
Apokalipsa zombie, temat ostatnio bardzo modny, bo niemal prawdopodobny. Nagle rozprzestrzenia się jakiś tajemniczy wirus i *bum* parady żywych trupów usilnie szukających jakiegoś ciepłego ciała do poobgryzania gotowe. Niby nikt nie wierzy, że trupy mogłyby na nowo otrzymać skrawek życia, ale mimo wszystko są tacy, co dzielnie przygotowują się na taką ewentualność, budując schrony, zbierając żywność czy broń. Skrajne przypadki, ale jednak. Mnie osobiście temat zombie nigdy nie kręcił (do pewnego momentu, taka prawda), bo komu by się tam podobały rozkładające się, śmierdzące truchłem chodzące cielska broczące starą krwią i innymi płynami ustrojowymi. The Walking Dead do teraz nie oglądam, ale coraz częściej zdarza mi się sięgać po książki o tejże tematyce. Niemniej jednak, nigdy wcześniej nie trafił mi się tytuł polskiego autora, bo od tych raczej stronię. A tutaj, ni z tego ni z owego, pojawiła się powieść Magdaleny Owczarek Po moim trupie.
Przyciągnął mnie opis i określenie -horror komediowy- (choć bohaterom na ogół nie było do śmiechu). Apokalipsa zombie we Wrocławiu? Bohaterka o sarkastycznym poczuciu humoru? Biorę! A o czym dokładnie pisze pani Owczarek? O Karolinie, naszej głównej bohaterce, która niewzruszenie obserwuje rozrastającą się epidemię żywych trupów na jej osiedlu. Wygodna kawalerka, dobry punkt widokowy, wszystko ładnie pięknie, tylko gdzie jedzenie? Tak, to właśnie głód wygania Karolinę z jej przytulnego gniazdka. Niby szybki wypad do spożywczaka na dole, a skończyło się szaleńczą ucieczką przed zombie u boku jakiegoś pseudo komandosa z maczetą. Na nieszczęście Karoliny, to dopiero początek jej przygód, bo do swojego mieszkanka prędko nie wróci. Zanim to zrobi, będzie miała sporo trupów do zabicia i mnóstwo ludzi do ocalenia. Uwaga, Księżniczka rusza na ratunek!
Zastanawiacie się, skąd nagle ta Księżniczka? Właśnie taką ksywkę dostała nasza główna bohaterka od swoich towarzyszy niedoli, kiedy dziarsko umykała przez zombie na dachu policyjnej furgonetki. Najgłupsza ksywka ever, nie sądzicie? Jeśli byłabym dziewczyną biegającą z młotem i spluwą za żywymi trupami, nie chciałabym być nazywana przez innych Księżniczką. Za nic w świecie. Ale Karolinie nieszczególnie to przeszkadza, wręcz przeciwnie, dzielnie nosi oddane jej berło władzy nad zabarykadowanymi w akademiku studentami, którzy ocaleli podczas epidemii. Przecież jest weteranem z Afryki, to z wszystkim innym też na pewno sobie poradzi. Ta, Karolina i jej Afryka, bezsensowne wcinki w tekście. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że bohaterka chwali się swoimi przygodami bez żadnego związku z odbywaną rozmową: o, patrzcie jaka jestem fajna, byłam w Afryce a Wy nie, ale jesteście frajerzy. Nie podobało mi się to. Nie wiem, po co były te wzmianki. O, jak już siedzimy w temacie negatywnych aspektów tej książki, to wspomnę też o tym, że brakowało mi tła do tej historii - skąd wzięła się epidemia, kto ją wywołał, czemu tak a nie inaczej. Chciałabym to wiedzieć no.
Na szczęście, mimo tych wspominanych faktów przemawiających na nie, nie było wcale tak źle z Po moim trupie. Prócz głupiej ksywki bohaterki i jej bezsensownych wzmianek o Afryce, było całkiem całkiem. Ciekawym doświadczeniem było czytanie o apokalipsie zombie we własnym kraju, choć wolałabym, żeby nie stała się rzeczywistością (wiecie, nie biegam zbyt szybko). Podobało mi się to, że było w tej książce sporo akcji i sporo czarnego, sarkastycznego humoru. Postacie były dosyć zróżnicowane, niektóre nieco stereotypowe, niektóre bardzo charakterystyczne (ruda Lilka z mieczem najlepsza!). Wiadomo, mogło być lepiej, ale nie było źle. Muszę przyznać, że mimo kilku mankamentów, całkiem nieźle się przy niej bawiłam. Magdalena Owczarek udowodniła, że Polacy też potrafią pisać o żywych trupach w dobrym stylu.
