"Poczytaj mi, mamo. Księga szósta" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 21, grudzień 2015 20:30
O tym, że Nasza Księgarnia to wydawnictwo na szóstkę, chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Od niemal wieku bowiem dostarcza małym i większym czytelnikom wspaniałych książek, które bawią, uczą, niosą wartościowy przekaz, a od strony estetycznej zapewniają wrażenia artystyczne na najwyższym poziomie. Nie wszyscy jednak może wiedzą, że już ukazała się szósta część antologii „Poczytaj mi, mamo”. I tak jak poprzednie, jest to absolutny „must have” w rodzinnej biblioteczce. Starszym – ku wspomnieniom, młodszym – ku poznaniu ciekawych tekstów. Takich troszkę czasem „przykurzonych”, ale nadal wartościowych.
W tej księdze pochylimy się nad relacjami z młodszym rodzeństwem i kolegami („Potworek” M. Tomaszewskiej, „Nikt się nie trzęsie” M. Terlikowskiej, „Hihopter” M. Musierowicz), a także przypomnimy sobie, że nic w domu samo się nie robi i warto czasem wyręczyć babcię („Babcia też człowiek” I. Landau). Zdzisław Nowak zabierze nas w pouczającą podróż na Bliski Wschód z Ali Babą. Dzięki Barbarze Eysmontt przeżyjemy „Wielką przygodę w małym miasteczku” z prawdziwym czarodziejem! Wzruszeń dostarczy opowieść Barbary Lewandowskiej o chłopcu przebywającym w szpitalu i biedronce siedmiokropce. Zaś Helena Bechlerowa i Hanna Łochocka przybliży nam tajemnice przyrody wraz z Kuklikiem i Tęczuszką.
Opowiadania, które swoją premierę w serii „Poczytaj mi, mamo” miały w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX w. wymagają niekiedy objaśnień ze strony czytającego na głos rodzica. Albowiem dziś dla dzieci nie będzie jasne to, że chłopczyk zabrał ze sobą do zerówki brata, bo mama poszła do sklepu i maluch musiałby z nią stać w kolejce, albo, że dzieci poszły na obiad do baru mlecznego, w dodatku same, czy że babcia przysłała depeszę, a nie sms-a. I tak oto mamy przyczynek, aby opowiedzieć potomkom jak to bywało „za naszych czasów”.
Oprócz tekstów interesujące są zamieszczone na końcu biogramy autorów, a obok znakomitych pisarzy literatury dla dzieci pojawiają się wspaniali ilustratorzy: Zdzisław Byczek, Mateusz Gawryś, Hanna Grodzka-Nowak, Hanna Krajnik, Mieczysław Kwacz, Wanda Orlińska, Mirosław Pokora, Stanisław Rozwadowski, Zdzisław Witwicki. Naprawdę rzadko pamiętamy o twórcach wizerunków naszych ulubionych postaci, czy zapamiętanych z kart książeczki scen. To znakomita okazja, by poświęcić im więcej uwagi. Zadziwiające, jak nieraz potrafią obrazki utkwić nam w pamięci i ciekawe, których współczesnych grafików będziemy tak czule wspominać jak tamtych, którzy „pokolorowali” nasze dzieciństwo.
To już po raz szósty zebrano w księdze dziesięć reprintów kultowej serii dla dzieci, a zatem przypomniano ich już sześćdziesiąt. Tymczasem zastanawiam się, ile było wszystkich małych książeczek „Poczytaj mi, mamo” i czy będą kolejne tomy zebrane, bo nadal znajduję takie tytuły, które jeszcze nie zostały w nich ujęte. Z drugiej strony – w księgach spotykam takie „poczytajki”, których sama jako dziecko nie znałam, a naprawdę – miałam ich masę. Mam wrażenie, że to źródło niewyczerpane i jeszcze niejedną niespodziankę sprawić nam może Nasza, Nasza Kochana, Księgarnia.
