Aktualności
Iwona Bińczycka-Kołacz "Znak ostrzegawczy" (Wyd. Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 14, czerwiec 2014 09:09
Iwona Bińczycka-Kołacz swoją debiutancką powieścią Znak ostrzegawczy wpisuje się w nurt literatury pedagogicznej i moralizatorskiej. Dotyka codzienności, porusza problemy ważne, uniwersalne i w społeczeństwie często spotykane, a także konsekwentnie eksploatowane przez pisarzy różnych epok. Z uwagi na temat jest to powieść bardzo wartościowa – przez wielu czytelników uznana zostanie zapewne za „mądrą” i „pouczającą”. Ale... No właśnie. Ale!
Kamila Michalska wiedzie z pozoru dobre życie. Jest mamą siedmioletniego Jasia, ma dobrze zarabiającego męża, interesującą pracę i domek na przedmieściach Krakowa. Zakupiony na ogromny kredyt wprawdzie, ale zawsze... Problem polega na tym, że Kamili brakuje miłości. Mąż wiecznie kwitnie przed telewizorem, gra na komputerze bądź zwyczajnie siedzi w pracy. Poza tym jest emocjonalnie oziębły. Nie umie mówić o uczuciach, nie stać go na czułe gesty, na wielkie romantyczne zrywy, na tkliwe szepty, a nawet na zwykłe przytulanie. A Kama to wrażliwa dziewczyna. Bez miłości usycha, traci grunt pod nogami i czuje się bezwartościowa, nikomu niepotrzebna. Nic dziwnego więc, że kiedy na horyzoncie pojawia się jej dawna miłość – przystojny Gerard, z którym rozstała się przed laty w tajemniczych okolicznościach – Kamila daje się porwać uczuciom. Tłumione emocje i tęsknota eksplodują ze zdwojoną siłą. Kamila wreszcie dostaje to, czego pragnie – miłość. Czy kobieta zdecyduje się odejść od oziębłego męża i zwiąże się ze swoim dawnym partnerem? Czy Gerard ma szczere intencje? Czy mąż Kamili zdobędzie się na trud, by zawalczyć o żonę?
Agata Bralska, koleżanka Kamili, ma kochającego męża i poukładane życie osobiste. Problemy Kamili są jej obce. Ona i Szymon to dwie połówki jabłka. Rozumieją się doskonale, uzupełniają i kochają. Sielanka? Tylko pozornie. Bralskim do szczęścia brakuje dziecka, o które starają się od ponad trzech lat. Kiedy Agata wreszcie widzi na teście ciążowym upragnione dwie kreski, nie posiada się z radości. Szczęście małżonków nie trwa jednak długo. A później, mimo wielkich nadziei, modlitw i determinacji, wcale nie będzie lepiej... Czy idealnemu tandemowi Bralskich uda się przezwyciężyć trudności? Czy pogodzą się ze stratą dziecka? Czy będą potrafili dalej walczyć? O rodzinę? O siebie?
Znak ostrzegawczy Iwony Bińczyckiej-Kołacz to książka przyzwoicie napisana, wartościowa i ciekawa. Poruszająca zwłaszcza we fragmentach dramatycznych, dotyczących losów Bralskich i ich walki o upragnionego potomka. W tych właśnie partiach Bińczycka-Kołacz jest najmocniejsza, pisze o stanach krańcowych, o sytuacjach bez wyjścia, o tragediach trudnych do zniesienia w sposób bardzo emocjonalny, wnikliwie obrazując rozbitą w drobny mak psychikę bohaterów. Ogólnie jednak mam z tą powieścią mały problem... Znak ostrzegawczy jest dla mnie za bardzo dosłowny, za bardzo łopatologiczny momentami, za bardzo przypomina moralitet i parabolę, ociera się o współczesną wersję średniowiecznej literatury parenetycznej, której celem było uczyć przez przykład. I taka właśnie jest ta książka. Pedagogiczna. Dla mnie w stopniu bardzo trudnym do akceptacji. Prawdopodobnie wynika to z faktu, iż ja i pani Bińczycka-Kołacz jesteśmy z innej bajki i zwyczajnie nie kupuję jej „odwiecznych prawd”. Nie wierzę również w autentyzm postaci, które w codziennym dialogu małżeńskim raczą się cytatami z ks. Tischnera, ks. Twardowskiego, a – co gorsza – Paula Coelho! Tutaj już autorka rozczarowała mnie na całej linii. Coelho to żaden wielki moralny autorytet. Żaden również wielki pisarz. To grafoman, który tylko sprytnie udaje wielkość, a w swojej twórczości ociera się o tanią psychologiczną hochsztaplerkę. Wielka szkoda, że „sentencje” Coelho zepsuły mi lekturę Znaku ostrzegawczego. Nie do końca też rozumiem „poczucie humoru” autorki...
