Bożena Gałczyńska-Szurek "Wieczność bez ciebie" (Szara Godzina)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 28, październik 2014 08:25
- Autor: Kamila Walendowska
Prawie każdy z nas ma takie miejsce na ziemi, które kocha nad życie. Lubi w nim przebywać, wracać, wspominać. Co bardziej zdolny człowiek stara się to miejsce jakoś uwiecznić, np. w powieści czy malarstwie, by przekazać swój zachwyt i artystyczne spojrzenie ludziom, którzy być może gdyby nie ich dzieło nigdy nawet by nie pomyśleli o tym aby odwiedzić jedno z tych miejsc. Dobrze jednak, gdy artysta bądź pisarz zna umiar i prostotę piękna owego miejsca umie przekazać w sposób dystyngowany, romantyczny, a zarazem bez zbędnej przesady. W taki oto kontrolowany, a za razem bardzo ciekawy sposób o Zamościu opowiada Bożena Gałczyńska-Szurek. I choć autorka nie pisze przewodnika turystycznego, a piękną współczesną powieść, której historia miała początki kilka pokoleń wstecz, człowiek marzy by pojechać kiedyś do Zamościa, by chłonąć atmosferę taką, jaką ukazuje pani Bożena.
Do urokliwego Zamościa przybywa para imigrantów z arystokratycznymi korzeniami, hrabia Adam i piękna pani adwokat Kamila, w celu zawarcia związku małżeńskiego. Wraz z nimi ściągają też licznie zaproszeni goście. Dla kilkoro z nich zaproszenie na ślub jest wielkim zaskoczeniem. Również data wydarzenia ma w sobie drugie dno. Niespodziewanie w hotelu w zagadkowy sposób zostaje zamordowany nestor rodu Sokolskich wraz ze swym czworonożnym przyjacielem. Pomoc policji w rozwiązaniu zagadki morderstwa, jaki i tajemnicy rodowej sprzed stu lat, oferuje przebywająca na urlopie w Polsce, agentka Interpolu Klara. Wkrótce potem ginie w niewyjaśnionych okolicznościach panna młoda. Ciała ofiary niestety brak. Pytań wiele, odpowiedzi za to nie ma.
Szereg dziwnych zdarzeń, nowe odkryte wątki i fakty wgniatają czytelnika w fotel. Do rozwikłania zagadki morderstwa chętnych jest dużo i pewnie udałoby się to zrobić bardzo szybko, gdyby wszyscy zainteresowani działali wspólnie, a nie każdy na własną rękę. Dzięki temu w powieści Gałczyńskiej – Szurek tajemnica goni tajemnicę. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się jasne, za chwilę ma drugie dno i zupełnie niespodziewane wyjaśnienie.
Autorka w powieści „Wieczność bez ciebie” stworzyła niewiarygodny klimat, sielską a zarazem dynamiczną fabułę, ciekawych i wiarygodnych bohaterów, o których chce się wiedzieć jak najwięcej. Niestety powieść czyta się bardzo szybko i odczuwa się z tego tytułu wielki żal, gdyż chciałoby się pozostać z nimi zdecydowanie dłużej. Mam nadzieję, że pani Bożena stworzy jakieś dalsze losy z udziałem Klary. Jedno jedyne moje zastrzeżenie co do książki: nie do końca pasujący tytuł do treści powieści. Nie potrafię tego wytłumaczyć, coś mi w nim nie pasuje, ale gdybym miała sama wymyślić inny tytuł, przyznaję się bez bicia, nie potrafiłabym! Zatem pozostaje mi prosić czytelnika, by nie osądzał książki po tytule, gdyż po przeczytaniu każdy lojalnie stwierdzi, że to jedna z tych powieści, do których się wraca i z którymi człowiek nie chce się rozstawać. Polecam.
