
„Maria” to drugi tom wyśmienitej trylogii „Podróż po miłość”, autorstwa Doroty Ponińskiej. Cóż można o niej powiedzieć? Sugerując się tytułem, można by pomyśleć, że będzie to jakaś miłosna opowieść z happy endem. Faktycznie, miłości jest w niej sporo, ale takiej prawdziwej i wielorakiej. Możemy znaleźć głęboką miłość żony do męża, matki do dzieci, młodzieńczą ślepą miłość, miłość buntowniczą, miłość do sztuki, przyjaźń, miłość romantyczną. Dla równowagi pomiędzy miłością znajdziemy poprzeplatane zawiłe losy bohaterów okupione często skomplikowanymi relacjami międzyludzkimi, trudne wybory, tajemnice, które nie powinny wyjść na jaw, strach, śmierć, żałobę, żal, nienawiść.
Emilia, bohaterka pierwszego tomu, nareszcie wiedzie bezpieczne życie w tureckim haremie ze swoim mężem Zakirem i synkiem Kemalem. Niestety, napięte stosunki pomiędzy Rosją, a Turcją przyczyniają się do wybuchu wojny krymskiej. Honorowy Zakir zaciąga się do wojska i wyjeżdża na front. Haremowe życie Emilii, które dotąd tak lubiła, stało się jałowe i próżne. Pełna tęsknoty, a także obaw o życie męża, postanawia zatrudnić się jako sanitariuszka w szpitalu polowym na froncie. Teściowa Gűlşen nie ukrywa swego oburzenia, nie widzi nic szlachetnego w tym, aby zamężna kobieta dotykała obcych mężczyzn. Pozostawiając syna pod opieką babci, Emilia wraz ze służącą Nadire dociera do portu w Bałakławie. Praca w szpitalu do łatwych nie należy, jednak nie poddaje się, wierzy, że odnajdzie męża. Pewnego dnia poznaje brytyjskiego dziennikarza Russella, który ma dla niej propozycję. W zamian za pewną przysługę obiecuje pomoc w skontaktowaniu ją z Zakirem. Transakcja, choć niezwykle ryzykowna, dochodzi do skutku. W szpitalu kilkakrotnie odwiedza Emilię ukochany. Małżonkowie znów mogą obdarzać się miłością. Podczas wykonywania przez Emilię zadania, jakie zlecił jej Russell, do szpitala trafia Zakir z silnymi objawami cholery. Los kolejny raz zdaje się drwić z młodej kobiety. Emilia odkrywa, że spodziewa się dziecka. Nie chce jednak wracać do haremu bez Zakira, z myślą o nienarodzonym dziecku i jego przyszłości podejmuje decyzję pozostania w Teodozji i prowadzenia pensjonatu na zlecenie słynnego malarza Iwana Konstantynowicza Ajwazowskiego. Wkrótce na świat przychodzi Marysia. Po zakończonej wojnie ze względów politycznych Emilia zataja swoje powiązania z Turkami.
Maria, nieświadoma swego pochodzenia, przy boku artysty Ajwazowskiego odkrywa swój talent malarski, marzy o studiach, zakochuje się, lecz gorące uczucie do najlepszych lokat nie należy. Przeżywa własne dramaty, jak i wspaniałe chwile, których tu już opowiadać nie będę. Zrobiła to bardzo pięknie Dorota Ponińska, a ja nie zamierzam streszczać w wielkim skrócie mistrzowskiej historii. Zachęcam za to do przeczytania fascynującej lektury, obok której nie sposób przejść obojętnie. Nie miałam okazji czytać pierwszego tomu, ale z ręką na sercu przyrzekam, że nadrobię zaległości, jak i chętnie w przyszłym roku kupię trzeci tom „Lilianę”.
Już po raz czwarty Marcin Pałasz, „z zawodu pisarz i optymista” zapewnił czytelnikom (z założenia dzieciom, a jak się okazuje w praktyce – także dorosłym) porcję znakomitej lektury, pełnej przygód, humoru i chwil grozy.