Bezpośrednio przed Znakiem ostrzegawczym czytałam Brudny świat Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i mimo iż Łoniewska nie porusza tematów tak „ambitnych”, jak Bińczycka-Kołacz, a także nie rości sobie pretensji do bycia moralnym autorytetem, jej powieść również ukazuje pewne moralne postawy. Czyni to jednak w sposób nienachalny, niedosłowny. Czytelnik ocenia postać poprzez jej zachowanie – niekiedy dobre, a niekiedy skrajnie złe, irracjonalne, podłe i nielogiczne. I może sam podjąć decyzję – lubi bohatera albo go nie lubi, akceptuje z dobrodziejstwem inwentarza lub też odrzuca, potępia, brzydzi się nim. Bińczycka-Kołacz nie daje nam takiego wyboru. U niej od razu wiadomo, co jest dobre, a co złe, kto postępuje właściwie, a kto popełnia życiowe błędy. I w dodatku każe swoim bohaterom wyjaśniać sobie wszystko językiem wysoce literackim, dopracowanym, pozbawionym kolokwializmów i obfitującym w filozoficzne sentencje. „Popierdywanie” to chyba jedyne słowo z „normalnego” języka, jakie w tej powieści udało mi się wychwycić... Żadnych przekleństw, żadnej potoczności. Brak mocnych słów i prawdziwie mocnych gestów. Nawet zdrada małżeńska jakaś taka niedorobiona... I jeszcze ten Coelho.
Nie chciałabym powieści Bińczyckiej-Kołacz jakoś strasznie krytykować, mam bowiem pewność, że znajdzie ona szerokie grono odbiorców. Nie jest to zła książka. Do mnie jednak nie trafiła. Jak już wspomniałam wyżej, pewnie to dlatego, że ja i autorka jesteśmy zwyczajnie z innej bajki... A każda bajka ma swoje własne potwory i księżniczki, swoich książąt na białym koniu i demony przeszłości, z którymi trzeba się rozliczyć. I każda ma swój morał. Radzę sięgnąć po Znak ostrzegawczy iprzekonać się na własnej skórze, czy bajka Bińczyckiej-Kołacz okaże się tą Waszą.
Izabela Żukowska "Teufel" (Wydawnictwo Oficynka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 13, czerwiec 2014 08:58
- Autor: Kamila Walendowska
Izabela Żukowska w książce „Teufel” przenosi czytelnika w upalny sierpień roku 1939 do Gdańska. Na molo w Glettkau, dzisiejsze Jelitkowo, zostaje znalezione przez dwójkę chłopców ciało martwej kobiety. Zwłoki pływały prawdopodobnie kilka dni w wodzie, przez co identyfikacja staje się utrudniona. Sprawę topielicy prowadzi komisarz Franz Thiedtke. Są to ostatnie dni pracy policjanta, gdyż za kilka dni zamierza on przejść na emeryturę. Na molo przybywa także asystentka policji, Lotte Meier. Rozpoznaje ona medalion, jaki denatka ma na szyi, sugerując, iż jest on własnością jej byłej pracodawczyni Marianny Walewicz. Istotne jest, że kobieta nigdy się z ową biżuterią nie rozstawała. Walewicz z pochodzenia była Polką, wywodzącą się z zamożnej gdańskiej rodziny antykwariuszy. Jak się okazuje w późniejszym czasie, znajomość Lotte z Marianną nie była tylko służbowa, kobiety łączyło coś jeszcze, co w świetle obecnych wydarzeń nie jest wygodne dla Lotte.