Joanna Papuzińska "Smok w powidłach" (Wydawnictwo Literatura)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 27, październik 2014 09:10
Kto lubi powidła? Ręka do góry! A ko lubi smoki? Oczami wyobraźni widzę las rąk, co ciekawe, nie tylko dziecięcych... I dobrze, bo twórczość Joanny Papuzińskiej, której jubileuszowy zbiorek mam przyjemność prezentować, z założenia kierowana jest do dzieci, ale odnajdą w niej coś dla siebie także dorośli, zwłaszcza, że na utworach tej autorki wychowują się kolejne pokolenia.
Joanna Papuzińska, profesor nauk humanistycznych, w tym roku obchodzi swoje 75-lecie.
W dorobku ma szereg utworów poetyckich i prozatorskich, jak również rozpraw naukowych poświęconych głównie literaturze dziecięcej, czytelnictwu i bibliotekoznawstwu. Wśród licznych nagród i wyróżnień, jakie otrzymała, nie zabrakło Orderu Uśmiechu, szczególnie ważnego dla twórców piszących dla najmłodszych. Od lat niezmiennie jej książki cieszą się sympatią czytelników, a „Nasza mama czarodziejka” zagościła (nie wiem, czy nadal jest obecna) w kanonie lektur szkolnych dla uczniów młodszych klas szkoły podstawowej.
Na zbiór „Smok w powidłach” składają się różnorodne teksty, wierszem i prozą, ułożone w kilku tematycznych częściach. Zaczynamy od kuchni, w której przecież jest najmilej, czytamy różne „Domowe wieści” o dzieciach oraz kotkach i innych zwierzętach, potem czas na spotkanie z naturą i zwariowane historyjki „Bez piątej klepki”, by skończyć bajkowymi kołysankami przed snem. Znajdziemy tu znane, m. in. z serii „Poczytaj mi, mamo” opowiadania takie jak „Agnieszka opowiada bajkę”, czy „Placek Zgody i Pogody”, sentymentalne wspomnienia z dzieciństwa z cyklu „Kiedy byłam mała...”, przezabawne limeryki, śmieszne rymowanki i urocze, pogodne wiersze. Sporo tu humoru np. „Kucharka (wiersz po przekręcalsku)” oraz „Bzdurniej, czyli turniej bzdur”, które u nas w rodzinie wywołują za każdym razem lawinę chichotów. Z radością też dowiedzieliśmy się „Co mówił Foksio”, poznaliśmy „Druhnę ciotunię”, „Liska Maciusia” i „Ziutka”.
Utwory Papuzińskiej są bardzo bliskie dziecięcemu postrzeganiu świata, emocjom i wyobraźni najmłodszych. Pokazują świat oczami dziecka, a czasem nawet oczami psa. Przybliżają magię codzienności, przedstawiają zwykłe rzeczy w nieco inny sposób. Krzewią wartości związane z domem, rodziną, przyjaźnią, przyrodą. Warto podkreślić, że teksty tej autorki, choć powstające na przestrzeni kilkudziesięciu lat, nie są staroświeckie, a wręcz można pokusić się o epitet „ponadczasowe”. Klasyka jednym słowem!
„Smok w powidłach” to prawdziwy smakołyk. Ukazał się w serii „Polscy pisarze dzieciom” w charakterystycznej dla niej oprawie graficznej oraz z ilustracjami Joanny Rusinek. Jest co poczytać i pooglądać całą rodziną! Polecam zarówno do własnej domowej biblioteczki, jak i na prezent dla znajomych dzieciaków.
Anna Anton "Liori" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 24, październik 2014 09:05
Im jestem starszy, tym większą przyjemność sprawia mi czytanie baśni, bajek i generalnie twórczości skierowanej do młodszego czytelnika. W wieku 25 lat powróciłem do Kubusia Puchatka, baśni Andersena oraz słowiańskich legend dla dzieci i właśnie wtedy poczułem ich głębię, mądrość i ogromny urok. Dopiero z bagażem wiedzy i życiowych doświadczeń możemy w pełni ocenić kunszt prostych historii, które niosą ze sobą niewiele bardziej skomplikowany morał. Jako człowiek dojrzały (chociaż tylko rocznikowo), znajdujący się w samym centrum maratonu składającego się z pracy, nauki i spraw życia codziennego, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że "Liori" Anny Anton z miejsca stała się jedną z moich ulubionych bajek osadzonych w realiach science-fiction.