Małgorzata Warda jest od kilku lat znaną i cenioną autorką. Po raz pierwszy miałam przyjemność zapoznania się z jej kunsztem czytając Miasto z lodu. Literatura, jaką obdarowuje nas pani Małgorzata, z opinii jakie słyszałam zazwyczaj dotyczy prozy ludzkiego życia. Jednak nie tej okraszonej szczęściem i miłością. A tej prawdziwej, momentami gorzkiej, często tragicznej. Ale dotykającej ludzkich uczuć i odczuć. Ukazującej, jak wiele zła i nienawiści gnieździ się w ludziach. Zmuszającej do refleksji nad istotą życia.
Miasto z lodu jest historią trzynastoletniej Agaty, od niedawna będącej pod opieką matki zmagającej się z chorobą afektywną dwubiegunową. Choroba Teresy Tomaszewskiej nie należy do tych z grupy-„ wyleczymy i będzie dobrze”. Jest to silne zaburzenie psychiczne, z częstymi nawrotami i chwilowymi remisjami. Tego typu zaburzenie z pewnością nie pomaga w samotnym wychowaniu dziecka. Pewnego dnia Agata zostaje odnaleziona przez przypadkowych turystów, gdzieś na uboczu szlaku w górach już przysypanych śniegiem. Znaleziono ją bosą, nieprzytomną, wyziębioną i mocno poturbowaną. Tak, jak w przypadku każdej niewyjaśnionej sprawy, rozpoczyna się śledztwo mające ustalić przyczyny tragedii. Nietrudno się domyślić, jak tę sytuację oceni małe, zaściankowe społeczeństwo, potępiające Teresę i Agatę od momentu, kiedy wysiadły z auta w małej miejscowości. Dodatkowo sprawa zostaje nagłośniona przez media, więc Teresa oprócz zmagań z dramatem jaki rozgrywa się w jej życiu po wypadku córki, walki z chorobą, musi również stawić czoła osądowi, jaki wydają na nią ludzie. Bo gdzie była matka w czasie, kiedy Agata wychodziła z domu? Dlaczego nie zainteresowała się, że nie ma jej w swoim pokoju we wczesnych godzinach porannych? A może to jej choroba doprowadziła córkę na skraj wytrzymałości? Nasuwa się pytanie, czy to góry są z lodu, czy serca ludzi, nie tylko tych mieszkających w mieścinie u podnóża Tatr?
Pani Warda pokazuje nam jeszcze jedno, prężnie rozwijające się i krzywdzące oblicze ludzi- potrafimy oceniać, ferować wyroki, siać nienawiść i potępienie tak naprawdę nie zdając sobie sprawy z tego, jaką krzywdę wyrządzamy „osądzanemu”. Lubimy być sędzią, ale nie oskarżonym. Lubimy wylewać na ludzi wiadro pomyj, tylko dlatego że telewizja, radio i Internet krzyczą do nas z każdej strony, że ta matka jest zła i wyrodna, a ten ojciec nieodpowiedzialny. Ale kto nam dał prawo do skazywania ?
Miasto z lodu wstrząsnęło mną. Poraziło wręcz. Mam wrażenie, że długo nie zapomnę o tej książce, dlatego polecam każdemu. Bo tę powieść po prostu trzeba przeczytać.
Zaufać własnej nadziei czy zdaniu postronnych, nawet jeżeli są najbliższymi? Przecież nikt nie przeżyje życia za nas, sami wybieramy ścieżkę jaką chcemy kroczyć i ponosimy odpowiedzialność za swoje wybory. Czasem podstawą decyzji jest pragnienie, by w końcu mieć to, co jest udziałem innych. W takiej sytuacji wszelkie minusy są pomijane, liczy się bowiem upragniony cel, a gdy już zostanie osiągnięty marzenia zostają skonfrontowane z rzeczywistością.
Miłość ma różne oblicza, czasem bije od niej blask, a czasem zawiera mroczniejsze tony, bywa spełnieniem snów, ale i przynosi niespodzianki. Nie da się jej zaplanować, chociaż niektórzy sądzą, że łatwo ją wpasować w ustalone ramy. Pozostawia wspomnienia, osładzające gorzkie chwile, ale i sama może być źródłem bólu. Niekiedy jej iluzja bywa tak prawdziwa, że trudno ją odróżnić od prawdy.