Ewa Stadtmüller „Najpiękniejsze opowieści pod choinkę” (Skrzat)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 17, grudzień 2015 10:40
Miło tak siedzieć z rodziną przy choince, słuchać kolęd i czytać książki, od czasu do czasu przegryzając pierniczkiem… Ach, rozmarzyłam się… Ale już wkrótce Boże Narodzenie i taka sytuacja będzie najzupełniej realna. Zaś wśród lektur znajdą się „Najpiękniejsze opowieści pod choinkę” Ewy Stadtmüller, zilustrowane przez Kazimierza Wasilewskiego.
Autorka w sześciu krótkich opowieściach, napisanych prostym, zrozumiałym dla dziecka językiem, wprowadza czytelników w świąteczny nastrój, przekazując mądre i dobre wartości.
Pokazuje, że lepiej „być” niż „mieć”, dawanie przynosi więcej radości niż dostawanie, że warto pomagać ludziom i zwierzętom, dzielić się z innymi, być szlachetnym.
Oto dziadek Oli i Piotrusia wspomina, jak w dzieciństwie marzył o koniku na biegunach, Basia prosi złotą rybkę o coś bardzo ważnego – nie dla siebie lecz dla przyjaciółki. Magda dzięki znakomitej obserwacji pomysłowym upominkiem sprawia radość koledze z klasy. Pewien piesek znajduje nowy dom, samotna pani dostaje papużkę. W szkole zamiast wzajemnych „mikołajków” organizowana jest „szlachetna paczka” dla rodziny potrzebującej pomocy. Wszystkie opowiadania dotyczą takich zwykłych, życiowych sytuacji i problemów. Ich przekaz jest wyraźny, ale oparty na przykładach, a nie na morałach.
„Najpiękniejsze opowieści pod choinkę” na pewno nie zanudzą najmłodszych słuchaczy, a kto wie, może zainspirują ich do spełniania dobrych uczynków. To taka familijna książka, pełna ciepła i świątecznego nastroju, podsuwająca dobre wzorce zachowań i postaw. Ze względu na dużą czcionkę łatwo będzie czytać ją zarówno dziadkom, jak i dzieciom, które dopiero od niedawna posiadają umiejętność składania liter w wyrazy i zdania.
Atutem publikacji są prześliczne, „jak żywe” ilustracje, wykonane przez Kazimierza Wasilewskiego. Dodatkowo strony są ozdobione świątecznymi motywami w jasnych, pastelowych barwach. Twarda oprawa, kredowy papier, wysoka estetyka wydania sprawiają, że książka znakomicie się prezentuje i aż się sama prosi, by stać się prezentem pod choinkę. Przeznaczona jest dla dzieci w wieku 3-7 lat. To idealna, wartościowa lektura na okołoświąteczny czas!
Ewa Ornacka, Karolina Szymczyk-Majchrzak "Pajęczyna strachu" (Rebis)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 14, grudzień 2015 09:36
- Autor: Katarzyna Pessel
Wiele nie potrzeba, by zmienić życie człowieka w prawdziwe piekło. Wystarczy czasem miły uśmiech, zapewnienie o odwzajemnianiu uczuć, danie poczucia iluzorycznego bezpieczeństwa lub wypicie zafundowanego drinka podczas imprezy, ewentualnie pozostawienie własnego bez nadzoru nawet na chwilę. Dramat zaczyna się bardzo szybko, osoba, która jeszcze nie tak dawno obiecywała tak wiele, staje się zupełnie kimś innym, oprawcą, nie znającym litości. Scenariusz może również taki: jest on oraz ona, deklaracja wielkiej miłości i wyjazd zagranicę, gdzie czeka mieszkanie i wspólne życie. Czasem pojawia się propozycja atrakcyjnej pracy. Wbrew wszelkim pozorom tyle wystarczy, by zignorować ostrzeżenia pojawiające się w mediach, w końcu takie rzeczy przytrafiają się innym. Niestety ci "inni" to coraz większa grupa, która wciąż się powiększa, za każdą "inną" dziewczyną bądź kobietą kryje się tragiczna historia, w jakiej szczęśliwe zakończenie zdarza się niezwykle rzadko.
