Monika Śliwińska "Muzy Młodej Polski" (ISKRY)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 17, październik 2014 09:34
„Niech się stopi, niech się spali, byle ładnie grajcy grali, byle grali na wesele”. A kto z nas nigdy nie przeczytał lub nie słyszał o „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego? Już ze szkoły wiemy, że to wielkie polskie dzieło literackie, nacechowane dawnym patriotyzmem i typową polskością. Ale w dramacie pojawiają się liczni bohaterowie, wzorowani na realnych postaciach XIX i XX – wiecznej Polski. Kiedyś czytając „Wesele” zaczęłam zastanawiać się nad prawdziwym życiem tych bohaterów, a książka Moniki Śliwińskiej przypominając mi dawne refleksje, rozbudziła moją dawną ciekawość.
„Muzy Młodej Polski” to nie tylko doskonałe kompendium wiedzy dotyczące bohaterów i samego dramatu, lecz to fantastyczna podróż po dawnym Krakowie i innych miejscowościach, słynących z artystycznych bohem. To w tych miejscach narodził i rozwijał się nowy kierunek sztuki, który zrewolucjonizował dotychczasowe pojęcie o wielkich dziełach literackich czy malarskich. Monika Śliwińska nie ogranicza się jedynie do przedstawienia trzech sławnych muz Wyspiańskiego: Marii, Zofii i Elizy Pareńskiej, ale przybliża okoliczności powstania dramatu oraz ukazuje artystów, do dziś uważanych za jednych z najważniejszych w polskiej kulturze. Jednak co najbardziej mnie urzekło, to pokazanie tych ludzi przez pryzmat przeciętnego człowieka. Jak się okazuje, wielcy pisarze, malarze lub ludzie nauki posiadali liczne wady, prowadzili skandaliczne życie lub okazywali się wiarołomnymi małżonkami. I cóż pomyślałam po przeczytaniu książki? Życie i tylko życie.
Monika Śliwińska umiejętnie przedstawia codzienność XIX/XX wiecznych artystów, z ich problemami, wątpliwościami, sukcesami i porażkami. I tak można poznać osobowość nie tylko Wyspiańskiego, ale także Witkacego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i innych wielkich lub mniejszych świata artystycznego. Czytając książkę odniosłam wrażenie, że jestem nie tylko czytelnikiem, ale wiecznym „przyjacielem” lub „członkiem rodziny”, który poznaje życie bohaterów, dosłownie od podszewki. I tak byłam świadkiem wielkiego skandalu jaki wywołał „Weselem” Wyspiański, burzliwego życia miłosnego Tadeusza Żeleńskiego oraz problemów zdrowotnych Elizy Pareńskiej. Uczestniczyłam w spotkaniach towarzyskich organizowanych w salonie Pareńskich, przeżywałam liczne zawody miłosne i byłam cichym towarzyszem bohaterów. I tak w ciągu kliku dni przeżyłam prawie dwa wieki, z całym ich szczęściem oraz nieszczęściem. Ale po przeczytaniu książki zadałam sobie dość retoryczne pytanie: czy mam prawo poznawać najintymniejsze sekrety bohaterów i przez to odzierać ich z pewnej prywatności?
Książka Moniki Śliwińskiej to wspaniały portret dawnego społeczeństwa, zwłaszcza świata artystycznego. „Muzy Młodej Polski” to kolejna wartościowa książka opublikowana przez wydawnictwo Iskry, słynące z oferty dobrej literatury. To książka napisana z widoczną pasją, sprawiająca, że sztuka Młodej Polski staje się dosłownie bliższa czytelnikowi.
Emilia Kiereś "Kwadrans" (Akapit Press)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 16, październik 2014 13:54
„Czas jest tylko szczególną formą przestrzeni” (H. G. Wells) – to zdanie o jakże filozoficznym, a nader wszystko fizycznym charakterze, posłużyło jako motto do kolejnej książki dla dzieci pióra Emilii Kiereś. Tym razem głównym tematem są czas, przemijanie i zegary. Fabułę stanowią dwie na przemian opowiadane historie, które dzieli 100 lat i jednocześnie tylko kwadrans, a łączy pewien tajemniczy czasomierz...