Akcja tej sympatycznej powieści (choć z uwagi na rozmiar należałoby raczej traktować ją w kategoriach opowiadania) rozgrywa się w układzie słonecznym Mirmars, na który składa się kilka planet - między innymi San-Dok zamieszkana przez Świnryje, główne dramatis personae tej historii. Na horyzoncie pojawią się także Mikrusy będące mieszanką temperamentów hobbita i krasnoluda oraz złowieszcze Mackoczułki, które izolowane przez resztę mieszkańców układu słonecznego postanawiają podbić go drogą podstępu i oszustwa.
Urocze, prawda? Tak samo jak fabuła. Pewnego dnia królewna Świnryjów, która ma niedługo wyjść za mąż, zostaje uprowadzona, a na jej miejscu pojawia się przemieniony Mackoczułek. Jeśli dojdzie do ślubu przedstawiciela wrogiej rasy z księciem Ihilem, wybuchnie międzyplanetarny skandal, który może stać się przyczyną kosmicznego niepokoju na najbliższe dziesięciolecia. Dlatego z misją ratunkową na planetę Mack rusza nieustraszona grupa Mikrusów oraz, osobno, Ihil Książę Wybrzeża. Końcówki łatwo się domyślić, w końcu to baśń, no nie?
"Liori" napisana jest, jak na klasyczną bajkę przystało, oszczędnie. Opisy przyrody, wygląd postaci i rozważania natury egzystencjalnej zostały ograniczone do niezbędnego minimum, co osobiście uważam za ogromny plus. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, jak dokładnie wyglądają wymyślone przez autorkę postacie, i w sumie mało mnie to obchodzi. Opowiedziana historia jest ciepła, prostoduszna (na ile można tak określić powieść) i, co najważniejsze, zrozumiała dla młodego czytelnika/słuchacza. To książka, którą spokojnie można czytać przedszkolakowi do poduszki.
Dzieło Anny Anton zbiera solidne cięgi wśród krytyków, co jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Książce zarzuca się prostotę, brak wyrafinowania, naiwną fabułę, symbolicznych wręcz bohaterów i ckliwe zakończenie. Może się mylę, ale są to chyba cechy dobrej bajki, która oprócz zabawienia odbiorcy ma go także nauczyć prostych, ale fundamentalnych życiowych prawd - uczciwości, prawdomówności, pomocy bliźniemu, poświęcenia, hartu ducha. "Liori" w roli nauczycielki sprawdza się znakomicie.
Tadeusz Pluciński, Magdalena Adaszewska "Na wieki wieków amant" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 23, październik 2014 09:17
Coraz częściej na rynku wydawniczym pojawiają się biografie, wspomnienia bądź wywiady-rzeki dotyczące znanych osób ze świata filmu, teatru, muzyki. Ostatnio dość często goszczą w moich lekturach. Po książkowych spotkaniach m. in. ze Stanisławą Celińską i Anną Dymną przyszła pora na nową publikację wydawnictwa Prószyński i S-ka, tym razem z mężczyzną w roli głównej. Mianowicie sięgnęłam po wywiad z Tadeuszem Plucińskim – aktorem teatralnym i filmowym, estradowym artystą, niepokornym amantem słynnym z licznych romansów, człowiekiem niepospolitym i wszechstronnie utalentowanym.
Szczerze przyznam, że nie spodziewałam się aż tak barwnej i pasjonującej opowieści. Sądziłam, że będą to sentymentalne wspomnienia starszego pana, może gdzieniegdzie okraszone anegdotą. Tymczasem mamy do czynienia z żywiołową gawędą, pełną ciekawostek i pikantnych szczegółów, z której emanuje prawdziwa radość i pasja życia, poczucie spełnienia, osiągniętego szczęścia i pogody ducha. Pan Tadeusz ma obecnie 88 lat, jest w znakomitej kondycji, daj Boże każdemu tak się starzeć jak on! Ani w głowie mu zgorzkniałe zrzędzenie, stara się zachowywać dobry humor, u niego zawsze świeci słońce, nawet gdy leje od tygodnia. Śmiech to jego recepta na wszystko. „Świat powinien się śmiać. Może wtedy byłoby mniej okrucieństwa, frustracji, nienawiści, wojen? Tego całego globalnego sku...syństwa?” - mówi aktor.
