
Nigdy nie sądziłem, że przekonam się do powieści obyczajowej. Romans? Zdarzało się. Biografie? Ostatnio coraz częściej. Powieść historyczna? Jak najbardziej! Nawet dramat od biedy przełknę. Nie pamiętam jednak, żebym w ciągu kilku ostatnich lat przeczytał powieść obyczajową, która zapadłaby mi w pamięć. Izabela Żukowska, autorka "Skaz", właśnie to zmieniła. Jestem zachwycony.
Fabuła jest zapisem historii gdańskiej rodziny Hollenbach - kupców, którzy od XVIII wieku żyli na terenach niegdysiejszego wolnego miasta. Autorka prowadzi nas równoległe przez cztery okresy historyczne - końcówkę wspomnianego XVIII wieku, dwudziestolecie międzywojenne, okres stanu wojennego i rok 2013. Bohaterem każdego z nich są przedstawiciele Hollenbachów, którzy tworzyli ponad dwa wieki historii swego rodu. Najwięcej jednak miejsca autorka poświęca okresowi międzywojennemu i jego wpływu na lata następne.
Żukowska w znakomity sposób poradziła sobie z równoległym snuciem historii. Ostatnia przedstawicielka rodu Hollenbach przyjeżdża do Polski na pogrzeb swojej matki i odkrywa list, w którym ujawnia ona (znaczy się - matka) najmroczniejsze rodzinne tajemnice. Tajemnice, które powstały właśnie w szeroko opisywanym dwudziestoleciu międzywojennym. Nie mogło przecież być tak, że szanowana kupiecka rodzina z takim stażem nie zakopała kilku trupów w ogródku, prawda?
"Skazy" to przede wszystkim powieść, która opowiada o Gdańsku. Autorka w plastyczny sposób przedstawia nie tylko jego zmieniającą się na przestrzeni lat architekturę, ale także tło historyczne i prawdziwe postaci, które przewinęły się przez mury Danzig. Dzięki dobremu przygotowaniu merytorycznemu książka jest autentyczna i nawet jeśli ktoś nie przepada za kwestiami typowo obyczajowymi (których na szczęście w "Skazach" jest niewiele), urzekną go wydarzenia historyczne oglądane oczami zwykłych mieszkańców niezwykłego miasta.
Autorka posiada wyjątkowy dar do rozstrzygania wielkich spraw przy pomocy drobnych, rodzinnych sytuacji. W swojej powieści stawia pytania o przywiązanie do tradycji, postawę wobec różnych odmian patriotyzmu, obronę przed totalitaryzmem czy wreszcie o to, na ile warto poświęcić osobiste szczęście kosztem dobra rodziny. Charakterystyczni bohaterowie postawieni w niejednoznacznych sytuacjach uwarunkowanych konwenansami i wydarzeniami historycznymi to najjaśniejsze punkty tej powieści. Oni, oraz końcówka - niespodziewana, gorzka i smutna.
Izabela Żukowska ma talent, ogromną wiedzę i wyobraźnię, która nawet proste wydarzenia zmienia w fascynujące historie. Wszystko bowiem, co wydarzyło się w "Skazach" spokojnie mogłoby mieć miejsce w rzeczywistości. Wątpię jednak, by życie z takim wyczuciem o tym opowiedziało, za co szczególnie należą się autorce słowa uznania. Może następnym razem zajmie się Krakowem albo Poznaniem?