Franek wraz z rodzicami wprowadza się do nowego mieszkania w starej kamienicy. Tam, w skrytce w ścianie znajduje nietypowy kluczyk, a w antykwariacie naprzeciwko dziwnym trafem kupuje starodawny zegar kominkowy, do którego ów klucz pasuje. Dodatkowo uruchamia się pozytywka z melodią „O mój miły Augustynie, Augustynie… Wszystko minie, minie...”, która chłopcu „chodziła po głowie” nie wiadomo skąd. Ludwika - chora na serce - całymi dniami przesiaduje w domu, obserwując świat przez okno. Jej starszy brat Jeremi terminuje u zegarmistrza i bardzo martwi się o siostrę. Pewnego razu, w poszukiwaniu sposobu pomocy dziewczynce, trafia do Zegarmistrza Zegarmistrzów. Postanawia wykraść zegar czasu jej życia i go wyregulować. Czy to mu się uda i jaką rolę odegra Franek, żyjący sto lat później – o tym dowiecie się z książki.
Dwie płaszczyzny fabularne – teraźniejsza i ta sprzed wieku – zostały połączone motywem „zazębienia” czasu. To jest coś dla miłośników fantastyki w lżejszym wydaniu, chociaż zarazem mnóstwo tu realizmu-tylko ta niewyjaśniona sprawa z zegarem... To również opowieść zawierająca dużo wrażliwości, wzruszająca losem chorego dziecka, braterską troską, dziecięcą bezinteresownością. Książka wydaje się dość poważna, smutna, pełna zadumy nad przemijaniem oraz istotą czasu, który jest „tą stroną rzeczywistości, w której wszystko się dzieje i to dzieje się naraz, choć wam się zdaje, że jest inaczej” ( s. 229).
„Kwadrans” jest znacznie dłuższy od wcześniejszych utworów („Brat”, „Łowy”), zdecydowanie bardziej współczesny, nie tak baśniowy, bliższy tym czytelnikom, którzy niekoniecznie gustują w legendach i podaniach, wolą realizm z nutką niezwykłości. Jak zwykle E. Kiereś posługuje się pięknym, szlachetnym, literackim, wzorcowym językiem. Znowu także sięga po „pędzel”- wykonując szatę graficzną. Pomysłowe jest zaznaczenie numerów rozdziałów jako godziny na zegarowych cyferblatach, a jest ich równo 12.
Czytając tę książkę ma się gdzieś „z tyłu głowy” klasykę polskiej literatury dla dzieci w postaci utworów M. Buyno-Arctowej, J. Korczakowskiej, czy E. Szelburg-Zarembiny, a także – słynną powieść Michaela Ende pt. „Momo, czyli osobliwa historia o złodziejach czasu i dziecku, które zwróciło ludziom skradziony im czas”. Nie chodzi o to, że E. Kiereś naśladuje, bynajmniej, po prostu wpisuje się w klimat ww. twórczości. Jednocześnie wyrabia sobie własną markę opartą na wysokich wartościach literackich, etycznych, artystycznych, głoszonych klasyczną formą i przepiękną polszczyzną.
Łukasz Stec "Psychoanioł w Dublinie" (Muza)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 15, październik 2014 08:42
Jeśli nie macie wśród rodziny lub znajomych emigranta, przespaliście najprawdopodobniej ostatnie 10 lat. Według szacunkowych danych poza terytorium Polski żyje około 20 milionów Polaków, co stanowi grubo ponad połowę osób zamieszkałych w naszym kraju. Tym bardziej więc dziwi mnie fakt, że tak mało (w porównaniu ze skalą zjawiska) pojawia się literatury pięknej traktującej o szeroko rozumianej emigracji. Łukasz Stec - solidny dziennikarz młodego pokolenia - postanowił zmierzyć się z tematem Polaków migrujących do Irlandii za chlebem, za co już na starcie należą mu się solidne gratulacje.
"Psychoanioł w Dublinie" to historia Wowy - niezbyt obiecującego artysty nowoczesnego, który wyjeżdża do Dublina by spełnić marzenia, a zostaje przodującym sprzedawcą polskich pierogów. Wowa nie pamięta swojego ostatniego tygodnia ponieważ, no cóż, został zamordowany. Uświadamia mu to Alfred - psychoanioł ateistów, wyglądający jak krzyżówka Indianina, lekarza i sprzedawcy ziemniaków. Zgodnie z regułami rządzącymi światem, zamordowany może ponownie przeżyć ostatni tydzień swojego życia. Jeśli uda mu się odnaleźć i powstrzymać mordercę, oszuka przeznaczenie. Dla Wowy rozpoczyna się więc wyścig z czasem, który zakończy się w sposób bardzo, ale to bardzo nieoczekiwany.