Plan Ewy był niezwykle prosty, jeżeli ma się za sobą taką przeszłość jak ona, to marzenia są konkretne i robi się wszystko, by się spełniły. Oczywiście nie wierzy się w iluzję, że ktoś wyciągnie pomocną dłoń, a nawet jeśli los uśmiechnie się to i tak człowiek nie schodzi z raz obranej drogi. Przynajmniej do momentu, kiedy w jednej chwili staranna życiowa układanka okazuje się nietrwała, niczym domek z kart. Dziewczyna nie ma zbyt dużego wyboru, zwycięża instynkt przetrwania, liczy się tylko jedno - uciec jak najszybciej i jak najdalej od miejsca, gdzie właśnie dokonano morderstwa. Od tej chwili każdy następny krok może być ostatnim, a napotkani ludzie bezlitosnymi zabójcami. Strach podsuwa kolejne podpowiedzi jak wtopić się w tłum, ale ścigający nie mają zamiaru łatwo dać za wygraną. Czy uciekinierka ma jakąkolwiek szansę, by wyjść żywa z całej tej sytuacji? Co z Beatą, która została w rękach gangsterów? Do kogo zwrócić się o pomoc w obcym kraju, gdy wydaje się, że nikt nie jest w stanie jej udzielić? Rozsądek dochodzi do głosu nie od razu, najpierw ludzkim działaniem kieruje adrenalina i chęć przetrwania, wyrzuty sumienia przychodzą później.
Beata nigdy nie przypuszczała, że dosłownie przyjdzie walczyć jej o własne życie. Zna świat wcale nie od jego najlepszej strony, ale to co staje się jej udziałem, po dniu porwania przez mafijnych żołnierzy, było dla niej, jak do tej pory, całkowicie niewyobrażalne. Handel żywym towarem to nie mit, teraz jego kulis dziewczyna doświadcza z całą brutalną siłą. Dla oprawców jest nikim, kolejnym produktem, jaki ma przynosić zyski, bezwzględnie podporządkowanym i karanym za każde odstępstwo od okrutnych zasad. W tym piekle na ziemi czuje się jedynie ból, ucieczka oznacza jedno - śmierć. Beata nigdy nie poddawała się, jednak teraz wydaje się odarta z człowieczeństwa i godności, przynajmniej tego pewni są niektórzy. Nadzieja podobno umiera ostatnia, ale czy można ją mieć, gdy wszyscy wokoło przypominają, że nie ma już tej osoby, jaka jeszcze kilkadziesiąt godzin wcześniej beztrosko się śmiała? Tuż obok nastolatka właśnie płaci za swoją łatwowierność, a niewiele od niej starsza kobieta przypomina sobie chwilę, gdy zaufała niewłaściwej osobie.
Czy ktoś będzie w stanie pomóc Beacie? Ewa wciąż ucieka, lecz wie, iż nie zdoła się ukryć na zawsze. Obie mają niewielkie widoki na szczęśliwe zakończenie historii, jakiej stały się przymusowymi uczestniczkami. Walczą o swoje życie, lecz czy uda się im zwyciężyć?
"Zobacz, jak może wyglądać piekło ..."*, ono jest tuż obok ciebie!
"Pajęczyna strachu" to historia oparta częściowo na faktach, prawda splata się opowieścią, która tak naprawdę stała rzeczywistością zbyt wielu dziewczyn i kobiet. Handel żywym towarem jeszcze nie tak dawno kojarzył się jedynie z zamierzchłą erą niewolnictwa, jednak okazało się, że we współczesnym świecie ten nieludzki proceder ma się nie tylko dobrze, ale przeżywa wprost prawdziwy rozkwit. Ewa Ornacka i Karolina Szymczyk-Majchrak nie odkrywają kulis tej zbrodniczej działalności, jest ona powszechnie znana, lecz w swojej książce ukazują, jak łatwo można stać się jej ofiarą. Autorki wykorzystały dla swej książki scenariusze napisane przez życie, kolejne tworzą się wciąż od nowa, jak na razie trwa walka z ich "twórcami". Schemat zawsze jest podobny, czasem udaje się wyłamać z jego ram, czasem niestety zwycięża z jednej strony łatwowierność lub po prostu splot okoliczności, z drugiej zimna i brutalna kalkulacja, której wynikiem jest zysk bez względu na wszystko. "Pajęczynę strachu" po części powinno traktować się jako przestrogę, ponieważ zagrożenie jest tak naprawdę tuż obok nas, to niezwykle szczera i brutalnie prawdziwa historia, jaka w całości, a nie tylko w pewnym stopniu, faktycznie mogła się wydarzyć. Nawiązania do faktycznych wydarzeń raz są bardziej widoczne raz mniej, wtapiają się w fabułę wzmacniając jej wymowę.