Karolina wie jak smakuje to uczucie, gdy trwa i co się czuje w długich godzinach po jego odejściu. Na co dzień widzi je z bliska i z daleka, przypatruje mu się, tęskni za nim, pragnie. Jednak nie robi pierwszego kroku, jak do tej pory powstrzymywała ją przeszłość, lecz teraźniejszość kusi spełnieniem marzeń. Filip jest człowiekiem, pojawiającym się w odpowiednim miejscu i czasie, tak jakby był odpowiedzią na niewypowiedziane prośby do losu. Takiej szansy się nie odrzuca, szczególnie, że pozwala ona wierzyć, iż w końcu i Karolina będzie taka jak inni. Dlaczego Miśka, mama i babcia dostrzegają coś innego niż ona? Co złego w tym, że ktoś chce kochać i być kochanym? Zrozumieć takie marzenie, gdy samemu zna się smak miłości, nie powinno być trudne, a jednak jest. Dlaczego? Każdy ma swoje zdanie, a Karolina wie co jest dla niej ważne i czego nie chce odrzucić.
"Grzeczna dziewczynka" to nie opowieść łatwa, jaką po przeczytaniu odkłada się na półkę i wraca się do niej gdy potrzebuje się relaksu albo zapomina bardzo szybko. Alina Białowąs daje czytelnikowi do rąk opowieść w jakiej nie ma prostych emocji, są za to uczucia skomplikowane, stopniowo narastające, aż w kulminacji wybuchające i niszczące to, co było fałszywe. Każda strona to element panoramy, w której główną rolę odgrywa miłość, bywa ona i prawdziwa i iluzoryczna, dająca siłę, lecz i pozbawiająca instynktu samozachowawczego. Jak ćma do ognia przyciąga, nie uśmierca, ale parzy w najmniej spodziewanym momencie. Autorka nie daje prostych odpowiedzi, czytający są świadkami dojrzewania i szukania własnej ścieżki życiowej oraz ceny za ucieczkę od brania odpowiedzialności za własną egzystencję. "Grzeczna dziewczynka" to prawdziwy dramat utkany z relacji rodzinnych, związków kobiet i mężczyzn oraz pragnienia bycia kochanym. Bohaterów oplata sieć wzajemnych oczekiwań, dopasowania się do innych oraz ustępstw, by zachować miłość. Łatwo się w nią zaplątać tak, że wydaje się, iż ucieczka z niej będzie uważana za porażkę. Zresztą nawet później wciąż jej pozostałości tkwią w człowieku i przypominają o tym, co było. "Grzeczna dziewczynka" jest historią o dziecku, dziewczynie, kobiecie, poznającej miłość, nie tylko do mężczyzny, lecz także wobec bliskich i przede wszystkim do siebie samej. Kiedy wydaje się, że niebo runęło na głowę nie dostrzega się niczego poza utraconymi marzeniami, pomocne dłonie wydają się nieść ból, ale grzeczne dziewczynki w końcu dorastają i nie odtrącają ich.
Grecka mozaika Hanny Cygler to powieść, która w sposób znaczący oddziałuje na układ nerwowy. Wstrząsa, wzrusza, bulwersuje, szokuje, intryguje, bawi, do bólu dręczy, a momentami naprawdę łamie serce. Serce, które podczas lektury bije jak szalone, tworząc swoiste tło muzyczne, oparte na niespokojnym rytmie i organicznej melodii, wygrywanej przez czysto ludzkie odruchy. Grecka mozaika jest znakomicie napisana, perfekcyjnie skonstruowana, mądra, ukazuje wyrazistych, dalekich od ideału bohaterów i do tego wszystkiego ma jeszcze wielką wartość poznawczą. Mówi o ważnych wydarzeniach na dziejowej mapie Europy. O dziwnych, splątanych losach Greków i Polaków w powojennym świecie. O historii, która faktycznie jest jak mozaika, ale jednocześnie też przypomina pajęczą sieć, utkaną przez mityczną Arachne i wyciągającą po człowieka swe drobne palce. Palce tylko na pozór kruche i delikatne, w rzeczywistości zaś mocniejsze i trwalsze od żelaznych kajdan...