Powiedzenie „z niejednego pieca chleb jadł” w odniesieniu do Tadeusza Plucińskiego można rozumieć na wiele sposobów. Urodzony w 1926 r., doświadczył wojny i okupacji. Kradł Niemcom węgiel z wagonów, pomagał Żydom, pracował w służbie budowlanej - przymusowym obozie pracy, został szefem bimbrowni... Podjął studia prawnicze, uprawiał sport, ale okazało się, że jego miejsce jest na scenie. Do egzaminów do szkoły aktorskiej przygotowywał go sam Dudek, czyli Edward Dziewoński. Studia – podczas których nie obyło się bez skandali - to był również czas miłosnych podbojów. Po dyplomie rozpoczęła się dla aktora wielka przygoda na scenicznych deskach i filmowych planach. Zagrał ponad 200 znakomitych ról teatralnych i 60 filmowych, przeważnie drugoplanowych, lecz charakterystycznych i niezapomnianych. Mistrz komedii, rewii, humoru.
W życiu prywatnym – miał 4 żony, mnóstwo romansów. Niesprawiedliwe byłoby jednak postrzegać go tylko w kategoriach amanta, kobieciarza. Z wywiadu wyłania się barwny portret wspaniałego, mądrego człowieka o złotym sercu, licznych talentach i wielu pasjach. Były i są nimi: aktorstwo, sport (próbował wielu dyscyplin, uczył się od K. Górskiego, a lekcji boksu udzielał mu słynny Papa Stamm), zwierzęta (zwłaszcza psy), samochody. I oczywiście kobiety, które wprost szalały za „przystojnym draniem”.
Pluciński szczerze opowiada o swoich związkach i przygodach, a także o najważniejszej kobiecie życia – Joli Wołłejko, której poświęca osobny rozdział. Wzruszająco wspomina przyjaciela Stanisława Jasiukiewicza („Jasiuk”), aktora, o którym chyba już mało kto pamięta (grał, m.in. Ulricha von Jungingena w „Krzyżakach”i ojca Stasia Tarkowskiego w filmie „W pustyni i w puszczy”). Pięknie mówi o zwierzętach, uważa, że pies w domu to znakomita terapia na stres.
Życie Tadeusza Plucińskiego to materiał na kilka filmów, ale w książce mowa nie tylko o nim samym. To również kopalnia wiedzy i anegdot na temat mistrzów teatru, gwiazd sceny i estrady. Wśród nich, m.in. A. Zelwerowicz, E. Axer, J. Woszczerowicz, E. Dziewoński, H. Bielicka, N. Andrycz, K. Jędrusik, K. Brusikiewicz, Z Maklakiewicz, J. Himilsbach, B Łazuka. Dla tych asów i wielu innych warto także sięgnąć po tę publikację. Dodam, że zawiera ona sporo zdjęć oraz kalendarium bogatej twórczości zawodowej artysty.
Nie byłoby tej książki, gdyby nie Magdalena Adaszewska, dziennikarka, autorka literackich portretów znanych osób ze środowiska artystycznego oraz tekstów o tematyce społecznej i psychologicznej, która rozmawiała z Tadeuszem Plucińskim. Jej wnikliwe i pełne wrażliwości pytania świadczą o dogłębnym przygotowaniu, dużej wiedzy i dobrej znajomości „tematu”. Potrafiła tym zaskoczyć swojego rozmówcę. Okazała się świetnym słuchaczem. Znakomicie poprowadziła czytelnika przez burzliwe życie osobiste i zawodowe „wiecznego amanta”.
Udało jej się oczarować sylwetką aktora, przed którym jednak trzeba „zdjąć kapelusz”.