* cytat z okładki książki "Pajęczyna strachu" Ewa Ornacka, Karolina Szymczyk-Majchrak
Katarzyna Bajerowicz, Marcin Brykczyński "Opowiem ci mamo, skąd się bierze miód" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 12, grudzień 2015 12:26
Muszę przyznać, że uwielbiam serię „Opowiem ci mamo” wydawaną przez Naszą Księgarnię. Nie zawiodłam się jak dotąd na żadnej pozycji, a i książeczka o miodzie okazała się w pełni satysfakcjonującą lekturą. Zarówno dla mojej córki, jak i dla mnie. To jedna z tych opowieści, które nie traktują małego czytelnika (słuchacza) niepoważnie. Wręcz przeciwnie. Udowadnia, że dzieci trzeba traktować serio.
W „Opowiem ci mamo, skąd się bierze miód” znajdziemy wspaniale poprowadzony opis powstawania miodu od przysłowiowego zera. Od kwitnienia drzew i krzewów owocowych, wokół których wirują pracowite pszczoły. Trafimy tutaj również na bardzo interesujące nazwy kwiatów i ziół, jak facelia, hyzop, ogórecznik czy pysznogłówka. Nie wiem – być może są między wami zapaleni ogrodnicy, którzy powtarzają swoim dzieciom już od najmłodszych lat rozmaite nazwy roślin, ale dla takich jak ja – czyli „specjalistów” od tulipanów, stokrotek i róż, rozmowa na temat hyzopu i pysznogłówki stanowi wyższą matematykę. A to poważny błąd. I w pełni świadomie przyznaję, że „Opowiem ci mamo, skąd się bierze miód” pozwoliła mi rozwinąć wiedzę na temat kwiatów, bo przecież kiedy już przeczytałam na głos słowo „pysznogłówka”, musiało paść pytanie: „mamo, a co to...”. A dzieci nie lubią odpowiedzi: „nie wiem”. To oczywiste.
W „Opowiem ci mamo, skąd się bierze miód” trafimy jednak przede wszystkim na wspaniały, drobiazgowy, ale i arcyciekawy opis pracy pszczół. Odkryjemy fascynujący świat tych owadów, które nie tylko mają swój ściśle określony zakres obowiązków, ale też potrafią się ze sobą w skomplikowany sposób porozumiewać. A ich działania są idealnie zsynchronizowane, jak w szwajcarskim zegarku. I oczywiście książeczka ta świetnie unaocznia, że praca pszczół jest ważna – że bez niej nie tylko nie mielibyśmy miodu, ale też wiele roślin nie mogłoby wydać nasion.
Książeczka o miodzie w sposób fascynujący odkrywa świat kwiatów, owoców i owadów. Pokazuje, jak istotne jest życie każdego mikroorganizmu. I jeszcze – że skomplikowane czynności wykonują nawet niewielkie stworzenia. Uczy szacunku do przyrody i zwierząt. Pobudza wyobraźnię i prowokuje do zadawania pytań. A na deser otrzymujemy jeszcze mini poradniki, jak własnoręcznie wykonać plaster miodu i założyć ogród dla pszczół. I jeszcze te przepiękne, barwne ilustracje!
Gorąco polecam dzieciom i rodzicom.
"Wiejskie gryzmołki Pana Pierdziołki" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 10, grudzień 2015 11:26
Nie muszę pytać, czy znacie pana Pierdziołkę. Zapewne każdy z was mniej więcej sto razy w życiu wyrecytował słynne „pan Pierdziołka spadł ze stołka”. A jednak żywot słynnego Pierdziołki nie ogranicza się do spadania ze stołka. To bohater wielu rymowanek i śpiewanek, wśród których znajdują się i te mniej grzeczne, i te całkiem niegrzeczne również. W „Wiejskich gryzmołkach” Pierdziołka powraca po raz czwarty. I cóż mogę powiedzieć? Jest moc!