W tej części popularnej serii przygodowej Duży i Młody, czyli ojciec z synem, wybierają się celem spotkania autorskiego na parę dni do Jasiennika, gdzie mają nocować w pensjonacie „Pod Wzgórzem”, w którym podobno straszy. Towarzyszy im oczywiście nieoceniony pies Elf, postrzegający wyprawę w całkiem inny, psi sposób. Na miejscu okazuje się, że rzeczywiście w budynku dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Bohaterowie są jednak profesjonalnie przygotowani do „łowienia duchów”, mają miernik K2, kamery na podczerwień, dyktafony z technologią EVP i inne tego typu sprzęty. Aby zdobyć to wyposażenie, naruszyli pieczołowicie oszczędzane fundusze na nową lodówkę. Czego jednak nie robi się w imię przeżycia niesamowitych przygód! Czy przydały się specjalistyczne urządzenia i jaką tajemnicę skrywał pensjonat – o tym warto przeczytać!
Trzeba przyznać, że historia opowiedziana dwutorowo – z punktu widzenia Dużego oraz Elfa jest zajmująca i trzyma w napięciu. Straszną atmosferę rozładowuje humor, którego w tej powieści nie brakuje. Jest tu również dużo ciepła wyrażającego się w trosce bohaterów o ukochanego zwierzaka i siebie nawzajem.W treści pojawiają się nawiązania odsyłające do poprzednich tomów serii. Ich nieznajomość nie utrudnia czytania tego tomu, raczej zachęca do sięgnięcia po pozostałe, o ile ktoś dopiero teraz zaczął swoją przygodę z Elfem i jego opiekunami.
„Elf i dom strachów” posiada walory edukacyjne. Wzbogaca słownictwo niepostrzeżenie wprowadzając do dialogów trudne i nieznane z perspektywy kilkuletniego dziecka słowa, następnie je wyjaśniając (np. „rejterować”, „bawialnia”). Poszerza wiedzę o zjawiskach paranormalnych i nowoczesnych technologiach, zahacza także o treści historyczne. Uczy empatii, odpowiedzialności. Te wszystkie wartości są umiejętnie „schowane” pod warstwą fabularną pełną przygód i emocji, przemycone. Przede wszystkim powieść przykuwa uwagę i wzbudza ciarki na plecach - nawet u dorosłego czytelnika, a co dopiero mówić o najmłodszych! Dzieciaki powinny być zafascynowane opowieścią o Elfie i duchach.
Ta książka to taki jakby „Pan Samochodzik” dla najmłodszych, tyle, że bez wątków związanych z historią sztuki. Ma również wiele wspólnego, moim zdaniem, z animowanym „Scooby- Doo”, ale jest o niebo fajniejsza. Pokusić się też można o skojarzenia z prozą Kornela Makuszyńskiego, ze względu na „uśmiechnięty” klimat prozy przygodowej. Coś musi być na rzeczy, skoro autor w 2013r. zdobył Nagrodę im. K. Makuszyńskiego za „Sposób na Elfa”. Wyróżnienie w Konkursie Książka Roku 2012 Polskiej Sekcji IBBY również świadczy o wartości twórczości dla dzieci Marcina Pałasza. Nie pozostaje nic innego jak czekać na kolejne – szczerze zasłużone nagrody i dalsze tomy cyklu o czworonożnym ulubieńcu.
"Każde życie to materiał na książkę" - twierdziła Agnieszka Osiecka. Skoro tak, to również na filmowy scenariusz. Bohaterką i narratorką powieści A. M. Brengos, wydanej w popularnej i lubianej serii "Babie lato" jest Marta Cichecka - dojrzała kobieta w roli matki, babci, żony i pedagoga szkolnego. Właściwie to z niej taki "robot wielofunkcyjny": w domu gotuje, pierze, prasuje, dba o wszystko, zaprowadza wnuka na basen i inne zajęcia, w pracy wykonuje zadania "na wczoraj", zaległe dokumentacje itp. Wszyscy obarczają ją obowiązkami, bo "przecież ona nie ma własnego życia" albo "ona zrobi to najlepiej". Przynajmniej tak sądzą jej córka i szef, a mąż jej wcale nie docenia. Kobieta godziła się z taką sytuacją, ale jak długo można być przysłowiowym "jeleniem"?