Anna Zając "Atlantyda pod Krakowem" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 22, październik 2014 08:32
Szanuję i popieram lokalny patriotyzm. Zawsze z przyjemnością czytam powieści osadzone w konkretnym mieście, które oprócz fabuły prezentują czytelnikowi historię, architekturę czy społeczne możliwości danej miejscowości. Czasem jednak zdarza się, że autor przesadza i z wizytówki książka staje się denerwującym peanem na cześć miasta - takie wrażenie towarzyszyło mi podczas lektury "Atlantydy pod Krakowem" Anny Zając.
Nowa Huta, niedaleka przyszłość. Rzutki architekt Daniel Cisowski zostaje wplątany w intrygę zmierzającą do poszukiwań zakopanego w okolicach Krakowa skarbu, zaznajamia się z brakiem wolności, na nowo definiuje miłość i staje się specjalistą od autohipnozy. A to wszystko przed śniadaniem.
Do powieści Anny Zając można mieć wiele uwag. Historia jest początkowo niespójna, wątki się rwą, zachowania bohaterów są mało wiarygodne, wątpliwe zbiegi okoliczności ratują topornie prowadzoną fabułę, a język, zwłaszcza pierwszych rozdziałów, pozostawia bardzo wiele do życzenia. Największą jednakże wadą "Atlantydy" jest to, że powinna zostać rozbita na co najmniej cztery części. Tylko wtedy bowiem autorka mogłaby w pełni wykorzystać ogromny worek z pomysłami, który na siłę próbowała wepchnąć między 334 niepozorne strony.
Z plusów, oprócz wspomnianego już regionalnego patriotyzmu, należy wymienić przede wszystkim próbę dwutorowego prowadzenia historii (niedaleka przyszłość i czasy przedwojenne) oraz wykorzystanie przez autorkę międzyczasowej podróży świadomości i wypaczonego pojęcia reinkarnacji jako motoru napędowego poszukiwań zaginionego skarbu. Niestety, zaraz za tymi, dosyć dobrze wykorzystanymi motywami idzie kiepski warsztat i raczej naiwne podejście do happy endów. Tak naiwne, że momentami ocierające się o pastisz.
Trzeba to otwarcie powiedzieć - "Atlantyda pod Krakowem" jest dobry ćwiczeniem i próbą zmierzenia się z literackim światem, ale z pewnością daleko jej do choćby średniego poziomu powieści sensacyjnej. O całe lata świetlne jest za "Kodem Leonarda da Vinci" przywołanym na okładce. Widać, że Anna Zając jest początkującą powieściopisarką i przed nią jeszcze długa droga. Być może w świecie blogów radzi sobie lepiej, ale w dłuższej formie umiejętność budowania zdań to nie wszystko. Bohaterom trzeba nadać osobowość, akcji odpowiednie tempo, a fabule związek przyczynowo-skutkowy, który nie spowoduje zawrotu głowy u przeciętnego empirysty. Tego w "Atlantydzie pod Krakowem" zabrakło.
Tomasz Sekielski "Sejf" (Rebis)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 21, październik 2014 08:58
- Autor: Sylwia Szymkiewicz-Borowska
Tomasza Sekielskiego chyba każdy kojarzy. To reporter, dziennikarz śledczy i dokumentalista. Mnie najlepiej zapadł w głowie dzięki programowi telewizyjnemu Teraz My, prowadzonemu razem z Andrzejem Morozowskim. To było już ładnych kilka lat temu, a jednak wciąż mam go w pamięci. Gdy okazało się, że Tomasz Sekielski napisał powieść sensacyjną, byłam bardzo podekscytowana. Niestety, z wielu powodów było mi z Sejfem nie po drodze. Na szczęście w końcu udało mi się po nią sięgnąć, a teraz mogę podzielić się z wami moimi wrażeniami.