Lata osiemdziesiąte to na dziejowej mapie Polski czasy bardzo trudne. Czasy, moglibyśmy powiedzieć, bardziej dla Sofoklesowskich Antygon niż Ismen. Dla tych, którzy czuli w sobie ducha walki, chęć oporu, pragnienie wyostrzenia pazurów i zaatakowania systemu, postawienia na szali wszystkiego „za wolność naszą i waszą”. A co miały wówczas począć owe nieszczęsne „Ismeny”? Kobiety, które chciały zwyczajnie „prząść wełnę”? Dbać o dom, dzieci, o to, żeby postawić na stole ciepły obiad, pójść do pracy, na wywiadówkę do szkoły, na spacer z mężem, na kawę z koleżanką? Czy dla nich również było gdzieś miejsce? A może historia po raz kolejny udowodniła, że wobec pewnych spraw człowiek nie jest w stanie pozostać obojętnym? Że trzeba się opowiedzieć, zająć pozycję po którejś stronie barykady? Historia nie sprowadza się bowiem tylko do wielkich bitew i spektakularnych popisów militarnych. Historia zaczyna się od jednostki. Od pojedynczego oddechu, idei, światła w tunelu. Od wyboru. Dobrego lub złego.
Eugenia Buraczyńska jest kobietą po czterdziestce. Mieszka w Wągrowie i pracuje jako polonistka. Ma dziewiętnastoletnią córkę, która przygotowuje się do matury. Życiorys dość zwyczajny jak na powieściową heroinę, prawda? A jednak jest coś jeszcze... W Polsce trwa stan wojenny, zaś mąż Eugenii, Adam, angażuje się w działalność opozycyjną. Siebie uważa za prawdziwego patriotę, a Eugenię za osobę obojętną i chłodną wobec spraw ojczyzny. Neutralność żony dokucza Adamowi do tego stopnia, że decyduje się on opuścić rodzinę i związać z inną kobietą – działaczką „Solidarności”. Eugenia zostaje sama. Z córką tuż przed maturą i chorą matką, której trzeba zapewnić opiekę. W sklepach półki świecą pustkami, a władza poczyna sobie wobec obywateli coraz śmielej. Eugenia, choć sama nigdy nie angażowała się w działalność polityczną, objęta zostaje nieustającą obserwacją przez Służby Bezpieczeństwa. Jako żona działacza „Solidarności” jest bowiem osobą politycznie niepewną... Kobieta stara się chronić rodzinę i zachować swoją upragnioną neutralność, szybko się jednak okaże, że wobec zaistniałych wydarzeń nie można przyjąć postawy obojętnej. Odmawiając podpisania „lojalki” i przystąpienia do partii, Eugenia dokonuje wyboru i staje po stronie „tamtych”. Bo w świecie, w którym żyje, nie ma miejsca na neutralność. Trzeba stać murem za „systemem” lub przeciwko niemu wystąpić. Eugenia wybiera zatem opozycję. I choć sama nie konspiruje, ze strony władz spotyka ją szereg drastycznych represji. Utrata pracy, społeczna degradacja, a w końcu więzienie... Czy w politycznej zawierusze Eugenia będzie potrafiła znaleźć bezpieczną przystań? Czy będzie umiała zachować godność i postępować w zgodzie z własnym sumieniem, mimo widma niebezpieczeństwa, zwieszającego się nad jej głową niczym ciężki baldachim? Czy trafi na swoją małą „wysepkę szczęścia” w tym dziwnym świecie, funkcjonującym wedle irracjonalnych zasad?
Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak osobistej i podszytej wachlarzem autentycznych emocji książki. Smak błękitnego nieba to wprawdzie historia Eugenii Buraczyńskiej, a jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że sporo tutaj również samej autorki. We wstępie do swojej powieści Elżbieta Śnieżkowska-Bielak twierdzi, iż jej powieść jest kolejnym subiektywnym spojrzeniem na lata osiemdziesiąte, próbą przefiltrowania wydarzeń przez sito własnego systemu wartości i głosem sumienia. I faktycznie – indywidualizm autorki i jej emocjonalność przebijają z każdej karty. A jednak powieść ta jest czymś więcej niż tylko subiektywnym spojrzeniem na przeszłość. Elżbieta Śnieżkowska-Bielak stworzyła – być może nieświadomie – powieść bardzo uniwersalną. Właśnie dzięki temu, że nie pisze o wielkich historycznych ikonach, że nie stoi na barykadzie, nie każe swoim bohaterom organizować strajków i uczestniczyć w dramatycznych demonstracjach. Zamiast tego opowiada historię kobiety wciągniętej w wir wydarzeń i zmuszonej do porzucenia marzeń o prozie życia, świętym spokoju i względnej stabilizacji. Kobiety, która również podejmuje walkę z systemem, ale tylko dlatego, że rzecz nie rozbija się już o działalność polityczną, lecz także o sumienie i osobistą godność. A sumienie nie pozwala Eugenii podpisać lojalki, nie pozwala jej przystąpić do partii. Sumienie nakazuje jej wybór innej drogi. Eugenia wszelkimi metodami szuka sposobu, by nie tylko przetrwać, ale i ocalić własną godność, zachować człowieczeństwo, móc każdego ranka bez obrzydzenia oglądać w lustrze swoją twarz. Jest cichą bohaterką. Jest jednym z tych małych, milczących wojowników, od których często zależą losy wielkich bitew. Jest „everywoman”. Kobietą, jakich wówczas w Polsce żyły tysiące. Reprezentantką większej zbiorowości. Jednym z tych miniaturowych mechanizmów, bez których nie mogłyby funkcjonować ogromne machiny.
Powieść Elżbiety Śnieżkowskiej-Bielak jest również interesującym psychologicznym portretem kobiety, która dojrzewa emocjonalnie, podejmuje trudne decyzje, chroni rodzinę, ale i... cierpi z powodu miłości. Tak! Cierpi z powodu miłości. Eugenia Buraczyńska zakochuje się bowiem z wzajemnością w mężczyźnie, który nie jest jej mężem. Większość czytelników wzruszy zapewne ramionami i zapyta, w czym tkwi problem? Wiemy przecież, że mąż Eugenii do świętych raczej nie należy... A jednak problem jest. Eugenia przeżywa go mocno. W jej systemie wartości dylemat ten urasta do rangi antycznego konfliktu tragicznego. Eugenia jest bowiem wierzącą i praktykującą katoliczką i dla niej sakrament małżeństwa może zakończyć tylko śmierć... Jakie to niedzisiejsze, prawda? Jakie niemodne, staroświeckie i nieżyciowe... Kto by się dzisiaj przejmował podobnymi dylematami? Kto by robił dramat z rozwodu? Teraz? W dobie cyfrowej rewolucji i lotów w kosmos? W dobie globalnej wioski i szalejącego terroryzmu? Jakiś rozwód? Naprawdę? A jednak... W tej bezkompromisowości w ukazywaniu „niemodnych” problemów, w tej odwadze mówienia w sposób żarliwy i szczery o wierze – wierze czystej, nieubranej w puste rytuały, niepoddanej zmechanizowanym ceremoniom, ale przeżywanej każdym nerwem, niejako wręcz organicznie – Elżbieta Śnieżkowska-Bielak zasługuje na ogromny szacunek. A jej książka na uważną, spokojną, niespieszną lekturę. I refleksję. Na temat historii. Na temat trudnych wyborów. Na temat życia w ogóle.
Katarzyna Michalak jest dla mnie jedną z najlepszych współczesnych polskich autorek. Moja przygoda z twórczością Pani Katarzyny rozpoczęła się od Poczekajki, którą urzekła mnie do tego stopnia, że po jej przeczytaniu kupiłam wszystkie książki, które wyszły spod jej pióra. Moja radość przy otwieraniu przesyłki z wydawnictwa, w której podejrzewałam że jest Przystań Julii można porównać tylko do otwierania sterty prezentów urodzinowych, czy wpisując się w grudniową aurę- świątecznych. Na tej radości jednak się zakończyło. Czuję niedosyt i przesyt. I szczerze mówiąc ciężko mi powiedzieć, które z tych uczuć jest silniejsze.