Sekcja zwłok wykazuje, iż ofiara przed wpadnięciem do wody została brutalnie pobita i uduszona. Krótko po tym sprawa topielicy zostaje zabrana komisarzowi Thiedtke, przejmuje ją niespodziewanie Obersturmfϋhrer von Molke, który, zdawać by się mogło, nie przeczytał sekcji zwłok zbyt uważnie. Bowiem utrzymuje, iż zgon nastąpił przez utonięcie i zamyka sprawę.
Lotte Meier odwiedzając dom swojej byłej pracodawczyni w celu złożenia kondolencji, zauważa dość dziwne zachowanie służby. Zastanawiająca jest też nieobecność ojca Marianny, dla którego jedyna córka była oczkiem w głowie. Pełna obaw spotyka się z komisarzem Franzem Thiedtke i uczula na kilka istotnych faktów.
Izabela Żukowska tworząc kryminał w stylu retro bardzo dokładnie opisuje tło historyczne, konflikt polsko – niemiecki o przynależności Wolnego Miasta Danzing (mowa o Gdańsku), dopieszczając wszystko dokładną topografią miasta, momentami aż zbyt dokładną, co zaczyna lekko męczyć czytelnika. Przejście ulicami głównej bohaterki Lotte, (bo jednak to ona pojawia się w książce najczęściej) z punktu A do punktu B zajmowało czasem i po cztery strony w książce. Opisywane są wówczas tylko ulice, jakimi się porusza, ich szczegółowy wygląd i, no właśnie, i żadnej akcji. Pojawił się też inny drażniący mnie szczegół, mianowicie miałam wrażenie, iż autorka uwzięła się na przydawkę „który” używając jej nagminnie w tekście. Zagmatwanie akcji sprawiało, że musiałam co jakiś czas oderwać się od tekstu i chwilę pomyśleć, kto z kim spiskuje i na czyją korzyść. Zamykając ostatnią stronę książki dopadło mnie uczucie, że coś mi umknęło. Otóż niezrozumiały był dla mnie tytuł książki, bo choć starałam się uważnie czytać wszystkie niemiecko brzmiące słowa, to „Teufel” nie przykuł mojej uwagi. Robiąc małe prywatne śledztwo dowiedziałam się od samej autorki książki cóż on oznaczał. Nie wiem, może przeczytałam powieść zbyt szybko i to niechcący mi umknęło.
Jako kryminał książka średnio przypadła mi do gustu, jednak patrząc na nią od strony historycznej uważam ją za bardzo wartościową, dlatego zachęcam do jej przeczytania.
Wywiad z Agnieszką Lingas-Łoniewską "Witajcie w moim czystym świecie"
- Szczegóły
- Kategoria: Wywiady
- Utworzono: środa, 11, czerwiec 2014 10:09
Rozmowa Magdaleny Knedler z Agnieszką Lingas-Łoniewską, autorką powieści „Brudny świat”
Agnieszka Lingas-Łoniewska zadebiutowała w roku 2010 – od tego czasu minęło pięć lat, a jej dorobek pisarski powiększył się o kilkanaście książek. Tworzy zawodowo. Nie narzeka na polski rynek wydawniczy i otwarcie mówi o tym, że utrzymuje się tylko z pisania. Jej książki są ciepło przyjmowane przez czytelników i rozchodzą się w dużych nakładach. Brudny świat, powieść, którą w tym roku opublikowało wydawnictwo Novae Res, powstała cztery lata wcześniej i ukazała się w... USA. Z Agnieszką Lingas-Łoniewską rozmawiamy o sukcesie Brudnego świata, pisarskich doświadczeniach i planach na przyszłość.
Magdalena Knedler: Powieść Brudny świat ukazała się po raz pierwszy w 2010 roku za oceanem. Wielu polskich pisarzy marzy o tym, by publikować swoje książki za granicą - jak Ci się to udało?
Agnieszka Lingas-Łoniewska: To był taki eksperyment, coś na zasadzie: „sprawdźmy, czy to w ogóle jest możliwe”. Nie robię z tego wielkiego halo, po prostu wysłałam tekst do pierwszego z brzegu wydawnictwa i udało się. Jeden z wielu pomysłów, który zrealizowałam. Dzięki temu zobaczyłam jak duże są różnice w procesie wydawniczym w USA i w Polsce.
M.K.: Dlaczego zdecydowałaś się na polskie wydanie dopiero teraz, po czterech latach?