Artur Solski jest, delikatnie mówiąc, poirytowany. Udało mu się zrobić świetny materiał o przekręcie mającym miejsce w trakcie prywatyzacji PZU. Niestety, jego szef nie jest tą sprawą zainteresowany. Przecież widzów nie interesują afery gospodarcze. Ma być prosta story, dziennikarz ma grać na emocjach, bo to się najlepiej sprzedaje. Liczy się oglądalność. Telewizja jest dla mas, a masy chcą taniej sensacji, skandalu, seksu i krwi. Cóż, w zasadzie trudno w takiej sytuacji dziwić się Arturowi Solskiemu, że był zdenerwowany. A oliwy do ognia dolał jeszcze jego szef, wysyłając go na Podlasie, by zrobił ładny obrazek o tamtejszych szeptuchach. No, teraz to można powiedzieć, że Ludwik Tokarczyk och... nie, nie. Nie powtórzę za jednym z głównych bohaterów. Ale zdecydowanie się z nim zgadzam. Nie zmienia to jednak faktu, że Artur nie miał wyboru, musiał zapakować swoje cztery litery do samochodu i razem z kamerzystą Wojtkiem Kowalem udać się niemal na koniec świata. Po drodze dzieje się jednak coś, czego żaden z nich nie brał pod uwagę, mianowicie zostają zatrzymani przez policję i przez zupełny przypadek trafia się im perełka. Wydarzenie, o którym nikt nie wie. Miejsce zbrodni, które mogą odwiedzić jako pierwsza ekipa telewizyjna. Przed TVN i Polsatem. Nawet przed TVP. Z takiej okazji po prostu nie mogą zrezygnować. Zarzucają więc swoje plany i udają się do Koterki, gdzie w stawie przy cerkwi znaleziono trupa bez twarzy. Czyżby jakieś satanistyczne obrządki? A może porachunki mafijne? A może... Niestety tego zdradzić wam nie mogę. Żeby się dowiedzieć, jak potoczą się losy zbuntowanego i rozchwianego emocjonalnie dziennikarza, koniecznie musicie sięgnąć po Sejf Tomasza Sekielskiego.
Jedno jest pewne - nic, co zostało przytoczone w tej powieści, nie znalazło się w niej przez przypadek. Każdy detal, każdy szczegół został przemyślany, dopracowany i dopieszczony. Początkowo nic się z sobą nie łączy. Prologiem autor wprowadza nas w tragiczną informację o śmierci jednego z polskich żołnierzy. Później poznajemy zakręconego dziennikarza, a jeszcze dalej zaprezentowany zostaje czytelnikowi nieszczędzący sobie trunku młodszy inspektor Waldemar Darski. To oczywiście nie koniec, bo z każdym kolejnym rozdziałem plejada bohaterów rozrasta się i rozrasta. Co mniej uważny czytelnik nie będzie miał problemu w pogubieniu się w zagmatwanej fabule. I tylko jakiś cichy głosik w tle mówić będzie, że coś tutaj ewidentnie śmierdzi. Coś jest na rzeczy. Coś z czymś się łączy. A gdy w końcu zrozumie, gdy dotrze do niego o co chodzi... trudno będzie się otrząsnąć i pojąć, jak to jest możliwe.
Nie będę tu prawić, że jest to najlepsza książka, jaką w życiu przeczytałam. Bo nie jest. Ale ma w sobie coś intrygującego, pociągającego i uniemożliwiającego oderwanie się od niej. Czyta się ją nie tylko bardzo dobrze, ale i z wielkim zainteresowaniem. Miejscami jest komiczna, kiedy indziej dramatyczna. Ale bez względu na to, przez cały czas jest to znakomity thriller, trzymający w napięciu, aż do ostatnich przeczytanych zdań. I tak, jak przez cały Sejf czytelnik musi się zastanawiać, jak połączyć wszystkie nitki porozrzucane przez autora, tak na samym końcu musi odgadnąć, co tak naprawdę się wydarzyło i dlaczego skończyło się tak, a nie inaczej.