Jannis Kassalis jest bogatym Grekiem. Prowadzi własną firmę, mieszka na malowniczej wyspie Korfu, ma trójkę dorosłych, dość poukładanych dzieci i... choruje na serce. Poważnie. Powinien odpoczywać, unikać sytuacji stresujących i przede wszystkim wyrazić zgodę na operację, która przywróciłaby mu zdrowie i sprawność. Jak tu jednak unikać sytuacji stresujących, kiedy na horyzoncie pojawia się ni stąd ni zowąd młoda Polka – Nina – która twierdzi, że Jannis być może jest... jej ojcem. Sztampowy początek, prawda? Od razu pomyślałam sobie, że oto Hanna Cygler jak nic zafundowała nam łzawą powtórkę z Dynastii. Czytałam jednak dalej. I szybko przekonałam się, że przyjdzie mi posypać głowę popiołem i odszczekać te słowa. Fabuła Greckiej mozaiki w niczym nie przypomina Dynastii, a historia Jannisa i jego relacji z matką Niny nie tylko nie jest łzawa, ale i nie ma w niej krztyny taniego romansidła. Ta książka w ogóle tak naprawdę o tym nie opowiada. Jest to historia rodziny Jannisa Kassalisa – starszawego biznesmena, który pod wpływem niezwykłego spotkania z Niną zaczyna snuć opowieść o losach swojej matki, swojego ojca i brata, a także i o sobie samym. Wraz z Jannisem przenosimy się do Grecji pogrążonej w chaosie drugiej wojny światowej, a później do Grecji szarpanej przez wojnę domową i działania partyzanckie. Poznajemy historię młodej i pięknej Ismeny, która marzy o tym, by się uczyć, podróżować, poznawać świat, i która przeżywa swoją pierwszą, wielką i – jak się szybko okaże – trudną miłość. Poznajemy historię Jorgosa Kassalisa, partyzanta i komunisty, zmuszonego opuścić Grecję i wraz z rodziną szukać schronienia w PRL-u. Poznajemy wreszcie historię Jannisa Kassalisa i jego brata Nastka – młodych Greków urodzonych w Polsce i pogubionych w meandrach otaczającej ich rzeczywistości. To z Jannisem – zwanym „Jankiem” – wyruszamy w dalszą podróż. Podróż po Polsce, Anglii, Grecji i... przez niespokojne morskie wody.
Uwielbiam książki, które ukazują ludzkie losy na tle historycznych zawirowań i przenoszą nas w przeszłość, oglądaną przez subiektywne oko. Jak trudno wówczas oceniać, wartościować i potępiać! Jak trudno przypisać łatkę i nazwać kogoś dobrym lub złym! To bardzo cenne doświadczenie, któremu zawsze chętnie się poddaję. Nawet jeśli poglądy bohaterów, ich postępowanie, system wartości, charaktery i cele są tak różne od moich. Po Grecką mozaikę sięgnęłam z kilku powodów. Pierwszy właśnie wymieniłam. Drugim była oczywiście pani Hanna Cygler, której nazwisko od dawna kojarzy się ze świetną prozą. Trzecim... uwielbienie, jakim darzę mozaiki... A mozaika od zawsze wydawała mi się wyjątkową formą sztuki. Aby stworzyć mozaikę, nie wystarczy po prostu mieć talent i wizję. Trzeba również wykazać się niebywałą precyzją i wrażliwością w doborze pojedynczych elementów, które później połączymy w większą całość. Technika opus barbaricum, na przykład, polegała na układaniu mozaiki z otoczaków znalezionych na brzegach rzek i mórz; technika opus segmentatum – na zastosowaniu odpadów kamiennych powstałych przy pracach rzeźbiarskich i kamieniarskich; technika opus vermiculatum – na wykorzystaniu bardzo małych kostek, poniżej 1 mm, o różnych kształtach, z zachowaniem dbałości o detal. Opus barbaricum ukazywała głównie jasne postaci na tle ciemnego tła, opus segmentatum – barwne sceny rodzajowe i dionizyjskie, opus vermiculatum – pejzaże, urokliwe obrazki gołębi pijących wodę, przedstawienia figuralne... Hanna Cygler bawi się wszystkimi tymi technikami, zestawia je ze sobą, każe im się przenikać, łączyć i tworzyć nową, niepowtarzalną całość. Mamy zatem w Greckiej mozaice w żaden sposób niepodkolorowane obrazy ludzkiej głupoty, cwaniactwa, okrucieństwa, kombinatorstwa, brutalności i chciwości. Mamy też obrazy ludzkiego współczucia, empatii, litości i bezinteresownej przyjaźni. Mamy obrazy pustych relacji, imprez zastępujących prawdziwe życie i nic nieznaczącego seksu. Mamy też obrazy prawdziwej miłości – nieznającej kompromisów, silnej, rażącej niczym piorun i trwającej aż po grób. Mamy obrazy złych i dobrych rodzin. Mamy obraz historii, która niczym pająk tka swoją sieć, by pochwycić w nią niczego nieświadome ofiary.