A.L.Ł.: Akcja Brudnego świata dzieje się w USA i gdy byłam debiutantką, wiedziałam, że wydawnictwo raczej nie będzie chciało wydać książki, której akcja nie dzieje się w Polsce.
M.K.: Jak to? Przecież polscy autorzy coraz częściej decydują się na „zagraniczne” miejsce akcji...
A.L.Ł.: Tak, obecnie powstaje wiele takich powieści polskich autorów, dlatego też podjęłam decyzję, aby zaproponować wydanie tej powieści u nas. Wydawnictwo Novae Res wykupiło prawa od wydawcy amerykańskiego i w lutym tego roku ta dramatyczna historia ukazała się w Polsce. Została bardzo dobrze przyjęta i wywołała prawdziwy boom mailowy, bo po premierze dostałam chyba najwięcej maili od czytelniczek w różnym wieku.
M.K.: W Brudnym świecie znajdziemy wiele odniesień do Wichrowych Wzgórz Emily Bronte. W kilku miejscach wprost cytujesz fragmenty tej powieści. Od początku zamierzałaś napisać fan fiction, czy tak wyszło przypadkiem?
A.L.Ł.: Nie, ta powieść powstawała jako odrębna historia, ale za namową koleżanki, która odwiedzała forum poświęcone sadze Zmierzch, zmieniłam imiona na „zmierzchowe”...
M.K.: „Zmierzchowe”?:)
A.L.Ł.: Taka była konwencja forum!:) Zaczęłam tam wrzucać Brudny świat jako powieść w odcinkach. Pamiętam, że ta historia była w czołówce, jeśli chodzi o ilość odsłon i wzbudziła szereg emocji, po każdym rozdziale dostawałam setki komentarzy, to był dla mnie szok.
M.K.: Postanowiłaś kuć żelazo...
A.L.Ł.: Tak. Wersja oryginalna została przygotowana przeze mnie w 2010 roku i w takiej formie wysłałam ją do Stanów. Niedawno dowiedziałam się, że Brudny świat znalazł się w encyklopedii fantastyki pod hasłem „fan-fiction”, tuż obok Cassandry Clare, między innymi. A jeśli chodzi o nawiązania do Wichrowych wzgórz, to przecież miłość Tommy’ego i Kati jest tak samo tragiczna, jak bohaterów powieści Bronte.
M.K.: Tak, miłość Kati i Tommy'ego jest tak samo tragiczna, ale też tak samo... daleka od ideału. Z tym, że w Wichrowych Wzgórzach bohaterowie jeszcze bardziej ranią siebie nawzajem. Nie lubisz bajek ze szczęśliwymi zakończeniami?
A.L.Ł.: Lubię, gdy książka „boli”. Gdy po jej przeczytaniu zostaje coś w czytelniku, gdy nie może przestać myśleć o właśnie pochłoniętej historii, gdy analizuje wszystko od początku i zastanawia się „co by było gdyby”. Najgorsza byłaby obojętność, a jeśli powieść wywołuje emocje, negatywne lub pozytywne, to najlepsza dla mnie zapłata. A tak między nami, uważam, że Brudny świat ma idealne zakończenie. Dzięki tej wielkiej miłości, Tommy Cordell nie żyje już w brudnym świecie. Ale swojego czystego świata nigdy wam nie pokaże.
M.K.: Skąd pomysł na osadzenie akcji w Los Angeles, w światku gwiazd rocka, top modelek i szaleńczych imprez?
A.L.Ł.: Idealne miejsce dla szołbizu, poza tym to miasto wzbudza we mnie szereg emocji, dużo czytam o LA, chciałabym kiedyś tam polecieć.
M.K.: Research zajął Ci dużo czasu? Zbierałaś materiały sama, czy też może konsultowałaś się z ludźmi profesjonalnie zajmującymi się muzyką?
A.L.Ł.: Zbierałam materiały sama, muzyka stanowi moją wielką pasję, czytam wspomnienia muzyków rockowych, ich biografie, zapiski. Oglądam też filmy poświęcone twórczości topowych gwiazd, dlatego też to wszystko bardzo pomogło mi stworzyć postać Tommy’ego Cordella.