Jak już wcześniej wspomniałam, książkę czyta się rewelacyjnie. Już więc się cieszę, na druga powieść tego autora, czyli Obraz kontrolny. Co więcej, już wkrótce w księgarniach pojawi się trzecia część serii Sejf- Gniazdo kruka. Mam nadzieję, że pozostałe części serii będą równie dobre, jak nie lepsze od pierwszej. Polecam z czystym sumieniem.
Konrad T. Lewandowski "Ksin. Początek" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 20, październik 2014 09:00
Aż wstyd przyznać, ale moja znajomość twórczości Konrada T. Lewandowskiego ogranicza się do zbioru haiku "Proces wypalania" oraz artykułów w Nowej Fantastyce. Los się jednak do mnie uśmiechnął - przygodę z zasłużoną sagą o kotołaku rozpoczynam od prequela, który, w najnowszym wydaniu, poszerzono o nowych bohaterów, wątki i bestiariusz. Nawet gdyby ich jednak nie było, powieść i tak bez problemu obroniłaby się sama.
Lewandowski wykorzystał dwa splatające się wątki fabularne. W jednym z nich śledzimy losy Galiona - czarodzieja i naukowca, który od wielu lat prowadził badania nad mieszkającymi w puszczy stworami Onego (nie pytajcie, sam do końca nie rozumiem dlaczego tak się to nazywa i skąd taka gramatyka). Dzięki swojej pracy chciał objąć katedrę w akademii magii, co jednak uniemożliwiła mu intryga Aspaji - córki kupca Kadora, u którego mag szukał protekcji. Podrabiając dokumenty oraz zaplatając misterną sieć spisku dziewczyna zmusiła Galiona do ucieczki w głąb Puszczy Upiorów, by wspólnie z nim przeżyć wymarzone przygody.
Druga nić fabularna pokazuje nam losy tytułowego Ksina - kotołaka wychowanego w puszczy, który w wyniku często spotykanego w historiach tego typu zbiegu okoliczności poznaje dziewczynę, rusza w podróż i, co także zdarza się w fantastyce nierzadko, mimo swojej odmienności, zadomawia się w środowisku ludzi. I o ile historia Galiona jest mroczna, o tyle opowieść o Ksinie, mimo krwawych momentów, jawi nam się może nie jako sielanka, ale z pewnością sympatyczna powieść przygodowa. Obie linie fabularne w końcu się ze sobą łączą, ale konia (koniołaka) z rzędem temu, kto odgadnie zakończenie przed ostatnimi trzema rozdziałami!
Może to dzięki pięknej okładce, ale historia serwowana nam przez autora jawi mi się przede wszystkim jako opowieść pełna intensywnych barw. Lewandowski na szczęście nie ma w zwyczaju męczyć czytelnika niepotrzebnymi opisami otoczenia czy śmiertelnie nudnymi wywodami na temat przechodzącej w bohaterach wewnętrznej przemiany. Postacie i ich przygody są proste (choć nie prostackie) i ostre jak pazury wilkołaka. Klasyczną fantastyczną przygodę przeplatają sceny seksu, brutalnej przemocy i rozkładające się ciała odmieńców, co tworzy mieszankę nie tylko wybuchową, ale wręcz uzależniającą.
Na odrębną uwagę zasługuje pomysł ze stworami Onego, które są emanacją mocy przybyłej spoza świata (jakiego dokładnie, tego nie zdradzę). Trupy ludzi, zwłaszcza tych złych albo zamordowanych, mają tendencję do zmieniania się w pająkołaki, strzygi, wampiry lub jedną z wielu innych bestii przygarniętych przez Lewandowskiego do świata Ksina. Cała koncepcja potworów jest przejrzysta, spójna i zbyt mało wyeksploatowana fabularnie, co zapewne w następnych częściach zostało skutecznie nadrobione.
Autor język ma barwny, wyobraźnię zaś bogatą i użyteczną. "Ksin. Początek" nie jest dziełem wybitnym, nie porusza ważnych egzystencjalnych problemów ani nie skłania nas do refleksji nad kruchym losem ludzkiego życia. Z drugiej jednak strony historia kotołaka jest dobrą lekcją tego, czym jest lub może być zło, jak radzić sobie ze społecznym wyobcowaniem oraz dlaczego nie warto chodzić samotnie za potrzebą w puszczy pełnej upiorów. Przede wszystkim jednak, powieść to znakomita rozrywka, za którą warto zapłacić okładkową cenę.