Przystań Julii jest ostatnią częścią trylogii Serii kwiatowej. I o ile wcześniejsze części, czyli Ogród Kamili i Zacisze Gosi trzymały może nie tyle w napięciu, co budowały świat, w który czytelnik bez problemu wchodził wraz z pierwszą przeczytaną stroną, starał się wczuć w role poszczególnych bohaterów, zrozumieć niektóre z ich decyzji, tak w przypadku ostatniej… nie do końca wiedziałam, czy mam się śmiać, że fantazja autorki popłynęła w kierunku Mody na sukces, czy innej opery mydlanej, czy płakać, że z materiału i mnogości pomysłów jakie się zawarły w skromnych 298 stronach, które spokojnie można było spożytkować na co najmniej kolejne trzy części, stworzyła misz-masz kryminału, romansu i powieści detektywistycznej, a momentami nawet sensacyjnej. Czy ta mieszanka się udała? To oceni każdy, kto po nią sięgnie samodzielnie.
Fabuły, która prowadzona jest dwutorowo - w Milanówku i Bogumiłej, opisywać nie będę, ponieważ pojawia się tak wiele ważnych wątków, że obawiam się że napisałabym kolejną książkę. W oczy jednak rzuca się, że pomimo tytułu Przystań Julii, co wskazuje, że ta część miała być poświęcona głównie Julii Stern, znowu jest zdominowana przez Kamilę i Gosię. Bo kończąc książkę, wiemy jakie plany ma Kamila i Łukasz, Gosia też nie jest niewiadomą, natomiast sama Julia i jej dalsze losy pozostają w sferze domniemań. Znalazła swoją przystań, a nawet trzy, jednak to rozwiązanie wzbudza niedosyt. Dodatkowo pojawia się ponownie Janka, którą poznaliśmy w pierwszej części, i nowi bohaterowie, których historie też mogą zaciekawić. A nic tak nie denerwuje czytelnika, jak rozbudzona ciekawość połączona ze świadomością, że o nich już się raczej nic nie dowiemy. W końcu to ostatnia część trylogii.
Będąc fanką twórczości Katarzyny Michalak, stwierdzam, że może przeze mnie przemawiać gorycz świadomości, że to koniec historii kobiet z Ulicy Leśnych Dzwonków, którą z chęcią rozbudowałabym o jeszcze co najmniej dwie części. I mam takie odczucie, że te kolejne dwie części autorka bardzo chciała zmieścić w Przystani Julii. Nie żałuję, że przeczytałam, żałuję że to ostatni tom tej serii.
Nie jestem wielkim fanem horrorów - ani filmowych, ani tym bardziej książkowych. Wychodzę z założenia, że nasze życie jest już wystarczająco trudne i dołujące, by jeszcze dobijać się historiami wzbudzającymi strach lub poczucie zagrożenia. Z tego też względu bardzo uważnie dobieram sobie przedstawicieli grozy do lektury. Wiele dobrego słyszałem o Stefanie Dardzie, postanowiłem więc sięgnąć po jego najnowsze dzieło - zbiór opowiadań "Opowiem ci mroczną historię". Nawet pisząc tę recenzję ciągle nie wiem, co o nim myśleć.
Książka jest przekrojem dokonań autora na przestrzeni lat, w których wykazywał się aktywnością literacką. Opowiadania (z jednym wyjątkiem) ułożone są chronologicznie, co uważam za istotny element kompozycji dzieła. Takie umiejscowienie tekstów pozwala prześledzić ewolucję Dardy od początkującego, niezbyt pewnego siebie "wannabe" po sprawnego i wszechstronnego pisarza, który może nie radzi sobie zbytnio z budowaniem napięcia, ale z pewnością nie można odmówić mu wyobraźni i umiejętności tworzenia charakterystycznych postaci.