M.K.: Gdzie szukasz inspiracji, zanim zasiadasz do pisania?
A.L.Ł.: Przede wszystkim muzyka jest dla mnie wielką inspiracją, a symptomy tego możecie odnaleźć w playlistach, każdorazowo dołączonych do książek. Możecie także posłuchać tych kawałków na moim kanale na youtube.
M.K.: Czyli nie tworzysz w pełnym skupieniu i ciszy? Nie izolujesz się od dźwięków?
A.L.Ł.: Nie potrafię pisać bez muzyki! To ona mnie nakręca i daje natchnienie, a także pomysły na kolejne zwroty akcji. W Brudnym świecie znajdziecie takie kawałki, jak Passenger Iggy'ego Popa, Pretty on scarlet Guano Apes, Baby, I’m gonna leave you Led Zeppelin, czy w finale Just to let you know Cultured Pearls.
M.K.: A jak to jest ze słynną weną? Czekasz na nią, czy podchodzisz do pisania bardziej "rzemieślniczo" i zadaniowo?
A.L.Ł.: Wena jest niezbędna, bez niej wszystko leży i kwiczy. Ale jestem pracoholiczką i dobrą organizatorką, poza tym jestem bardzo obowiązkowa i pilnuję terminów.
M.K.: Próbujesz przesuwać deadline?:)
A.L.Ł.: Deadline dla mnie to rzecz święta! Tekst zawsze oddaję przed czasem. Oczywiście mam chwile załamania i ogarnia mnie poczucie, że w życiu nie skończę książki, nad którą właśnie pracuję. Wówczas zostawiam tekst, zajmuję się czymś innym, relaksuję się, a wówczas pomysły, chęci wracają z nawiązką.
M.K.: Czytasz recenzje swoich książek? Opinie czytelników? Boli Cię krytyka?
A.L.Ł.: Czasami czytam, różnie bywa, zależy od mojego humoru. Krytyka boli, nie będę czarować, że nie. Najbardziej bolą niekonstruktywne pierdoły, uderzające we mnie jako osobę, a nie jako autora książki. Chociaż ostatnio tego jakby mniej. Więcej mam jednak pozytywnych odbiorów moich powieści.
M.K.: Miałaś kiedykolwiek problemy z publikacją swojej pierwszej powieści?
A.L.Ł: Nie.
M.K.: Żartujesz? Wielu początkujących pisarzy staje na rzęsach, żeby wydać swoją pierwszą powieść...
A.L.Ł.: Moja droga pisarska rozpoczęła się całkiem sprawnie. Wysłałam do kilkunastu wydawnictw Bez przebaczenia i Zakręty losu (tom I). Pierwsze odpowiedzi przyszły po 3 miesiącach jakoś. Potem, gdy już podpisałam umowę, nadal przychodziły.
M.K.: Wiele słyszy się ostatnio słów krytyki na temat polskiego rynku wydawniczego. Autorzy narzekają na słabą promocję swoich książek, niskie zarobki... Jakie są Twoje doświadczenia?
A.L.Ł.: Łączy mnie kontrakt z wydawnictwem Novae Res, który zagwarantował mi normalne dochody i na chleb mi starcza. A nawet więcej niż tylko chleb. Oczywiście nie stałoby się tak, gdyby moje książki nie były ciepło przyjmowane przez czytelników i nie kupowane w całkiem miłych nakładach.
M.K.: Czyli nie zasuwasz na kasie w Biedronce i nie piszesz po nocach? :)
A.L.Ł.: W tej chwili nie pracuję już zawodowo (byłam dyrektorem w korporacji), poświęciłam się pisaniu.To było moim marzeniem, aby utrzymywać się z pisania i udało mi się to osiągnąć. Co jest moją wielką radością i wiarą w to, że jeśli czegoś bardzo się chce, to należy i ciężko pracować i w to wierzyć. A wówczas marzenia naprawdę mają szansę się spełnić.
M.K.: Nad czym obecnie pracujesz?