Punktem zwrotnym okazuje się widok męża całującego się na ulicy z jakąś blondynką. Marta zaczyna przeglądać na oczy. Odpuszcza obiadki i perfekcyjne prasowanie koszul. Skupia się na sobie i własnych marzeniach. Koniec końców wyrzuca beznadziejnego małżonka z domu. Zainspirowana odzywką wiarołomnego partnera, pani pedagog pisze scenariusz i wysyła do agencji telewizyjnej. Czy na jego podstawie nakręcą film?
Można tę powieść czytać jako kolejną historię o zdradzonej kobiecie, która ułożyła sobie życie na nowo i spełniła swoje marzenia. Wtedy mamy banalne "czytadełko", znów ten sam temat i schemat. Można jednak uznać, że to książka o asertywności. Wtedy wszystko widzimy inaczej. Wiarołomny Boguś w sumie przysłużył się Marcie, bo zrozumiała, że nie może ciągle poświęcać się dla innych, dawać sobie wchodzić na głowę, wciskać dodatkową robotę, ciągle się dostosowywać i przytakiwać. Bez niej też sobie poradzą, a jak nie - to trudno! Są rzeczy ważne i ważniejsze. To, co Marta wtłacza do głów swoich wychowanków, w końcu trafia do niej samej. Zdobywa się na odwagę, nawet decyduje się na skok ze spadochronem! W końcu udaje jej się złapać równowagę i wiatr w żagle, poprawić relacje z bliskimi, mieć czas na własne "fanaberie". Wszystko jeszcze przed Martą!
Powieść skrzy się humorem i emanuje optymizmem. Mocną stroną są dialogi, bohaterowie nieraz „łapią się za słówka", co prowadzi do zabawnych sytuacji. Można nieźle pochichotać. Są też fragmenty pełne mądrych rozważań na temat życiowych sytuacji. Swoje trzy grosze dokładają Adaś - syn Kasi, przyjaciółki głównej bohaterki oraz jej uczniowie - niepokorni adepci fotografiki. Geograficznie - miejscem akcji jest Warszawa, mamy wypad do Kazimierza, w góry i nad jezioro. Nieco irytujące wydały mi się zwroty w narracji do bliżej nieokreślonej kobiety (czytelniczki?) np. "opowiem ci", „sama byś też tak zareagowała”, "na pewno też robiłaś zakupy...", "pamiętasz, jak...".
„Scenariusz z życia” to książka „babska”, w dobrym tego słowa znaczeniu. Jest bardzo życiowa, bawi i krzepi jednocześnie. Idealnie pasuje do serii „Babie lato”. Na pewno zdobędzie serca czytelniczek, ale też niejeden mężczyzna mógłby z niej wynieść cenną lekcję.
Krótko mówiąc: znakomita lektura na życiową niepogodę.
Żałuję, że tak późno odkryłam twórczość Beaty Ostrowickiej, współczesnej autorki literatury dla dzieci i młodzieży, której książki uhonorowano, m.in. wpisem na Honorową Listę Andersena oraz "Złotą Listę" książek polecanych przez Fundację ABCXXI, wyróżnieniami Międzynarodowego Stowarzyszenia IBBY.
Parafrazując tytuł jej najnowszego zbiorku opowiadań mogę powiedzieć: „gdzie ja miałam głowę?!” Tyle pięknych i wartościowych tekstów mnie ominęło! Na szczęście nic nie stoi na przeszkodzie, by nadrobić braki, zwłaszcza, że mam w domu kogoś, kto chętnie korzysta z opcji „poczytaj mi, mamo”. Tomik łódzkiego wydawnictwa Literatura „Franuś, gdzie ty masz głowę?” i inne opowiadania” z serii „Polscy Pisarze Dzieciom” już trafił do wspólnej lektury i polecam go z całym przekonaniem.