To co najbardziej irytowało mnie podczas czytania "Opowiem ci..." to właśnie nieumiejętność stworzenia przez Dardę wciągającej fabuły, która byłaby motorem napędowym opowiadania. Ciekawe pomysły i niezły (lepszy z każdym kolejnym tekstem) warsztat zostały stłamszone przez brak grozy w mieniących się opowiadaniami grozy tekstach. Na szczęście przeciwwagą dla tych oczywistych mankamentów są występujący w opowieściach Dardy bohaterowie, którzy często są bardziej wyraziści niż opowiadania opisujące ich losy.
Do niewątpliwych perełek tego zbioru należą wprawiające w zaskoczenie "Dwie dychy na gwiazdkę", rozprawiająca się z tematem wampiryzmu "Nika" i trochę nużące, ale bardzo mądre i pouczające opowiadanie tytułowe. Z drugiej strony stawki, pośród ewidentnych wpadek, wymienić można kompletnie niewiarygodnego "Rowerzystę" i, takie odnoszę wrażenie, napisane na kolanie "Spójrz na to z drugiej strony". Pozostałe opowiadanie trzymają równy, choć nieco zaniżony w stosunku do moich oczekiwań poziom.
Trudno ocenić "Opowiem ci mroczną historię". Z jednej bowiem strony w opowiadaniach brak stopniowania napięcia, fabuła kuleje, a wątki fantastyczne taktowane są po macoszemu, z drugiej jednak - Darda tworzy zapadających w pamięć bohaterów, utrzymuje swoje dzieła w konwencji "opowiadań z dreszczykiem" oraz nie katuje czytelnika dłużyznami, które zabijają nawet najlepszą fabułę. Sukces powieści autora wskazuje, że potrafi pisać dobrze skonstruowane, zdobywające popularność historie. Może lepiej byłoby, gdyby pozostał przy dłuższej formie?
„Przejęcie” to moje pierwsze spotkanie z prozą Wojciecha Chmielarza. Oczywiście, jako wielbicielka gatunku, zetknęłam się z jego nazwiskiem oraz wcześniejszymi tytułami: „Podpalacz”, „Farma lalek”, ale nie na tyle by po nie sięgnąć. Dziś wiem, że to był błąd. „Przejęcie” to trzecia w dorobku dziennikarza lektura z komisarzem Jakubem Mortką w roli głównej. Nie jestem w stanie ocenić jej przez pryzmat poprzednich powieści, co tylko dodatkowo potęguje we mnie uczucie wspomnianego już błędu.
Jakub Mortka w recenzowanej powieści na pierwszym planie szuka zabójcy powieszonego na moście Gdańskim w Warszawie mężczyzny. Trup ma przecięty brzuch, a wewnątrz zaciśniętej dłoni arachidowy orzeszek. W skorupce. To daje początek wielkiego kryminalnego boomu. Z każdym rozdziałem, a ośmielę się nawet zaryzykować stwierdzenie, że z każdą nową stroną lektury mnożą się kolejne wątki, postacie, nowe wydarzenia, sprawy. Wszystkie są podane czytelnikowi w idealnym porządku. Cała intryga jest skrupulatnie przemyślana, a kolejne elementy układanki rozbudowują wątki kryminalne i powodują nie lada zamieszanie. Gdy czytelnik zdąży wytypować głównego podejrzanego i niemal jest przekonany o jego winie, nagle autor podrzuca nam kolejnego puzzla, który całkowicie zmienia wizję. I tak wracamy do początku poszukiwań.