Magdalena Owczarek "Po moim trupie" (Wydawnictwo Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 18, październik 2014 08:34
- Autor: Katarzyna Pessel
Horror komediowy. Czym to się je? Horror wiadomo, komedia również, ale jako gatunek literacki brzmi dość egzotycznie. Wbrew jednak pozorom autorka umiejętnie połączyła dwa motywy, a punktami kluczowymi okazało się miejsce oraz główna bohaterka.
Wrocław ma wiele uroku oraz zakątków wartych odwiedzenia, ale kiedy patrzy się na miasto z okna kawalerki w wieżowcu to perspektywa jest nieco inna. Szczególnie kiedy na dole pojawiły się najprawdziwsze zombie czyli żywe trupy i wcale nie mają usposobienia miłego oraz ciapowatego jak Czesio z pewnej kreskówki. Wręcz przeciwnie, istoty grasujące po świecie, bo wrocławskie okolice wcale nie są ich jedynym terenem polowań, są krwiożercze, mięsożerne i człowiek jest dla nich świetną przystawką, daniem głównym i deserem. Karolina wiele widziała, a własna rodzina zahartowała ją na wszelkie sytuacje typu hardcore, no prawie, ponieważ zombie epidemia jest jedyna w swoim rodzaju i wymyka się wszelkim regułom poza jedną - jeżeli chcesz przeżyć to unikaj ekspresowo człapiących z mózgiem jak galaretka. Łatwiej jednak to powiedzieć niż zrealizować, w końcu nawet w takich okolicznościach trzeba jeść, a zapasy nie są wieczne, pod warunkiem, że się je oczywiście w ogóle posiada. Po prostu trzeba spojrzeć głupiej prawdzie w oczy i wyjść z bezpiecznego mieszkanka w miasto. Te z pozoru tylko sprawia wrażenie przyjacielsko opustoszałego, szybciej niż później okazuje się, iż trzeba wiać, ponieważ za rogiem, zza zakrętu, a nawet z naprzeciwka pędzi zombie zagrożenie, a jego zamiary wcale nie są z kategorii towarzyskiej. Gdzie może być bezpiecznie? Jaka dzielnica to ziemia obiecana? Park Szczytnicki czy też może Stare Miasto daje szansę na przeżycie kolejnego dnia? Zresztą czasem szczęście sprzyja, chociaż raczej to chichot losu, i zyskuje się sprzymierzeńców w najmniej spodziewanym miejscu. Na dodatek zostaje się Księżniczką oraz zadziwia się siebie samą, zresztą innych także. Jak się bawić to na całego! Koniec świata nie jest taki zły, oczywiście pod warunkiem, że wybrało się Wrocław i przyjęło się do wiadomości, iż zdanie - po moim trupie - jest aż nazbyt realne.
Horror komediowy? Jeżeli w wydaniu takim jak w książce Magdaleny Owczarek to poproszę o więcej. Po pierwsze główna bohaterka - Karolina vel Księżniczka, można by powiedzieć jedyna w swoim rodzaju, ale byłby to banał, lepiej określić ją jako pyskatą, nie zawsze asertywną dziewczynę, którą wprost kochają kłopoty, a ona im nie odmawia, chociażby zdrowy rozsądek krzyczał dużymi literami NIE, NIE IDŹ TAM I NIE RÓB TEGO!! Pozostałe postacie są dla niej tłem, nieco ciapowatym, ale uzupełniającym doskonale swoimi pomysłami jej perypetie. Pod zabawną warstwą można dostrzec całkiem inne oblicze opowieści "Po moim trupie", ale nawet skupienie się na horrorowo - komediowej warstwie daje ciekawy czas spędzony z interesującą lekturą. A w razie apokalipsy zombie będzie wiadomo gdzie najlepiej się znaleźć i przede wszystkim z kim.