Czytałam trzy poprzednie części Pierdziołkowych rymowanek, wiedziałam więc, że kiedy rzecz dotyczy człeka, który „złamał nogę o podłogę”, nie może (po prostu nie może!) być zbyt grzecznie. I nie jest. A ponieważ nie urodziłam się wczoraj, zdaję sobie świetnie sprawę, że ta książeczka nie każdemu przypadnie do gustu. Ja sama również kilka razy doznałam spektakularnego zatkania, kiedy radośnie przystąpiłam do czytania na głos kolejnych śpiewanek, a tam na dzień dobry powitały mnie linijki: „Supcio dupcio” albo „Srali muchy, będzie wiosna”. Podobnego stanu doświadczyłam podczas recytowania: „Idzie Stasio po łące,/liczy sobie zające,/lecz się nie doliczył,/bo mu jeden spierniczył”. Jeżeli matka najpierw uczy swoje dziecko, że nie powinno się używać słów na „d” i „s”, a później takie słowa pojawiają się w książce (dla dzieci), to matka owa ma poważny problem... I na tym właśnie zasadza się mój kłopot z tą pozycją. Zachwyciłam się nią bez reszty, ale z drugiej strony zastanawiam się, dla jakiej grupy wiekowej jest ona przeznaczona. Osobiście zdecydowałam się na najrozsądniejsze rozwiązanie, czyli złoty środek. A złoty środek sprowadza się do selekcji i eliminacji kilku (zaledwie dwóch-trzech) ostrzejszych rymowanek i wprowadzenia ich nieco później, kiedy mojej córce będzie można bezpiecznie wytłumaczyć, że to, co wydaje się „o.k.” w rymowance, niekoniecznie sprawdzi się w miłej konwersacji z rówieśnikami w przedszkolu. Lub – co gorsza – z ciałem pedagogicznym... Ot rozterki matki-recenzentki, która rymowanki o Pierdziołce lubi poczytać sobie do porannej kawy... Jak żyć?
„Wiejskie gryzmołki pana Pierdziołki” to pozycja niewątpliwie zabawna i prezentująca nietuzinkowe poczucie humoru. Dzieci znajdą w niej źródło radości, rozwiną wyobraźnię, a nawet poćwiczą dykcję – bo Pierdziołkowe wierszyki bywają trudne artykulacyjnie, ale są bardzo wdzięcznym materiałem do recytacji. I oczywiście zapamiętuje się je wyjątkowo łatwo. Większość dzieci potrafi powtórzyć jedną czy drugą rymowankę już po drugim odczytaniu. Można zatem dzięki Pierdziołce poćwiczyć sobie także pamięć. Dorośli natomiast dzięki „Gryzmołkom” powrócą na chwilę do czasów beztroskiego dzieciństwa, kiedy to stało się pod trzepakiem, obracało w ustach całkiem już bezsmakową gumę do żucia i skandowało: „Żegnaj Gienia, świat się zmienia,/kup se trąbkę do trąbienia”. Aż się od razu robi milej, prawda?
Sasza Hady "Na końcu wchodzą ninja" (Soda Studio)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 08, grudzień 2015 10:11
Przez większość swojego życia unikałem książek, których akcja dzieje się w zamkniętym, hermetycznym środowisku, a jej zrozumienie poprzedzone musiało być solidnym kursem specjalistycznego słownictwa. Na szczęście z biegiem czasu zmieniałem swoje nastawienie uważając, że tego typu lektura jest bodźcem do samokształcenia i znacznie poszerza horyzonty. Bez wahania sięgnąłem więc po ciepłą jeszcze powieść Saszy Hady, "Na końcu wchodzą ninja", zarywając przy okazji kilka kolejnych nocy z rzędu.