Mortka to typowy literacki stróż prawa. Rozwodnik, z dwójką dzieci, do których prawo opieki ma była żona. Na szczęście nie pije, nie pali, a kontakty z ex są przykładne. Oprócz problemów zawodowych, ma też prywatne, dzięki czemu staje się bardziej wiarygodny dla czytelnika. Wątki osobiste przeplatają się z kryminalnymi na tyle elastycznie, że tworzy naprawdę zgrany duet. Na uwagę zasługuje również drugoplanowa postać – aspirantka Suchocka, z którą komisarzowi przyszło pracować. Młoda policjantka jest niezwykle oryginalną postacią. Zacząć trzeba od nazwiska idealnie oddającego jej wygląd, a kończąc na przygotowanych przez nią safe hous’y, które jak twierdzi zorganizowała na wypadek wojny. Od pierwszego spotkania z komisarzem udowadnia że jest właściwą osobą na właściwym miejscu, a jej wiedza jest ugruntowana i pomocna w prowadzonym śledztwie. Mam nadzieję, że Sucha obroni się swoją nietuzinkowością i nie zostanie przez Chmielarza pominięta w kolejnych tomach serii.
Recenzowany kryminał został perfekcyjnie skonstruowany i jest nie lada gratką dla pasjonatów tego gatunku. Każdy, naprawdę nawet najmniejszy szczegół ma tu znaczenie. Nie ma nic przypadkowego. Nie ma sztucznie naciąganego rozbudowanego tła. Nie ma zbędnych opisów psychologicznych bohaterów. Za to jest tyle, ile przeciętny czytelnik potrzebuje, aby wciągnęła go fabuła, aby wspólnie z komisarzem Mortką mógł odgadywać tajemnicę i rozkoszować się dobieraniem właściwego elementu układanki. Wojciech Chmielarz w wyborny sposób rozplótł nad czytelnikiem pajęczynę zagadek. Mistrzowsko utkana nić prowadzi zarówno bohatera jak i miłośników kryminału do jednego celu. Odnalezienia mordercy. I od samego początku jest jasne, że w tę pajęczą sieć ma wpaść nie tylko wspomniany morderca, ale również i czytelnik. Co też się staje.
Jedyne zastrzeżenia i wątpliwości budzi zastosowany w powieści product placement. Niestety w szczególności do jednego produktu jest on zbyt wyraźny. Nie wiem na ile jest to zabieg przypadkowy, a na ile działania wydawcy, ale wywarł on na mnie negatywny oddźwięk. Na szczęście te drobne faux pas nie zepsuło mi przyjemności czytania. „Przejęcie” Wojciecha Chmielarza to wyśmienity kryminał, na który trzeba zarezerwować sobie wieczór. Od pierwszych stron powieść trzyma w napięciu, niebezpiecznie wciąga i nie pozwala się oderwać. Raz złapany czytelnik zostaje natychmiast opleciony gęstą intrygą fabuły i nie ma innej możliwości jak stać się cieniem komisarza Mortki. Gorąco polecam!
Czasem wydaje się nam, że z góry wiemy jaka będzie nasza egzystencja. Inna alternatywa naszego losu brzmi jak bajka lub fantastyczna opowieść. Jak może potoczyć się życie panienki z dobrego domu, która wie, że jej udziałem może być jedynie droga, jaką wcześniej podążyła jej matka, babka i wcześniejsze pokolenia? Pensja dla panien, nabycie umiejętności prowadzenia niezbędnych do prowadzenia domu i kierowania służbą oraz ewentualnie rozwijanie odpowiedniego hobby, te elementy są wystarczające, by panna mogła wkroczyć w świat dorosłych. Kiedy jednak nagle kończy się pewna epoka trzeba wydeptać własną ścieżkę, niepodobną do żadnej znanej.