"Psychoanioł" jest mieszanką kryminału, akcji, komedii i fantastyki, przyprawioną sosem z powieści obyczajowej i paradokumentu. Przede wszystkim jednak jest polską próbą zmierzenia się z realizmem magicznym. Stec poprzez wprowadzenie elementów fantastycznych (psychoanioł, gadający kot) kreśli specyficzny kontekst drogi, jaką Wowa musi przebyć, by uchronić się przed grożącym mu losem. Chociaż chaotycznie wykonane, połączenie światów baśniowego i rzeczywistego ułatwia autorowi stawianie ważnych pytań. Czasami nawet, głównie w końcówce, Stec proponuje odpowiedzi na część z nich.
Nie bez przyczyny wspomniałem o chaosie wylewającym się z dosyć dobrze przemyślanej fabuły. Ogromna liczba postaci, mająca zapewne być plusem powieści i jej specyficznym środkiem wyrazu, stała się największej obciążeniem "Psychoanioła". Masa współlokatorów Wowy, byłych i potencjalnych miłości, fanów, współpracowników, prywatny detektyw, pałający żądzą mordu Arabowie czy skompromitowani niemieccy biznesmeni to zaledwie część panteonu istot, w którym zbyt łatwo się zgubić. W tym aspekcie autor chyba trochę przedobrzył - gdyby zrezygnował z części bohaterów, reszta z pewnością zyskałaby na głębi, a tym samym wiarygodności.
Gdybym miał opisać powieść jednym zdaniem, stwierdziłbym, że "Psychoanioł" to książka napisana z przekąsem, która serwuje nam dodatkowo sarkazm i sporą porcję czarnego humoru. Stec świetnie radzi sobie w krótkich, kąśliwych kwestiach, po równo rozkładając ciosy między bohatera i jego towarzyszy. Tym bardziej szkoda, że trochę na siłę próbował wpleść w historię elementy kryminału i akcji. "Psychoanioł" mógłby być kapitalnym, humorystycznym urban fantasy, a tak jest powieścią solidną, ale nie wybijającą się na żadnym, oprócz dowcipnego dialogu, polu. Jedno wypada jednak przyznać autorowi - w tak sugestywny sposób opisuje irlandzkie puby, że podczas podróży na Zieloną Wyspę zahaczę pewnie o niejeden z nich.
Emilia Kiereś "Łowy" (Akapit Press)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 14, październik 2014 09:26
„Jakiż to chłopiec piękny i młody?
Jaka to obok dziewica?
Brzegami sinej Świteziu wody
Idą przy świetle księżyca.”
Tak rozpoczyna się ballada Adama Mickiewicza „Świtezianka”, z którą każdy na pewno się zetknął na ścieżce szkolnej edukacji, czy po prostu zna ją ze słyszenia. Ta ballada zainspirowała Emilię Kiereś, poznańską pisarkę, tłumaczkę, ilustratorkę do stworzenia opowieści pt. „Łowy”, skierowanej do młodego czytelnika, ale i atrakcyjnej dla dorosłego odbiorcy. Już sam pomysł zasługuje na brawa, a wykonanie – jak można przekonać się podczas lektury - na najwyższe uznanie.
Autorka przeniosła czytelników do roku 1809, nad jezioro Świteź, w okolice dworu w Płużynach. Opowiedziała o Franusiu, którego brat, strzelec Janek zaginął w lesie, gdzie ponoć działy się dziwne, niewyjaśnione rzeczy. Chłopiec - sierota znalazł pomoc i opiekę najpierw u poczciwej i mądrej Maciejowej, a później we dworze u pani Wereszczakowej, z której dziećmi - Michałem i Marylką – próbował rozwikłać zagadkę tajemniczej zjawy znad jeziora i zniknięcia strzelca. Dzieci przeżywają niepozbawione chwil grozy przygody. Po latach, szkolny kolega Franka Adaś poznaje Marylę, pisze słynną balladę.