Autorka, będąca współscenarzystką "Wiedźmina 3", osadziła swoją powieść w realiach prężnie rozwijającej się firmy produkującej gry komputerowe - Nasty Oranges. Choć brak w niej klasycznego głównego bohatera, motorem akcji jest Marcin - przedstawiciel korporacyjnej młodzieży, który w wyniku splotu różnych wydarzeń porzuca pracę w znienawidzonym przedsiębiorstwie i zatrudnia się jako nowy producent w Pomarańczach. Do zadań mężczyzny należeć będzie zapanowanie nad chaosem spowodowanym zniknięciem głównego scenarzysty, Jaśka Ritmeijera, oraz uniknięcie dyscyplinarnego zwolnienia za zbytnią ciekawość.
Sam udzielam się w środowisku twórców gier (amatorskich), dosyć łatwo było mi więc zrozumieć szereg anglojęzycznych pojęć nieustannie pojawiających się w książce. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla ludzi nieobeznanych z takimi terminami jak RPG, quest czy gameplay, słownictwo Hady może stanowić barierę nie do przejścia. Autorka stara się łagodzić sprawę wprowadzając leksykon najczęściej używanych pojęć, ale liczba definiowanych zwrotów po prostu przytłacza.
Innym mankamentem "Na końcu wchodzą ninja" jest ogrom występujących w książce postaci. Sasza Hady co prawda przedstawia na wstępie wszystkie ważniejsze dramatis personae, ale, podobnie jak z growymi pojęciami, trudno się wśród nich odnaleźć. Co gorsza, przez całą książkę autorka posługuje się w zasadzie wyłącznie imionami - dopiero pod koniec lektury bez problemu zacząłem rozróżniać poszczególne osoby. Wystarczyło części z nich dać charakterystyczne pseudonimy albo używać nazwisk - same imiona to za mało, by z łatwością przedzierać się przez kolejne rozdziały.
To w zasadzie najważniejsze wady powieści, które jednak nie wpływają na samą radość płynącą ze śledzenia fabuły. Autorka w przekonujący sposób buduje napięcie, ukazując kolejne wątki z perspektywy kolejnych pracowników Nasty Oranges. Przyznam szczerze, że dawno tak bardzo nie wczułem się w wyjaśnienie, ostatecznie niezbyt skomplikowanej, zagadki. Z fabularnego punktu widzenia czuję ogromny niedosyt, ponieważ część wątków nie została należycie zakończona, a główna linia fabularna też jakby urywa się w połowie.
Oprócz dobrze przemyślanej historii, zaletą powieści są wiarygodni z psychologicznego punktu widzenia bohaterowie. To znaczy wiarygodni dla kogoś, kto choć trochę orientuje się w światku producentów gier - dla wszystkich innych postacie Hady są wielobarwną bandą dziwadeł, o skrzywionym poczuciu rzeczywistości i aspołecznym podejściu do w zasadzie każdej sfery życia. Pracoholicy, hazardziści, wyrobnicy, marzyciele i wizjonerzy - to oni są najmocniejszym elementem "Na końcu wchodzą ninja".
Powieść Hady to nie tylko zabawna historia sensacyjna - to także błyskotliwe socjologiczne studium nowej, prężnie rozwijającej się branży gospodarki. Nieważne jak bardzo będziemy tego unikać, gry komputerowe stały się tak istotną częścią (pop)kultury jak kino, teatr czy książki. Warto zapoznać się z "Na końcu wchodzą ninja", ponieważ to sympatyczne wprowadzenie do baśniowej krainy, z którą i tak kiedyś będziemy musieli się zmierzyć. Sasza Hady, jak mało kto, może nam w tym pomóc.
Agnieszka Osiecka "Dzienniki i zapiski. Tom III 1952" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 04, grudzień 2015 09:55
Ilekroć sięgam po tom pamiętników, dzienników czy listów, zastanawiam się, na ile ich autor miał świadomość, że kiedyś trafią one do druku i po wielu latach będą czytane przez szerokie grono osób. Na ile w tekstach tego typu mamy do czynienia z literacką kreacją, a na ile ze szczerym wyznaniem. Przyznam też, nieco dziwne uczucie tak zaglądać „pod podszewkę”, poznawać pisarzy, czy inne znane postaci od prywatnej, często najintymniejszej strony.
We współpracy z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej ukazał się trzeci tom „Dzienników” poetki, pod redakcją dr Karoliny Felberg-Sendeckiej. Obejmuje on siedem zeszytów, zapisanych łącznie od 23X 1951 r. do 5 II 1953 r. pod pseudonimem Bożena Ostoja oraz dwa notesy z tegoż okresu.