Historia to mozaika utworzona z różnobarwnych i różnokształtnych fragmentów, wydarzeń wielkich i małych, spektakularnych i skromnych, ale zawsze jednakowo ważnych. Rodzina to mozaika utworzona przez elementarne losy tworzących ją ludzi. Człowiek to mozaika myśli, emocji, uczuć, pragnień, ambicji i marzeń. Byt, który nigdy nie będzie zupełnie samodzielny, oddzielony od kontekstu, od rodziny, historii i miejsc, które go ukształtowały. Jannis Kassalis zawsze kroczył przez życie, prowadząc za sobą cienie przeszłości. I my wszyscy każdego dnia robimy dokładnie to samo. Tyle tylko, że nie zawsze zdajemy sobie z tego w pełni sprawę. Być może Grecka mozaika i pogmatwane losy rodziny Jannisa Kassalisa pomogą nam odkryć również kilka prawd o sobie. I dostarczą prawdziwych, silnych przeżyć. A to w literaturze zawsze jest na wagę złota.
Nie za siedmioma górami, nie za siedmioma lasami i wcale nie dawno temu pewna chatka zyskała nową lokatorkę. Od tego czasu wiele czarów zadziałało, a może to wcale nie one, a uczynki płynące z serca? Jednak jakiś urok musiał być rzucony, jeżeli nie przez ludzi to przez los. Smutek pozostał jedynie rzadko powracającym wspomnieniem, za to z dobrych chwil, tych krótszych i dłuższych, została zbudowana rodzina. Jej członkowie połączeni magiczną siłą uczuć wciąż wspierają się nawzajem i jednego od zawsze byli pewni - miłość zawsze zwycięża.
Uroki kryją wiele tajemnic, na pierwszy i drugi rzut oka wydają się całkiem zwyczajne, ot kolejna wioska oddalona od dużego miasta, zagubiona między polami i lasami. Małgosia ma całkiem inne zdanie na ten temat, dostrzega wokół siebie piękno natury, sekrety ukryte w najmniej spodziewanych miejscach i niezwykłych ludzi, którzy przechowują w swej pamięci historię tych ziem. Przypadkowe odkrycie krypty w pobliskim kościele splata się z życiem młodej pani weterynarz. Chociaż jedno z drugim wydaje się całkowicie ze sobą niezwiązane, to łączy je ktoś, kto pojawia się w snach Małgorzaty. Przeszłość okazuje się nad wyraz ciekawa, wręcz intrygująca i przyciąga jak magnes mieszkańców Uroków. Wielu widzi w znalezisku zapowiedź skarbu, nieliczni dostrzegają w nim tajemnicę sprzed wieków, a tylko jedna osoba wie, że krypta skrywa więcej niż grób tajemniczego rycerza. Dawne legendy wydają się odpowiadać na pytania zadawane przez badaczy, lecz czy można wierzyć ludowym bajaniom i pamięci starych ludzi? W dzisiejszym świecie liczą się przede wszystkim fakty i namacalne dowody, nie ma w nim miejsca na intuicję, sny, wiarę, że prawdziwa miłość przetrwa wieki. Nie można żyć w oderwaniu od rzeczywistości, nawet jeżeli chciałoby się, Małgosia zdaję sobie sprawę, iż właśnie znajduje się na rozdrożu. Kusi ją to, co nieodkryte, nowe i tajemnicze, tak różne od przewidywalnej codzienności. Czy trzeba podążać utartymi ścieżkami i spełniać oczekiwania innych? Co z marzeniami i przyszłością, która miała być całkiem inna? Walka o to, co dopiero ma być jest trudna, to, co już było jest bardziej atrakcyjne i zdaje się rzucać czar na panią weterynarz. Magia? Być może. Ale ktoś doszukuje się czegoś, co nie miało jeszcze miejsca. Wystarczy niewiele, by utracić coś ważnego, pogubić się jest łatwo, jak odnaleźć prawidłową drogę? Co wybierze Małgosia? Chociaż czy w ogóle musi dokonać wyboru?