Beata Ostrowicka jest absolwentką filozofii, ale sądząc po jej utworach, ma znakomite podejście pedagogiczne. Jej opowiadania przeznaczone są dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Z dużą wrażliwością przedstawiają wielkie sprawy małych ludzi - taki właśnie podtytuł nosi jeden z tekstów. Odnoszą się do dziecięcych problemów, smutków, lęków, radości i marzeń. Wydają się być niesamowicie bliskie najmłodszym. Uczą wartości. Mówią o rodzinie, przyjaźni, życzliwości, koleżeństwie, szacunku. Są pełne ciepła, emocji, humoru. Pomagają dzieciom oswoić się z wieloma sytuacjami, np. chodzeniem do przedszkola („Lulaki, Pan Czekoladka i przedszkole czyli ważne sprawy małych ludzi”). Pokazują sceny z codziennego życia oraz fantastyczne bajkowe światy. Bohaterami są nie tylko dzieci (np. Franuś, Hubercik, Bartek, Mała Dziewczynka) i ich rodziny, ale także zabawki, przytulanki (np. pluszowy Kotopies), zwierzątka (np.dinozaur Plotek, mrówka Ola, myszki), „ludziki” (kosmita Xtior, drzewiaki). Zdarzenia i przygody, które odbywają się z ich udziałem przedstawione są pięknym językiem, prosto i ciekawie.
Teksty Ostrowickiej są wprost wymarzone dla małych odbiorców, bliskie dziecięcemu pojmowaniu świata. Bawią i uczą, wzruszają i zachwycają. Zbiór 22 opowiadań, znakomitych od strony literackiej, uświetniła przeurocza (kolorowa i delikatna, jakby akwarelowa) szata graficzna, którą stworzyły trzy renomowane ilustratorki: Iwona Cała, Joanna Rusinek oraz Krystyna Lipka-Sztarbałło. Warto mieć tę książkę w domowej biblioteczce.
„Zapomniana księga. Strażnik” to pierwsza część ze świetnie zapowiadającej się trylogii autorstwa Pauliny Hendel, a zarazem debiut literacki. Głównym bohaterem jest Hubert. Początkowo mamy okazję poznać go, jako siedemnastolatka, który przebywa na wycieczce szkolnej w Paryżu. Wraz z kolegą Ernestem udają się pod Luwr na spotkanie z pewną piękną paryżanką. Niespodziewana potężna eksplozja zmiata Luwr z powierzchni ziemi. Widok ten jest ostatnią rzeczą, jaką Hubert pamięta. Po przebudzeniu okazuje się, że z niewiadomych mu przyczyn znajduje się w zatęchłej piwnicy gdzieś w Polsce z nieznanym mu mężczyzną, przez którego zostaje uświadomiony, iż od napaści terrorystycznej na Luwr minęło już siedem lat. Siedem lat z kalendarza, których Hubert zupełnie nie pamięta. Po zdjęciu ubrania widzi na swoim ciele wiele zagojonych ran jak i jeden świeży opatrunek przesiąknięty krwią. Współlokator z piwnicy, Jurek, w wielkim skrócie opowiada mu o dziejącym się na świecie Armagedonie.
Nikt nie miał pojęcia, co się dzieje, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Korea Północna napadła na Stany Zjednoczone, jednego dnia odpalono kilkadziesiąt bomb. Krótko po tym ktoś detonował ładunki wybuchowe w większych miastach w Europie i Ameryce Południowej. Do sieci wpuszczono groźnego wirusa, za którego sprawą Internet przestał działać na całym świecie. Ludzie nie mogli się komunikować, poznikały pieniądze z kont. Wśród ludności rozprzestrzenił się niezwykle groźny szczep grypy powodując masowe zgony. Na koniec potężny impuls elektromagnetyczny – broń straszliwsza niż bomba atomowa, wywołując efekt domina w wielu krajach, wpłynął na uszkodzenie całej elektroniki na świecie. W jednej chwili przestało funkcjonować wszystko, co działało na prąd.