Magdalena nigdy nie przypuszczała, że przeznaczenie rzuci ją z daleka od tego, co było jej znane i to na długie lata. Wakacyjna wizyta w Paryżu okazała się wstępem do prawdziwej życiowej kanikuły. Marsylia miała być początkiem wspólnej podróży i jednocześnie punktem zwrotnym dla młodej kobiety. Ile razy można rozpoczynać wszystko od nowa? Nie tak miało wszystko się potoczyć, ale jedna data zmieniła tak wiele - pierwszy września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego oddzielił grubą kreską to co było, od wielkiej niewiadomej czyli tego, co miało dopiero nadejść. Jak panienka z dobrego domu ma stawić czoła całkowicie obcemu światu, gdzie liczą się całkiem inne cechy niż do tej pory były od niej wymagane? A może Magdalena dostała szansę od losu? Daleko od domu, bez bliskich, nie wiedząca co przyniesie kolejny dzień, musi zmierzyć się z egzotyczną rzeczywistością tak różną od wszystkiego co zna. Całkowicie inne kultury i zwyczaje, a przede wszystkim niepisane zasady, których nieprzestrzeganie może skończyć się porażką i dotkliwym bólem. Wielobarwny Bangkok urzeka swoim pięknem i pozwala stworzyć namiastkę domu, chociaż czy Magdalena jeszcze pamięta jak on wyglądał, pachniał i czym był dla niej? Lata spędzone w Europie i przede wszystkim w Polsce stają coraz bledszym obrazem, prawie że mirażem, jaki z dnia na dzień staje się coraz odleglejszy. Teraźniejszość to nowi ludzie, nowe miejsca i nowe doświadczenia, jakie kształtują charakter dziewczyny. Powinna kierować się sercem czy rozumem? Radami innych czy własną intuicją? Realizować swoje marzenia czy też zadowolić się spokojną codziennością? Miłość ma wiele barw, Magdalena poznała czym są skradzione wspólne chwile, potajemne spotkania, dreszczyk emocji, ale i ból rozczarowania oraz odrzucenia.
Wspólna podróż, całkiem inna niż wcześniejsze pozwala na poznawanie siebie i człowieka, który staje się kimś bliskim, nieoczekiwanie, lecz czy zupełnie niespodziewanie? Alex nosi w sobie tajemnicę, to ona zdecydowała w dużej mierze kim jest w chwili spotkania Magdaleny. Chowa on przed światem swoje rozczarowania i rozgoryczenie. Z dala od rodziny, na dobrowolnym wygnaniu ma spojrzeć na dawne życie z boku i wybrać całkiem nową ścieżkę. Kim będzie dla Magdaleny? Przyjacielem czy człowiekiem, jaki daje oparcie i przede wszystkim szansę na prawdziwe uczucie?
Dawno temu kobieta wyruszyła w drogę, jak okazało się daleką i w sensie pokonanej odległości i doznanych emocji. Rzucona w wir życia całkowicie innego od wszystkiego co znała i na jakie była przygotowana. Nim odnalazła to co najważniejsze, przekonała się, że każda jej decyzja, dobra i zła, były jedynie kolejnymi etapami na ścieżce krętej, lecz prowadzącej do urzeczywistnienia marzeń.
Wielobarwna, nieschematyczna, pełna emocji i skłaniająca do refleksji. Książka Katarzyny Poznakow to lektura w jakiej przedstawione są losy młodej kobiety - Magdaleny, które okazują się mieć wiele zakrętów i niespodziewanych zwrotów. Na uwagę zasługuje ukazanie przez autorkę poszczególnych części opowieści, jakie w pierwszym momencie wydają się oderwane od siebie, lecz w efekcie końcowym tworzą spójną historię nie tylko głównej bohaterki, ale i pozostałych osób. Katarzyna Poznakow daje czytelnikom wgląd w życie poszczególnych postaci, pozwala poznać co i kto wpłynął na nich, że są w momencie spotkania z Magdaleną tą, a nie inną osobą. Czytający wie więcej od niej, lecz to ona, a nie my wybiera gdzie i z kim podąża dalej. Jej decyzje trudno oceniać, nim się tego ktoś podejmie najpierw trzeba zapytać się samego siebie, jak postąpiłoby się będąc na jej miejscu, daleko od kraju dzieciństwa o tysiące kilometrów i równie dalekim od tego, co znane. "Długa droga" to książka o poznawaniu siebie i świata oraz braniu odpowiedzialności za własne czyny, nawet za cenę bólu odrzucenia i goryczy porażki.