"Sekret czarownicy" to już trzecie spotkanie z mieszkańcami Uroków, równie ciekawe jak wcześniejsze i niosące nową porcję sekretów. Czas płynie nieubłaganie, bohaterowie dojrzewają, zmieniają się, lecz najważniejsza jest wciąż magiczna siła więzi rodzinnych, zrodzonych nie z krwi, lecz z potrzeby serca. Główna bohaterka nie jest już małą dziewczynką, ale wciąż ma w sobie dawny czar, podobnie jak jej najbliżsi. Czytelnicy tym razem zgłębiają tajemniczą przeszłość i obfitującą w niespodzianki teraźniejszość. Anna Klejzerowicz czaruje czytelnika opowieścią wielowątkową, w jakiej splata się to, co już było, jest i być może dopiero będzie. "Sekret czarownicy" jest historią, która pod warstwą zwyczajności kryje pełną emocji i refleksji fabułę. Podczas lektury czytający spotykają fikcję opartą na legendach, skarb, będący blisko, lecz dostrzegany dopiero w momencie, kiedy do głosu dochodzi serce i czarownice, jakie, jeżeli ma się szczęście, można napotkać we własnym otoczeniu. Kolejne spotkanie z Małgosią było równie wspaniałe jak dwa wcześniejsze, bohaterka nie jest jedynie postacią z książki, ale człowiekiem z krwi i kości. Jeszcze nie tak dawno dziewczynka, potem nastolatka, a teraz młoda kobieta, dokonująca życiowych wyborów i szukająca swego miejsca na ziemi, będącej częścią niej samej.
Beata Ostrowicka razem ze swoją Złą dziewczyną wychodzi na przeciw temu, co tak ostatnio modne w literaturze typu „young-adult”. No bo o czym pisze się teraz książki dla młodzieży? Po Harrym Potterze przyszła kolej na wampiry, smoki i Monster High... Nie mam nic przeciwko takim pozycjom, bynajmniej! A już zwłaszcza nie dam złego słowa powiedzieć o Harrym Potterze. Rozumiem modę, zmieniające się gusta i różnice pokoleniowe. Mało tego! Sama chętnie sięgam po „young-adult”, bo wiele pozycji w tym nurcie stanowi naprawdę świetną literaturę. Cieszy mnie jednak fakt, iż są jeszcze tacy autorzy, którzy potrafią odłożyć na bok latające miotły, schować wampirze kiełki i... napisać kilka słów o prawdziwym życiu. O tym, że młodość jest nie tylko piękna i beztroska, ale też bardzo skomplikowana. Że patrzenie na życie nastoletnim okiem często przypomina film kręcony „z ręki”. A ręka? Wiadomo... Bywa, że jest niepewna, trzęsie się i czyni rzeczywistość mocno rozedrganą. Beata Ostrowicka, autorka Złej dziewczyny, zdaje się znakomicie to wszystko rozumieć.