„Łowy” to opowieść o braterstwie, przywiązaniu, przyjaźni, o poszukiwaniu prawdy i dociekaniu tajemnic. Tu na nic zda się „ mędrca szkiełko i oko”, tu potrzebne „czucie i wiara”.
Emilia Kiereś „odświeżyła” być może już archaiczną dla młodych czytelników balladę, odwołała się do ludowych podań i legend o zatopionym mieście, o nimfie – świteziance. Posłużyła się wartką, przygodową fabułą oraz przepięknym literackim językiem (np. użyła słowa „Zmierzchało”), który żadnych trudności dziecięcemu odbiorcy sprawić nie powinien, gdyż w przypadku trudniejszych słów zastosowano odpowiednie przypisy.
Dodatkowym walorem „Łowów” jest podkreślenie roli pamięci o historii. Jeden z bohaterów, Michał interesuje się heraldyką, rodami, zbiera stare hełmy, które dla wielu są tylko nic niewartym żelastwem. Tymczasem „nie można wyrzucać własnej historii do stodoły. Kto będzie ją pamiętał, jeśli my sami nie będziemy o niej pamiętali?” (s. 110).
Trudno odmówić tej książce wartości jak również estetyki. Została wydana w poręcznym formacie, twardej oprawie, na kredowym papierze. Zdobią ją ilustracje wykonane przez autorkę, która również zaprojektowała okładkę. Moim zdaniem „Łowy” spokojnie mogłyby zagościć w kanonie lektur szkolnych, a przy tym stanowiłyby dla małych czytelników pasjonująca rozrywkę wysokiej klasy.
Emilia Kiereś "Brat" (Akapit Press)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 13, październik 2014 08:39
Być może nie wszyscy wiedzą, że Emilia Kiereś jest córką Małgorzaty Musierowicz. W tym przypadku potwierdza się powiedzenie, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, albowiem zarówno literackie jak i graficzne talenty pojawiły się w następnym pokoleniu. Po debiutanckim „Srebrnym dzwoneczku”, który w 2011 r został wpisany na prestiżową listę Białych Kruków Międzynarodowej Biblioteki Książek dla Dzieci w Monachium, ukazują się stopniowo kolejne utwory i są również nagradzane. „Brat” został wyróżniony w Konkursie Literackim im. K. Makuszyńskiego w 2012 r. Czy jednak książki pani Kiereś zdobyły także serca dziecięcych czytelników? Odnoszę wrażenie, że są zbyt mało popularne, zbyt mało promowane.
„Brat” to opowieść, którą autorka ujęła w ramy dość rzadko podejmowanego współcześnie gatunku, jakim jest baśń literacka. Opowiedziała dzieje braci-bliźniaków o imionach Mir i Wir, którzy wychowani w odosobnionym zakątku puszczy, z daleka od ludzkich siedzib, wyruszają w końcu w świat, by wśród przygód i wyzwań poznać samych siebie oraz rodzinny sekret-przyczynę banicji ich ojca Derwana. Młodzieńcy muszą wykazać się odwagą, w także największym poświęceniem. Przed nimi wybór- wolność jednego, a życie drugiego. W tej opowieści pojawiają się postaci fantastyczne: rusałka, wodnik-płanetnik, domowe duszki-bożątka, duch lasu. Fabuła obfituje w zaskakujące perypetie i zwroty akcji. Język opowieści jest baśniowy, troszkę poetycki, jakby starodawny, nie słyszy się takiego na co dzień i nieczęsto spotyka we współczesnej literaturze dla dzieci. Może stanowić wzór pięknej i poprawnej polszczyzny. Całość podporządkowana jest wyraźnemu przesłaniu, a chodzi tu o braterstwo, lojalność, więzi rodzinne, poświęcenie i wybaczenie. Tytułowy „brat” to nie tylko jeden z bohaterów, ale w szerszym pojęciu - „bliźni”.
„Brat” to książka o wysokiej wartości etycznej i estetycznej. Z całą pewnością inna niż większość współczesnych propozycji dla młodego czytelnika. Emila Kiereś kroczy własną literacką ścieżką, czerpiąc wzorce od klasyków i dbając o moralne walory swoich utworów. Od strony artystycznej też są dopracowane. Tym razem okładkę i ilustracje przygotował Bartłomiej Kiereś, a uwagę zwracają inicjały-ozdobne pierwsze litery rozdziałów. Warto się przyjrzeć tej publikacji.