Hubert postanawia wyruszyć do Poznania, by odszukać swój dom rodzinny i zrozumieć, co mu się właściwie przydarzyło przez te siedem lat. Dlaczego nic nie pamięta. Chce także dowiedzieć się czy jego rodzice żyją. Rzeczywistość dookoła okazuje się bardzo brutalna, którą trudno zrozumieć, a pogodzić się nie sposób. W metalowym garażu, który jak na ironię okazał się być „klatką Faradaya”, Hubert znajduje starego volkswagena Mk1 i nie musi już poruszać się pieszo. Tylko czy picie wina podczas jazdy za kółkiem jest dobrym pomysłem?
Paulina Hendel zabiera czytelnika w ciekawą postapokaliptyczną przygodową podróż z elementami fantasy. Odkrywa wiele istotnych faktów, pokazuje uzależnienie człowieka od energii elektrycznej i kłopoty z przystosowaniem się do nowych realiów.
„Musimy ocalić z cywilizacji wszystko to, co dobre, żeby nie oszaleć i nie zdziczeć w tym zwariowanym świecie. Każdy szczegół jest ważny by zachować człowieczeństwo”1
Świetna książka na upalne wczasy pod gruszą. Myślę, że mojemu nastoletniemu synowi przypadnie ona również do gustu. Polecam, naprawdę warto przeczytać.
-------------------
1 Str. 100, Paulina Hendel, Zapomniana księga. Strażnik, Nasza Księgarnia, Warszawa 2014
Iwona Bińczycka-Kołacz swoją debiutancką powieścią Znak ostrzegawczy wpisuje się w nurt literatury pedagogicznej i moralizatorskiej. Dotyka codzienności, porusza problemy ważne, uniwersalne i w społeczeństwie często spotykane, a także konsekwentnie eksploatowane przez pisarzy różnych epok. Z uwagi na temat jest to powieść bardzo wartościowa – przez wielu czytelników uznana zostanie zapewne za „mądrą” i „pouczającą”. Ale... No właśnie. Ale!
Kamila Michalska wiedzie z pozoru dobre życie. Jest mamą siedmioletniego Jasia, ma dobrze zarabiającego męża, interesującą pracę i domek na przedmieściach Krakowa. Zakupiony na ogromny kredyt wprawdzie, ale zawsze... Problem polega na tym, że Kamili brakuje miłości. Mąż wiecznie kwitnie przed telewizorem, gra na komputerze bądź zwyczajnie siedzi w pracy. Poza tym jest emocjonalnie oziębły. Nie umie mówić o uczuciach, nie stać go na czułe gesty, na wielkie romantyczne zrywy, na tkliwe szepty, a nawet na zwykłe przytulanie. A Kama to wrażliwa dziewczyna. Bez miłości usycha, traci grunt pod nogami i czuje się bezwartościowa, nikomu niepotrzebna. Nic dziwnego więc, że kiedy na horyzoncie pojawia się jej dawna miłość – przystojny Gerard, z którym rozstała się przed laty w tajemniczych okolicznościach – Kamila daje się porwać uczuciom. Tłumione emocje i tęsknota eksplodują ze zdwojoną siłą. Kamila wreszcie dostaje to, czego pragnie – miłość. Czy kobieta zdecyduje się odejść od oziębłego męża i zwiąże się ze swoim dawnym partnerem? Czy Gerard ma szczere intencje? Czy mąż Kamili zdobędzie się na trud, by zawalczyć o żonę?
Agata Bralska, koleżanka Kamili, ma kochającego męża i poukładane życie osobiste. Problemy Kamili są jej obce. Ona i Szymon to dwie połówki jabłka. Rozumieją się doskonale, uzupełniają i kochają. Sielanka? Tylko pozornie. Bralskim do szczęścia brakuje dziecka, o które starają się od ponad trzech lat. Kiedy Agata wreszcie widzi na teście ciążowym upragnione dwie kreski, nie posiada się z radości. Szczęście małżonków nie trwa jednak długo. A później, mimo wielkich nadziei, modlitw i determinacji, wcale nie będzie lepiej... Czy idealnemu tandemowi Bralskich uda się przezwyciężyć trudności? Czy pogodzą się ze stratą dziecka? Czy będą potrafili dalej walczyć? O rodzinę? O siebie?
