wydaniu i nie zdominował fabuły. Autorka w większym stopniu skupia się na portrecie psychologicznym bohaterki i oddaniu tragających nią uczuć niż szpikowaniu opowieści przerażającym elementami. Napięcie budowane jest od samego początku i szybko wprowadza czytelnika w odpowiedni nastrój oraz utwierdza go w przekonaniu, że „coś” złego o nieznanych zamiarach czai się w okolicy. Momentami jest naprawdę strasznie i ciarki na plecach pojawiają się naturalnie, ale z biegiem stron to natężenie emocji opada i lęk oraz niepokój ulatniają się.
Autorka posługuje się lekkim i przyjemnym w odbiorze stylem. Maluje przed czytelnikiem bardzo plastyczne obrazy, które szybko pobudzają wyobraźnię. Jednak biorąc pod uwagę jej wykształcenie oraz doświadczenia zawodowe na tej płaszczyźnie nie było podstaw do obaw. Olga Haber z wykształcenia jest filologiem polskim i od dłuższego czasu współpracuje z kilkoma wydawnictwami prasowymi.
Pozostaję pod wrażeniem pomysłu pisarki na fabułę oraz umiejętnego wprowadzenia czytelnika w stan niepewności i niepokoju, które nie tylko potęgują doznania podczas śledzenia przebiegu wydarzeń, ale też sprawiają, że jest nieufny i zwraca uwagę na najmniejszy detal odbiegający od normy. I mimo że akcja przebiega w miarowym tempie nie brakuje zaskoczeń oraz nieprzewidzianych sytuacji. Podobała mi się również kreacja głównej bohaterki, która nie tylko okazała się bardzo wiarygodną postacią, ale poprzez swoje zachowanie, wewnętrzne dylematy oraz rozterki dodawała powieści pikanterii. Natalii przyszło zmagać się nie tylko z przeciwnościami losu i nieznanym wrogiem, ale też z zalewającymi ją wspomnieniami i demonami przeszłości. Niestety nie przekonały mnie motywy działania „ich” i pewien zwierzak, który w pewnym momencie uświadomił mi, że moja wyobraźnia jednak ma granice.
„Oni” to zaskakująca, trochę przewrotna powieść z grozą w tle, która mimo bazowania na sprawdzonych schematach i motywach ma w sobie powiew świeżości. I choć niektóre zaproponowane przez pisarkę rozwiązania nie przekonały mnie i natężenie emocji miało tendencję spadkową, to muszę przyznać, że samo zakończenie wynagrodziło mi te niedostatki. W moim odczuciu Olga Haber zadebiutowała w dobrym stylu i mam nadzieję, że nie spocznie na laurach.