Dzięki tym notatkom poznajemy piętnastoletnią uczennicę, skoncentrowaną bardziej na pływaniu, sporcie, spotkaniach towarzyskich, relacjach z chłopcami niż na nauce. Ta rozważna i romantyczna jednocześnie panienka pisała np. tak: „Wesolucho! Za ½ godziny idziemy zdawać maturuchnę. Cieszymy się jak cholera! J e z u s M a r i a! Z w a r i o w a ł a m z r a d o ś c i !!!!!!!!!!!!” (s. 209) Potem –swoje myśli i uwagi na papier przelewa już jako studentka dziennikarstwa UW.
Z niekiedy chaotycznych zapisków wyłania się świat lat pięćdziesiątych, portret otoczenia, w którym bytowała wówczas Osiecka. Oprócz wpisów w dzienniku znajdują się rozmaite, powklejane rzeczy np. zdjęcia, prasowe wycinki, szkolne notatki, refleksje na temat filmów i książek, wiersze itp. Czytając tom można odczuć, że autorką była nastolatka, tyle bowiem w jej tekstach egzaltacji, podkreśleń, cudzysłowów, ale też trzeba zauważyć, że to była piekielnie inteligentna nastolatka. Świadoma tego, czego chce od życia.
„(…) chcę dużo i szeroko wiedzieć o życiu, bo chcę istnieć w teraźniejszości, jeździć i (materialnie, bardzo materialnie) w całym znaczeniu żyć. Znaczy to, że chcę jeździć po świecie, spotykać bardzo dużo ludzi i czynić ciekawe obserwacje (…)” ( s. 21)
„I bardzo bym chciała mieć zdolności literackie. Nawet niewielkie – na tyle w każdym razie, abym mogła wypowiedzieć siebie i to, co się dookoła dzieje, abym mogła pisać o dwóch teatrach – życia i sceny” ( s. 22)
Aż dziw, jak bardzo prorocze okazały się powyższe słowa….
Redakcja i edycja „Dzienników” Osieckiej zasługuje na medal. Zachowano niepowtarzalny styl autorki, ale poprawiono oczywiste błędy, w przypadku błędnie zapisanych nazwisk i nazw, poprawki uczyniono w przypisie, rozwinięto skróty, oznaczono nieczytelne znaki i słowa. Wielokrotnie pojawiały się znaki redaktorskiej niepewności [?] oraz zdziwienia [!] – odnośnie fragmentów, których poprawienie byłoby ingerencją w styl. Zamieszczono bogate w treść przypisy, indeks osób występujących w tekście oraz osób niezidentyfikowanych (wymienianych ogólnikowo, z imienia itp.)
Dzięki tej publikacji można wniknąć częściowo w duszę autorki, poznać szczegóły jej młodego życia, jej poglądy i zmiany postawy, można uszczknąć atmosfery tamtych czasów i sięgnąć do zwyczajności legendarnej już niemal poetki.
Czytelnika czeka porcja zdziwień, zaskoczeń, wzruszeń, uśmiechów i zachwytów. Pokaźnych rozmiarów księga nie jest lekturą na jedno posiedzenie, zresztą styl na dłuższą metę jest męczący. Za to stopniowe spotkania z Osiecką na kolejnych stronach dziennika dostarczają niezapomnianych wrażeń, wiedzy i emocji.
Pamiętajmy o Osieckiej, czytajmy jej dzienniki…
Agnieszka Lingas-Łoniewska "Myśli moje swobodne" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 03, grudzień 2015 11:51
„Myśli moje swobodne” to nie lada gratka dla fanów Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Zbiorek bardzo nietypowy, któremu nie towarzyszy jedna główna myśl przewodnia. Dlatego bardzo trafny wydaje się tutaj tytuł. Na „Myśli” składają się bowiem opowiadania zróżnicowane pod względem tematycznym, wiersze, cytaty z powieści autorki, wyselekcjonowane przez czytelniczki, a także... epitafium dla kota Rudolfa. Jest jednak coś, co łączy wszystkie utwory. To charakterystyczny styl Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i sposób, w jaki pisze o emocjach.