Znak ostrzegawczy Iwony Bińczyckiej-Kołacz to książka przyzwoicie napisana, wartościowa i ciekawa. Poruszająca zwłaszcza we fragmentach dramatycznych, dotyczących losów Bralskich i ich walki o upragnionego potomka. W tych właśnie partiach Bińczycka-Kołacz jest najmocniejsza, pisze o stanach krańcowych, o sytuacjach bez wyjścia, o tragediach trudnych do zniesienia w sposób bardzo emocjonalny, wnikliwie obrazując rozbitą w drobny mak psychikę bohaterów. Ogólnie jednak mam z tą powieścią mały problem... Znak ostrzegawczy jest dla mnie za bardzo dosłowny, za bardzo łopatologiczny momentami, za bardzo przypomina moralitet i parabolę, ociera się o współczesną wersję średniowiecznej literatury parenetycznej, której celem było uczyć przez przykład. I taka właśnie jest ta książka. Pedagogiczna. Dla mnie w stopniu bardzo trudnym do akceptacji. Prawdopodobnie wynika to z faktu, iż ja i pani Bińczycka-Kołacz jesteśmy z innej bajki i zwyczajnie nie kupuję jej „odwiecznych prawd”. Nie wierzę również w autentyzm postaci, które w codziennym dialogu małżeńskim raczą się cytatami z ks. Tischnera, ks. Twardowskiego, a – co gorsza – Paula Coelho! Tutaj już autorka rozczarowała mnie na całej linii. Coelho to żaden wielki moralny autorytet. Żaden również wielki pisarz. To grafoman, który tylko sprytnie udaje wielkość, a w swojej twórczości ociera się o tanią psychologiczną hochsztaplerkę. Wielka szkoda, że „sentencje” Coelho zepsuły mi lekturę Znaku ostrzegawczego. Nie do końca też rozumiem „poczucie humoru” autorki...
Bezpośrednio przed Znakiem ostrzegawczym czytałam Brudny świat Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i mimo iż Łoniewska nie porusza tematów tak „ambitnych”, jak Bińczycka-Kołacz, a także nie rości sobie pretensji do bycia moralnym autorytetem, jej powieść również ukazuje pewne moralne postawy. Czyni to jednak w sposób nienachalny, niedosłowny. Czytelnik ocenia postać poprzez jej zachowanie – niekiedy dobre, a niekiedy skrajnie złe, irracjonalne, podłe i nielogiczne. I może sam podjąć decyzję – lubi bohatera albo go nie lubi, akceptuje z dobrodziejstwem inwentarza lub też odrzuca, potępia, brzydzi się nim. Bińczycka-Kołacz nie daje nam takiego wyboru. U niej od razu wiadomo, co jest dobre, a co złe, kto postępuje właściwie, a kto popełnia życiowe błędy. I w dodatku każe swoim bohaterom wyjaśniać sobie wszystko językiem wysoce literackim, dopracowanym, pozbawionym kolokwializmów i obfitującym w filozoficzne sentencje. „Popierdywanie” to chyba jedyne słowo z „normalnego” języka, jakie w tej powieści udało mi się wychwycić... Żadnych przekleństw, żadnej potoczności. Brak mocnych słów i prawdziwie mocnych gestów. Nawet zdrada małżeńska jakaś taka niedorobiona... I jeszcze ten Coelho.
Nie chciałabym powieści Bińczyckiej-Kołacz jakoś strasznie krytykować, mam bowiem pewność, że znajdzie ona szerokie grono odbiorców. Nie jest to zła książka. Do mnie jednak nie trafiła. Jak już wspomniałam wyżej, pewnie to dlatego, że ja i autorka jesteśmy zwyczajnie z innej bajki... A każda bajka ma swoje własne potwory i księżniczki, swoich książąt na białym koniu i demony przeszłości, z którymi trzeba się rozliczyć. I każda ma swój morał. Radzę sięgnąć po Znak ostrzegawczy iprzekonać się na własnej skórze, czy bajka Bińczyckiej-Kołacz okaże się tą Waszą.