Mariusz Sieniewicz "Walizki hipochondryka" (Znak)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: niedziela, 12, październik 2014 15:59
Mariusz Sieniewicz nie jest nowicjuszem na literackim polu. Ma w dorobku już sześć powieści (z „Walizkami hipochondryka” włącznie) oraz zbiór opowiadań. Jego utwory stały się podstawą teatralnych spektakli. Otrzymał nominację do Paszportu „Polityki” i do Nagrody Literackiej Nike, a także wyróżnienie Trójkowym Znakiem Jakości Programu III Polskiego Radia i Nagrodę Literacką Warmii i Mazur za rok 2010. Z jego twórczością po raz pierwszy spotkałam się dopiero teraz, podczas lektury „Walizek hipochondryka” i przyznam, że był to dość ciężki bagaż. Na przemian – czasami ta powieść bardzo mi się podobała, zaskakując konceptem i metaforami, a momentami nie mogłam jej znieść z racji smętnego gadulstwa głównego bohatera, a zarazem narratora: Emila Śledziennika. Od razu rzuca się w oczy tzw. mówiące nazwisko, oznaczające człowieka ciągle niezadowolonego, wmawiającego sobie choroby, tytułowego hipochondryka.
Narzekanie i upodobanie do rozprawiania o dolegliwościach oraz skłonność do rozpamiętywania przeszłości to niemal polskie cechy narodowe. Sieniewicz „wziął je na widelec” kreując oniryczno-groteskową opowieść, w której wiele się dzieje na przekór „strażnikom realizmu”, jawa miesza się ze snem, wspomnienia ze zmyśleniami, a nad tym wszystkim panują ketanolowo-dolarganowe wizje. Całość ma formę monologu wygłaszanego przez bohatera, czy raczej antybohatera, do ukochanej, którą nazywa „cudowną kapłanką”, „galaktycznym piecykiem”, „napoleonką heroinową”. Emil jest sfrustrowanym, niespełnionym pisarzem, który przekroczył rubikon czterdziestki, fatalistą, uważającym, że „szklanka jest nie tylko do połowy, ale w 3/4 pusta”.
Z powodu kamieni nerkowych znalazł się w szpitalu, gdzie czeka go operacja. Tam spotyka kalekiego pana Władka, zwanego Kadłubkiem, który oprócz charakterystycznej mowy, ma specyficzne tezy i poglądy, którymi zanudza współtowarzysza w sali. Tam też grasuje banda handlująca nielegalnie środkami przeciwbólowymi i narkotykami, zawiązuje się wśród pacjentów spisek i plan „dywersji”. Emil opowiada ukochanej o tym, co rozgrywa się wokół niego, ale też snuje wspomnienia i rozmaite dygresje.
Bezpośrednio mowa o tym, że tytułowe walizki to wspomnienia. „Szpital jest specyficzną formą podróży: im dłużej leżysz, tym bardziej oddalasz się od świata na zewnątrz, tym częściej przekraczasz własne ciało, raz po raz przekraczając zarazem granice pamięci. Warto mieć jak najwięcej bagaży, nawet pozornie nieistotne wspomnienie może się przydać, bo nie wiadomo, ile potrwa podróż.” (s. 23-24). Sieniewicz poprzez postać Emila i innych bohaterów szpitalnej egzystencji ukazał studium frustracji i samotności, gorzką diagnozę społeczną, rozrachunek z polskością, martyrologią, katolicyzmem.
„Walizki hipochondryka” to taka „spowiedź pacjenta wieku”, sentymentalna podróż w czasie od dzieciństwa po teraźniejszość, od beztroskich dni po pełne bólu chwile, przez zmiany historyczne i społeczne, od wielkich nadziei po rozczarowania i stracone złudzenia. Autor wykorzystał iście barokowe metafory, zaskakujące, ale trafne skojarzenia, nieraz mocno kontrowersyjne (np. Jezus z twarzą Adriena Brody). Sprawnie posłużył się ironią i groteską, wprowadził warstwę metaliteracką, zapewne dołożył także coś autobiograficznego.