Jeśli lubicie poezję baroku, zbudowaną na kunsztownych konceptach i opakowaną w gęstą stylistykę, wiersze Agnieszki Lingas-Łoniewskiej... nie są dla was. Utwory zaproponowane przez autorkę w „Myślach” to poezja oszczędna i pod względem ozdobników bardzo surowa. Wiersze traktują o miłości, samotności, rozstaniach, zdradach i śmierci. Moje ulubione to „List” i „Babunia – proste w formie i przekazie, pod żadnym względem nieprzekombinowane i bardzo prawdziwe. Bo przecież każdy z nas ma/miał taką „babunię”, na której twarzy wypisały się ślady „ciągłych ucieczek, grzebania w ziemi, padniętych zwierząt./Radosnych poranków, nużących popołudni, zmęczonych wieczorów”. Lingas-Łoniewska udowadnia, że w poezji nie trzeba popisywać się kunsztowną metaforyką, by trafić w samo sedno.
Pod względem opowiadań „Myśli moje swobodne” to zbiorek bardzo hojny – każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Dla tych, którzy poszukują łagodnej obyczajówki i słodkiego romansu, autorka przygotowała między innymi „Szukam swojej drogi” o Magdzie-cukierniczce i jej „bezwzględnym”, aczkolwiek przystojnym, konkurencie, i „To chyba miłość” – ciepłą opowieść o Agacie, usiłującej zaufać na nowo drugiemu człowiekowi po tym, jak została skrzywdzona przez niedoszłego męża. W nieco bardziej dramatycznych historiach – „Fotografiach” i „Marcysi” – Lingas-Łoniewska mówi o ratunku, który przychodzi w najmniej spodziewanym momencie i kieruje życie na właściwe tory. Jest też coś dla takich, jak ja – czyli czytelników rozmiłowanych w... zbrodni. Utwór „Czyste piękno” został nagrodzony w konkursie „Gazety Wrocławskiej” na opowiadanie kryminalne z Dolnym Śląskiem w tle. Jest to historia dwojga policjantów – Kaśki i Jacka – którzy pracują nad sprawą tajemniczego seryjnego mordercy zwanego „Rączką”. Ciekawy pomysł, wartka akcja i niespodziewany finał. Czego chcieć więcej? „Czyste piękno” było pierwszym tekstem Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, jaki wpadł mi w ręce. A propos rączek...
Najbardziej poruszające i zaskakujące w „Myślach” wydały mi się dwa opowiadania. Po pierwsze – „Człowiek trzymający władzę”. No! Drodzy państwo, jeśli lubicie narrację prowadzoną z punktu widzenia oślizgłego świra, brutalnego i z gigantycznymi kompleksami, to jest to utwór dla was. Autor i narrator są tu świetnie zdystansowani, świat – okrutny, ludzie – słabi i upokarzani, ale końcówka – bardzo satysfakcjonująca. I po drugie, creme de la creme – „Wojownik”. Opowiadanie, którego bohaterem-narratorem jest... kot Rudolf. Z początku frywolna i lekka opowiastka o kocio-psiej przyjaźni, kociej miłości i rozstaniu, a także o traumatycznych i upokarzających wizytach u weterynarza, przeistacza się stopniowo w przypowieść o śmierci. Bardzo to osobisty tekst, bardzo wzruszający, szczery i dojrzały. Bezpośrednio łączy się z równie wzruszającym „Wojownikiem”-epitafium dla „prawdziwego” kota Rudolfa, który „miał psi charakter i ludzkie zachowania”.
„Myśli moje swobodne” to świetny pomysł na świąteczny prezent. Wydaje mi się, że nie tylko fani Agnieszki Lingas-Łoniewskiej znajdą tu coś dla siebie. Poleciłabym „Myśli” wszystkim tym, którzy po prostu lubią krótką formę, zwięzłość stylistyczną i narracyjną, a także ukazywanie pewnych zjawisk przez literacką soczewkę. Nie ma tutaj wielkich, epickich fabuł. Są szkice, rzuty, migawki. Jak to w życiu.