Marcyśka nie ma lekkiego życia. Urodziła się na wsi, w jej domu nigdy się nie przelewało, a ojciec często zaglądał do kieliszka, po czym robił się agresywny. Marcyśka nie czuła w dodatku z tą wsią żadnej głębszej więzi. Była inna niż jej rówieśnicy, inna niż jej rodzeństwo... Inna niż wszyscy. Miała też inne marzenia. Była ambitna. I pewnego dnia wcieliła w życie swój wielki plan, który pozwolił jej wyjechać z Miąsowej i rozpocząć naukę w prestiżowym krakowskim liceum. Jak to jednak w życiu bywa, wszystko ma swoją cenę. Marcyśka wprowadziła się do swojej dalekiej ciotki – zrzędliwej starej panny, hipochondryczki, egocentryczki i ogólnie... okropnie wrednej baby. Wrednej baby, która od razu uczyniła z Marcyśki swoją służącą. Pranie, gotowanie, sprzątanie, zakupy, przygotowywanie leków, spełnianie zachcianek – oto nowa rzeczywistość dziewczyny. Marcyśka jednak każdego dnia powtarza sobie, że jeszcze tylko trochę. Byle do studiów. A później akademik i upragniona wolność. Los ma jednak wobec niej inne plany. Oto pewnego dnia wredna ciotka umiera, a mieszkanie zapisuje w spadku właśnie... Marcyśce. Wbrew „dobrym radom” jej ojca dziewczyna decyduje się zamieszkać sama i dalej konsekwentnie realizować swój plan. Wie bowiem, co się stanie, kiedy ulegnie namowom rodziny i pozwoli sprzedać lokal, a pieniądze przeznaczyć na założenie sklepu w Miąsowej. Zbyt dobrze zna swojego agresywnego ojca, który zawsze uważał jej ambicje za głupie. Zbyt dobrze zna swoją zastraszoną matkę. Zbyt dobrze zna rzeczywistość... Marcyśka zostaje zatem w Krakowie, a jej życie wkracza na nowe tory. W ogóle wszystko wydaje się nagle nowe i obleczone w nieznane barwy. Nowa jest przyjaciółka – Anka. Nowi są kumple – Bebeś i Iz. Nowy jest również „prawie-chłopak” Olaf – porządny i odrobinę nudny student. Nowa jest też ta dorosłość, która tak nagle na nią spadła. Czy Marcyśka weźmie się za bary z życiem? Czy będzie potrafiła poukładać swoje sprawy i osiągnąć wymarzony spokój wewnętrzny? I czy przekona się wreszcie, jak to naprawdę jest z tymi... złymi dziewczynami?
Beata Ostrowicka pisze o dorastaniu z wielkim wdziękiem, a jednocześnie nie stara się w żaden sposób kolorować rzeczywistości. Nie ukazuje grzecznych dziewczynek, które prosto po szkole gnają do domu, żeby odrobić lekcje, nie znają smaku alkoholu i nigdy w życiu nie miały w ustach papierosa. A z seksem czekają do ślubu... Ani Marcyśka, ani Anka nie są grzecznymi dziewczynkami. Popełniają błędy, robią głupoty, ulegają negatywnym emocjom, chodzą na wagary, źle mówią o swoich rodzicach... Zdarza im się pić alkohol. Zdarza im się uprawiać seks. Zdarza im się wyrzucać z siebie ostre, krzywdzące słowa. Mimo to próbują walczyć. Chcą wyjść na ludzi. Usiłują nauczyć się odpowiedzialności, podejmowania właściwych decyzji, a także... rozpoznawania dobra i zła. Nikt nie podaje im na tacy gotowych rozwiązań. Obie napatrzyły się również na nieciekawe wzorce w swoich rodzinnych domach. I tym sposobem opowieść o młodych licealistkach staje się również po części opowieścią o złych rodzicach, którzy – choć zawsze pozostają gdzieś na offie – także są niedojrzali, nieodpowiedzialni i mają siano w głowie. Dziewczyny zatem smakują rzeczywistości metodą prób i błędów. Zawsze jednak dużo myślą. Nie są bezrefleksyjne, nie są też głupie. I mają prawdziwe, z życia wzięte problemy, z którymi mierzą się każdego dnia. A rodzinny ostracyzm, niskie poczucie własnej wartości, nadmierny indywidualizm, wykluczenie, samotność, niesprawiedliwe oceny czy wyrzuty sumienia to niekiedy zbyt wiele, jak na młode, nie do końca jeszcze silne i wyrobione barki.
Zła dziewczyna to powieść, po którą powinien sięgnąć każdy, niezależnie od tego, na jakim etapie życia obecnie się znajduje. Z odrobiną przekory powiem nawet, że powinni ją przeczytać zwłaszcza rodzice. Nie po to, by się edukować i szukać rad, jak postępować ze swoimi nastoletnimi dziećmi. Powinni ją przeczytać po to, by lepiej poznać ich sposób myślenia, ich dylematy i problemy. By przypomnieć sobie, że w szkole też trzeba umieć przetrwać. By na nowo pojąć, jak to jest, kiedy ogląda się rzeczywistość przez rozedrgany filtr, kiedy wszelkie pojęcia dobra, zła, moralności, odpowiedzialności dopiero krystalizują się w głowie. Beata Ostrowicka potraktowała temat z ogromnym wyczuciem i wrażliwością. Zła dziewczyna to naprawdę znakomita powieść. Napisana żywym, przepysznie kolokwialnym językiem, poruszająca, wciągająca, mądra i autentyczna. Jak już wspomniałam – dla każdego. Absolutnie dla każdego!