Na pewno nie jest to powieść dla wszystkich, albowiem nie każdemu odpowiada proza, w której więcej dzieje się w warstwie narracyjnej, językowej niż fabularnej. Tu „słupy graniczne między snem a jawą, między majakiem a realnością” nie są ściśle wytyczone, a „pamięć ma siostrę bliźniaczkę – konfabulację”(s. 265). Sieniewicz nie proponuje lektury łatwej i przyjemnej, za to serwuje tekst gęsty od znaczeń, przy którym czytelnik nieraz się uśmiechnie, ale na koniec zamyśli , wręcz zasępi nad ludzką egzystencją i własnym bagażem.
Katarzyna Targosz "Wiosna po wiedeńsku" (Wydawnictwo Janka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 11, październik 2014 08:57
Zastanawialiście się kiedyś czy książkę pisze się równie szybko, jak ją czyta? Są autorzy wydający kilka książek rocznie, ale u większości proces zbierania materiałów i przelewania pomysłów na papier trwa znacznie dłużej. Kiedy w jednym z wywiadów przeczytałam, że w przypadku debiutanckiej powieści Katarzyny Targosz „Wiosna po wiedeńsku” od projektu do jego realizacji minęło dziesięć lat, byłam zaintrygowana. Zaciekawiło mnie, czy długość tego okresu wynikała ze skrupulatnych przygotowań i dbałości o każdy detal, czy może zmęczona urozmaicaniem życia bohaterów autorka musiała robić dłuższe przerwy, a może po prostu w tym czasie pisanie nie było jej najważniejszym priorytetem.
Główną bohaterką powieści „Wiosna po wiedeńsku” jest Katarina– artystka, która uciekła od świata oferującego jej wspaniałą karierę, wielkie pieniądze i fałszywych przyjaciół. Konsekwencją tej decyzji jest stopnienie zasobów finansowych, a brak pomysłów na przyszłość sprawia, że zostaje zmuszona do zaproszenia pod swój dach współlokatorów - Wuja – ulegającego huśtawkom nastrojów malarza oraz dawnego Wiktora, obecnie Wiktorię – manifestującą swoją nową płeć. To nietuzinkowe trio, oprócz wspólnego mieszkania, połączyła szczera zażyłość i pewnie ich życie biegłoby tym samym torem, gdyby pewnego dnia nieznajomy nie zrobił Katarinie zdjęcia, które uruchomiło lawinę zdarzeń. Uwikłało bohaterkę w sprawę o morderstwo i naraziło na spotkania z byłym chłopakiem.
Autorka zabiera czytelnika do Wiednia i pozwala mu cieszyć się jego urokami. Powołuje do życia nieszablonowych bohaterów, którym daleko do przeciętnych czy papierowych. Katarina to bardzo spontaniczna, życzliwa i kreatywna osoba. Ale jak każda kobieta potrafi w najmniej odpowiednim momencie analizować wrażenie jakie zrobiła na „byłym” oraz swoje uczucia względem niego. Daje się też łatwo zauroczyć i wyłącza przy tym zdrowy rozsądek nie dostrzegając sygnałów ostrzegawczych. Niemniej barwne są postacie drugoplanowe, które nie tylko urozmaicają przedstawioną historię, ale też dodają jej pikanterii. Oprócz przeżywającego kryzys twórczy malarza i ekscentrycznego Wiktora-Wiktorii pojawia się rozchwiana emocjonalnie psycholożka, praworządny i poukładany ex narzeczony – funkcjonariusz policji oraz tajemniczy Facet w Kapeluszu, którego zachowanie i zamiary do samego końca powieści budzą wątpliwości.
"Wiosna po wiedeńsku" to powieść obyczajowa z kryminalno-sensacyjnymi wątkami. Akcja przebiega dynamicznie i nie brakuje w niej nieprzewidzianych zwrotów oraz zaskoczeń, które nie tylko wywołują emocje, ale też zwracają uwagę czytelnika na ważne zagadnienia m.in.: wzajemne zaufanie, odmienność czy dokonywanie wyborów między pragnieniami a powinnościami. Konstrukcja fabuły została przemyślana i wyważona w sposób, który sprawia, że wszystkie elementy ze sobą współgrają i wzajemnie się uzupełniają. Autorka posługuje się lekkim i przyjemnym w odbiorze stylem, a pierwszoosobowa narracja pozwala na dokładne zgłębienie psychiki i stanów emocjonalnych Katariny. Nie zabrakło też ironii oraz dobrego humoru, a wobec komizmu niektórych sytuacji trudno pozostać obojętnym.