A.L.Ł.: Kończę II tom trylogii chorwackiej, Szukaj mnie wśród lawendy. Zofia. Tom I nosi podtytuł Zuzanna i będzie miał premierę w październiku podczas Krakowskich Targów Książki. Tom III będę pisała jesienią, będzie miał podtytuł Gabriela. Jest to opowieść o trzech siostrach, wielkich miłościach, tajemnicach z przeszłości i ludzkich dramatach. Akcja książek dzieje się oczywiście w Chorwacji, na półwyspie Peljesac, w Polsce i w Niemczech. W książkach będzie umieszczony QR code, dzięki któremu będzie można przenieść się na stronę z fotografiami miejsc, o których przeczytacie w tych powieściach. Będą to zdjęcia autorstwa mojego męża i naszych przyjaciół. I w tych wszystkich miejscach byłam osobiście, tak więc tutaj research namacalny.
M.K.: Będzie wzruszająco? Na forach internetowych czytelnicy piszą, że do Twoich książek powinni dawać gratisowe chusteczki...
A.L.Ł.: Mam nadzieję, że nieraz popłaczecie się podczas lektury tej trylogii...
M.K.: Będziesz jeszcze próbowała swoich sił w USA?
A.L.Ł.: Jasne, że będę, mam kilka książek już przetłumaczonych. Będziemy próbować :) A co, do odważnych świat należy :)
M.K.: Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów:)
A.L.Ł.: Również serdecznie dziękuję :)
Igor Sokołowski "Białoruś dla początkujących" (MG)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 11, czerwiec 2014 10:00
Gdyby zastanowić się nad stanem wiedzy przeciętnego człowieka o Białorusi, to zapewne w większości przypadków efekt nie byłby imponujący. Ot, tyle, ile pamiętamy z lekcji geografii i usłyszymy w mediach: podstawowe dane, kilka nazw i nazwisk. Tak naprawdę nasza wiedza o tym sąsiedzkim kraju jest znikoma. Mamy jednak okazję to zmienić, a to za sprawą znakomitej publikacji „Białoruś dla początkujących”.
Czyżby to był podręcznik? W pewnym sensie - tak, ale dość nietypowy. Napisał go Igor Sokołowski, młody dziennikarz i podróżnik, absolwent filozofii, filologii wschodniosłowiańskiej oraz Studium Europy Wschodniej UW. Człowiek z pasją, niemal od dziecka zafascynowany krajami byłego ZSRR, okresem PRL-u, a w szczególności – Białorusią. Swoją wiedzę oraz doświadczenie zdobyte dzięki wyjazdom przekazał w formie zbioru reportaży, stanowiących nie tyle przewodnik, co pasjonującą opowieść o specyficznym państwie i jego mieszkańcach.
Sokołowski poznał ten kraj od środka, zgłębił jego tajemnice, przemierzył niemal wszerz i wzdłuż. Dotarł w najdziksze ostępy, do zapuszczonych PGR-ów, zapomnianych i niszczejących ruin nieobecnych w turystycznych folderach. Nie podążał wytyczonymi szlakami, przełamywał granice. Dzięki temu poznał specyfikę ludzi „stamtąd”, ich światopogląd i fenomen kulturowy. Opowiedział m.in. na czym polega czar Polesia, krainy zwanej też „Amazonią Europy”, o białoruskiej architekturze, pomnikach Lenina, przemycie mięsa, o handlu, kuchni, modzie, pomarańczowej rewolucji i wielu innych sprawach. W centrum jego zainteresowania zawsze jednak znajduje się człowiek, kwestie społeczne i antropologiczne.
Wymienione wyżej treści w połączeniu z „podręcznikowym” tytułem mogą sugerować, że mamy do czynienia z „wykładami” na temat Białorusi. Tak jednak nie jest, bo choć autor przekazuje dużo informacji historyczno-politycznych i socjologicznych, to nie przemawia z katedry naukowej. Opowiada barwnie, przystępnie, w gawędziarskim stylu, z poczuciem humoru, ironią, dystansem do samego siebie. Potrafi naprawdę zaciekawić. Sama nie spodziewałam się, że aż tak wciągnie mnie ta tematyka!
Sokołowski opiera się na tym, co widział i przeżył, jest szczery. Ze swoich obserwacji i spostrzeżeń buduje portret Białorusi, jakiej nie znamy i nie poznamy z mediów.
„Białoruś dla początkujących” to nietypowy podręcznik, pasjonująca książka podróżniczo-socjologiczna. Lektura pełna wiedzy i inspiracji.