Ta niewielka, ale jakże cenna książeczka, powinna stanowić obowiązkową lekturę dla wszystkich marzących o psie. Szczególnie dla dzieci, które często nie zdają sobie sprawy z tego, że zwierzę w domu to nie tylko wielka frajda, ale odpowiedzialność i szereg rozmaitych obowiązków. Dla dorosłych to również ważna lekcja, gdyż to właśnie oni dają najmłodszym przykład, także jeśli chodzi o traktowanie zwierząt.
Marcina Pałasza znamy jako autora serii książek o przygodach wziętego ze schroniska psa Elfa (jak najbardziej realnego) oraz jego opiekunów: Dużego i Małego (ojciec i syn). Jego motto brzmi: „słowa niosą uśmiech” i, jak sam twierdzi, nie potrafi pisać poważnych książek. Tym razem też przyjął humorystyczną formułę, ale treści przekazywane w „Chciałbym mieć psa...” są zupełnie serio.
Narratorem jest Elf, który postanowił podyktować swojemu opiekunowi parę ważnych rzeczy, o których powinni poczytać osoby chcące mieć psa. W trakcie swojego psiego życia sporo już widział i słyszał, a biorąc pod uwagę to, co niektórzy ludzie wyprawiają, to trzeba ich „wychować” - popracować nad nimi. Elf opowiedział, m.in. o smutnym Malcolmie, który tęskni za bieganiem po łąkach, o rozbrykanym Mikusiu, o grubej Duni z matową sierścią, o cierpiącym na psi reumatyzm Fikusie. Dzięki zamieszczonym w ramkach radom, tzw. „Psiej Matki”, można lepiej przygotować się do opieki nad szczekającym czworonogiem oraz bliżej poznać jego zachowania i potrzeby, a także odczytać sygnały, jakie nam wysyła. Dowiemy się, np. jaka postawa jest dla szczeniaka zaproszeniem do zabawy, jak prawidłowo powinno się karmić pupila, kiedy udać się do weterynarza, co robić, gdy zwierzak nadmiernie gryzie kapcie i inne rzeczy. Mowa również o sprzątaniu psich odchodów, co zdaje się jest u nas nadal sporym problemem. Najwyraźniej społeczeństwo nie dorosło do kulturalnego zachowania i utrzymywania w czystości przestrzeni publicznej.
Łatwo mówić, że „wychowuje się” psa czy kota (tudzież innego przedstawiciela fauny), ale trzeba zacząć od siebie. Pewnych spraw się nie przeskoczy, ale warto zadać sobie trochę trudu, by móc potem śmiało powiedzieć: „wy nie wiecie, a jak wiem, jak rozmawiać trzeba z psem”. I właśnie ta książeczka może w tym pomóc.
Nie sposób nie polubić Elfa, a mówi to zdecydowana kociara i zwolenniczka teorii wyższości kota nad psem, ale o tym ciiiii.... Najważniejsze, by we właściwy sposób opiekować się swoim zwierzątkiem, troszczyć się o jego potrzeby, być za niego odpowiedzialnym. Marcin Pałasz przy pomocy niezawodnego oręża, jakim jest poczucie humoru, prowadzi rewelacyjną akcję edukacyjną. Jego książki przekazują ważne i potrzebne treści, a przy tym bawią, wprowadzają w dobry nastrój.
„Chciałbym mieć psa...” to uroczy i mądry poradnik niewielkiego formatu. W dodatku jest przyjemny wizualnie, bez graficznych „fajerwerków”. Zawiera praktycznie czarno-białe, konturowe ilustracje oraz „ornamenty” ze śladów psich łap. Bardzo przydatna książeczka! Hau, hau!