Debiutancka powieść Katarzyna Targosz bazuje na prostym pomyśle, którego potencjał został bardzo dobrze wykorzystany. Lektura godna uwagi, ponieważ nie tylko pozwala na ciekawą przygodę i obcowanie z nietuzinkowymi bohaterami, ale też dostarcza dużą dawkę wrażeń i różnorodnych odczuć. Lekka i nasycona pozytywną energią. Idealna na długie jesienne wieczory. Polecam.
Marek Kochan "Turban mistrza Mansura" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 10, październik 2014 09:59
Kultura arabska to ciągle temat niszowy, nawet biorąc pod uwagę zamieszanie wywołane dżihadem, terrorystami, bronią masowego rażenia i wszystkim innym, nie związanym zbytnio z pomnikami dokonań cywilizacji Wschodu. Tym bardziej należy zatem pochwalić decyzję Marka Kochana, który postanowił wydać (no i napisać) "Turban Mistrza Mansura" - moim zdaniem jedną z najbardziej przydatnych książek ostatnich lat.
Zbiór krótkich opowieści tytułowego mistrza jest próbą odtworzenia legendarnej kompilacji złotych myśli Mansura, wydanej w niewielkim nakładzie około sześciu stuleci temu. Nie zachował się żaden znany egzemplarz (jeden z ostatnich spłonął podobno w pożarze Biblioteki Aleksandryjskiej), co dało Kochanowi praktycznie nieograniczone pole do popisu. Można dyskutować, czy zestaw autorskich przypowieści powinien być przez twórcę podpierany autorytetem i legendą dawno zmarłego myśliciela. Można nawet dojść do wniosku, że nie. Szczęśliwie jednak, Kochan do takich wniosków nie doszedł i stworzył coś, co stało się najmniejszym znanym mi podręcznikiem (dobrym!) retoryki.
No właśnie, retoryka. Mistrz Mansur bardzo przypomina greckich filozofów znanych z kart europejskiej historii - podobnie jak oni prowadzi własną szkołę, w której uczy przede wszystkim etyki i sztuki mówienia. Każda z przypowieści, nie dłuższych niż kilkanaście zdań, zakończona jest morałem, często odnoszącym się wprost do trapiących nas współcześnie problemów (patrz - średniowieczny myśliciel rozprawiający o komputerach i związanymi z nimi trudnościami w międzyludzkiej komunikacji). Rady są krótkie i trafiające w sam środek problemu, co świadczy o nie lada umiejętnościach autora. W końcu nie trudno opisać zagadnienie na kilkuset kartach książki - sztuką jest ujęcie go w jednym zdaniu.
Objętość "Turbanu Mistrza Mansura" jest jego największym minusem. 150 malutkich stron, wypełnionych dużą czcionką, z czego 1/4 to obrazki, jest lekturą na godzinę. Dawno nie czułem takiego niedosytu i szczerze mówiąc liczę na kontynuację. Może niekoniecznie w klimatach arabskich, ale np. eskimoskich? Albo indiańskich? Forma krótkich przypowieści jest znakomitym sposobem na przybliżenie kultury danego regionu geograficznego i historycznego. Niech Pan o tym pomyśli, Panie Marku!
Na odrębną uwagę zasługuje szata graficzna książki, która łączy w sobie niezwykle toporny kwadratowy format z przepiękną okładką stylizowaną na Bliski Wschód. Nieźle wypadają także ilustracje często obrazujące opowieści sufiego - szkoda jedynie, że znakomite minimalistyczne rysunki połączono z paletą szarości, przez co tracą wiele uroku.
Są książki, które bawią, złoszczą lub uczą. Rzadko jednak która pozycja czyni nas spokojniejszymi. Tak jest w przypadku "Turbanu Mistrza Mansura" - ta cienka, niepozorna książeczka ładuje w czytelnika taką porcję pewności siebie i stoickiego spokoju, że wszelkie życiowe trudności wydają się jedynie przeszkodami do pokonania, a nie końcem świata. I z tego powodu warto ją przeczytać.