Izabela Żukowska w książce „Teufel” przenosi czytelnika w upalny sierpień roku 1939 do Gdańska. Na molo w Glettkau, dzisiejsze Jelitkowo, zostaje znalezione przez dwójkę chłopców ciało martwej kobiety. Zwłoki pływały prawdopodobnie kilka dni w wodzie, przez co identyfikacja staje się utrudniona. Sprawę topielicy prowadzi komisarz Franz Thiedtke. Są to ostatnie dni pracy policjanta, gdyż za kilka dni zamierza on przejść na emeryturę. Na molo przybywa także asystentka policji, Lotte Meier. Rozpoznaje ona medalion, jaki denatka ma na szyi, sugerując, iż jest on własnością jej byłej pracodawczyni Marianny Walewicz. Istotne jest, że kobieta nigdy się z ową biżuterią nie rozstawała. Walewicz z pochodzenia była Polką, wywodzącą się z zamożnej gdańskiej rodziny antykwariuszy. Jak się okazuje w późniejszym czasie, znajomość Lotte z Marianną nie była tylko służbowa, kobiety łączyło coś jeszcze, co w świetle obecnych wydarzeń nie jest wygodne dla Lotte.
Sekcja zwłok wykazuje, iż ofiara przed wpadnięciem do wody została brutalnie pobita i uduszona. Krótko po tym sprawa topielicy zostaje zabrana komisarzowi Thiedtke, przejmuje ją niespodziewanie Obersturmfϋhrer von Molke, który, zdawać by się mogło, nie przeczytał sekcji zwłok zbyt uważnie. Bowiem utrzymuje, iż zgon nastąpił przez utonięcie i zamyka sprawę.
Lotte Meier odwiedzając dom swojej byłej pracodawczyni w celu złożenia kondolencji, zauważa dość dziwne zachowanie służby. Zastanawiająca jest też nieobecność ojca Marianny, dla którego jedyna córka była oczkiem w głowie. Pełna obaw spotyka się z komisarzem Franzem Thiedtke i uczula na kilka istotnych faktów.
Izabela Żukowska tworząc kryminał w stylu retro bardzo dokładnie opisuje tło historyczne, konflikt polsko – niemiecki o przynależności Wolnego Miasta Danzing (mowa o Gdańsku), dopieszczając wszystko dokładną topografią miasta, momentami aż zbyt dokładną, co zaczyna lekko męczyć czytelnika. Przejście ulicami głównej bohaterki Lotte, (bo jednak to ona pojawia się w książce najczęściej) z punktu A do punktu B zajmowało czasem i po cztery strony w książce. Opisywane są wówczas tylko ulice, jakimi się porusza, ich szczegółowy wygląd i, no właśnie, i żadnej akcji. Pojawił się też inny drażniący mnie szczegół, mianowicie miałam wrażenie, iż autorka uwzięła się na przydawkę „który” używając jej nagminnie w tekście. Zagmatwanie akcji sprawiało, że musiałam co jakiś czas oderwać się od tekstu i chwilę pomyśleć, kto z kim spiskuje i na czyją korzyść. Zamykając ostatnią stronę książki dopadło mnie uczucie, że coś mi umknęło. Otóż niezrozumiały był dla mnie tytuł książki, bo choć starałam się uważnie czytać wszystkie niemiecko brzmiące słowa, to „Teufel” nie przykuł mojej uwagi. Robiąc małe prywatne śledztwo dowiedziałam się od samej autorki książki cóż on oznaczał. Nie wiem, może przeczytałam powieść zbyt szybko i to niechcący mi umknęło.
Jako kryminał książka średnio przypadła mi do gustu, jednak patrząc na nią od strony historycznej uważam ją za bardzo wartościową, dlatego zachęcam do jej przeczytania.