Współczesne kobiety coraz bardziej różnią się od swoich babek i prababek. Kury domowe przekształciły się w house managerów, a stare panny w singielki. Zmieniło się ich podejście do życia i stosunek do odwiecznych stereotypów. Dziś kobieta już nie potrzebuje silnego ramienia mężczyzny by egzystować, a ta niezależność sprawia, że w niektórych aspektach życia panie nie tylko dorównują mężczyznom, ale nawet ich prześcigają.
„Bo we mnie jest ex” to historia dwudziestodziewięcioletniej „bezimiennej” kobiety, której dwuletni związek zakończył się w dość drastyczny sposób i wywołał mocne postanowienie „kończę z facetami”. Jednak jak to w życiu bywa los wobec bohaterki ma inne plany i pcha ją w ramiona drugiego mężczyzny. Ale czy maksyma „czym się strułeś, tym się lecz” jest odpowiednia w przypadku miłości i związków międzyludzkich?
Iwona Skrzypczak zabiera czytelnika do świata, w którego codzienność wpisana jest moda, show-biznes, gwiazdy, znane marki i suto zakrapiane imprezy. Bohaterowie żyją pełną piersią i są częstymi bywalcami warszawskich lokali i salonów. Piękni, młodzi, robią kariery zawodowe, nie mają zobowiązań, więc trudno się dziwić, że zabawa i wspólne spotkania są nieodzownym elementem ich życia.
Autorka wykreowała bohaterkę zaprzeczającą powszechnie przyjętemu obrazowi kobiety. Bezimienna szybko podnosi się po rozstaniu, nie wylewa morza łez, a wręcz przeciwnie - zaczyna dostrzegać to, co było dla niej niewidoczne podczas związku z Piotrem. Tym objawieniem jest znany jej od dawna Max, który porywa ją w wir namiętności. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby bieg wydarzeń nie doprowadził bohaterki do sytuacji, w której jej serce zostało rozdarte między dwóch mężczyzn. A wybór między pragnieniami a powinnościami doprowadził ją do uwikłania się w miłosny trójkąt. Okazuje się, że prowadzenie podwójnego życia nie jest takie trudne, a wyrzuty sumienia z powodu zdrady łatwo zagłuszyć alkoholem, bądź mętnymi i bardzo naciąganymi argumentami.
Ta książka pokazuje, że zdrada przestała być domeną mężczyzn, a kobiety ulegają pokusom równie łatwo jak oni. I choć do takiego kroku potrzebują zaangażowania emocjonalnego, nie przeszkadza im to obdarzać miłością więcej niż jednego faceta. Mało tego - potrafią bardzo szybko zapominać i wystarczy mały impuls aby dokonać zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni. I gdyby bohaterem książki był przedstawiciel płci męskiej, czytelnik pewnie mniej byłby zszokowany, bardziej wyrozumiały, a tak tytułowa ex sprawia, że jego wyobrażenie o współczesnych paniach zostaje w dużym stopniu zweryfikowane. Kreacja bohaterki sprawia, że nie wzbudza sympatii czytelnika. Jej egoistyczne zachowanie wywołuje negatywne emocje, a jednocześnie pobudza do myślenia i zmusza do refleksji. I choć Iwona Skrzypczak nie napisała niczego odkrywczego, to jednak podejście do tematu i możliwość wejścia w psychikę postaci pozwala na zgłębienie problemu w większym stopniu, ułatwia zrozumienie, ale nie przynosi akceptacji.
Pisarka posługuje się lekkim i przyjemnym w odbiorze stylem. Nie naszpikowała fabuły zbędnymi detalami i skupiła się na tym, co czytelnikowi jest podczas lektury niezbędne. A pierwszoosobowa narracja sprawia, że bohaterka odkrywa przed odbiorcą nie tylko swoje spostrzeżenia, ale też bardzo interesujące przemyślenia i wnioski. Nie zabrakło również śmiałych scen erotycznych, które zostały podane w bardzo plastyczny acz niewulgarny sposób.
Iwona Skrzypczak napisała dobrą powieść ukazującą drugie oblicze współczesnej kobiety, która nie boi się pragnąć i nie ma skrupułów by sięgać po to, na czym jej zależy. I choć dla wielu czytelników spotkanie z bohaterką może być dużym wyzwaniem, to myślę, że warto się na nie wybrać choćby z czystej ciekawości.