Izabela Frączyk "Siostra mojej siostry" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 18, kwiecień 2015 08:57
Warszawa jest centrum życia gospodarczego, politycznego i kulturalnego, dlatego stała się najczęściej wybieranym kierunkiem migracji z innych regionów Polski. To tu wielu upatruje możliwości rozwoju osobistego, znalezienia pracy i poprawy sytuacji materialnej. Faktem jest też, że w stolicy mieszka najwięcej polskich celebrytów, gdyż w Warszawie mieszczą się siedziby telewizji, stacji radiowych, firm fonograficznych i agencji aktorskich, dzięki którym gwiazdy mogą liczyć na zatrudnienie w swoich zawodach. Sięgając po książkę Izabelli Frączyk „Siostra mojej siostry” byłam ciekawa czy świat stołecznych sław przypadnie mi do gustu i czy odnajdę się w tej rzeczywistości.
Główną bohaterką powieści „Siostra mojej siostry” jest dobiegająca trzydziestki mieszkanka zapadłej bieszczadzkiej wioski, która od śmierci matki żyje bardzo skromnie. Ostatnie pieniądze zainwestowała we własny interes, ale pogoda postanowiła pokrzyżować jej plany i zamiast zysków zafundowała straty i kolejne długi. I pewnie egzystencja Hanki nie uległaby zmianie, gdyby na jej drodze nie stanęła przyrodnia siostra Kaja z bardzo intratną propozycją dla ubogiej krewnej. Ale czy dziewczyna z prowincji odnajdzie się w wielkim mieście?
Hanka nie ma nic do stracenia, dlatego nie zwleka z podjęciem decyzji i wyrusza do Warszawy. Na miejscu okazuje się, że nie tylko stolica stoi przed nią otworem, ale też wielki świat celebrytów i gwiazd. Ale czy prostoduszna i uczciwa dziewczyna będzie szczęśliwa w miejscu, w którym dominują hieny i harpie czekające na najmniejsze potknięcie lub błąd kolegi czy koleżanki po fachu, a przyjaźń, szczerość i zaufanie jest towarem deficytowym?
Autorka wykreowała bardzo sympatyczną i inteligentną bohaterkę, której nie szczędziła bolesnych doświadczeń, a potem otworzyła przed nią drzwi do sławy i bogactwa oraz zmusiła do dokonywania trudnych wyborów i weryfikacji własnych priorytetów. Uwikłała ją w skomplikowane relacje i zamieniła spokojną egzystencję w chaos. Splotła ze sobą losy dwóch sióstr, które są jak przeciwległe bieguny i wystawiła je na ciężką próbę, jednocześnie dając szansę na zbudowanie więzi mającej moc większą niż rozgłos i pieniądze.
Izabella Frączyk zabiera czytelnika do świata znanych i lubianych, płynących na falach własnej popularności gwiazd i gwiazdeczek oraz pozwala mu zajrzeć za jego kulisy, gdzie intrygi, manipulacje i ciosy poniżej pasa to chleb powszedni. Tu drogę na szczyt toruje ciężka praca, przy czym jeden nierozważny krok, a czasem słowo może zakończyć się bolesnym upadkiem. Autorka w bardzo plastyczny sposób ukazuje mechanizmy rządzące mediami i show – biznesem, a także uczestników tego rynku, których wizerunek prezentowany w środkach masowego przekazu często daleki jest od prawdy.
Pisarka posługuje się lekkim i przyjemnym w odbiorze stylem, który sprawia, że przez książkę płynie się błyskawicznie. Nie naszpikowała fabuły zbędnymi detalami, ale również nie zapomniała o tle przedstawionych wydarzeń. W bardzo obrazowy sposób przedstawiła klimat małej miejscowości, gdzie trudno zachować prywatność, ale też sprawdza się stara prawda mówiąca, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. A następnie pokazała Warszawę i życie w biegu, gdzie za fasadą anonimowości nieustanie trwa wyścig szczurów. Zabrakło mi większego skupienia na emocjach i uczuciach bohaterów, a przez to nie zawsze potrafiłam im uwierzyć.
„Siostra mojej siostry” to ciepła lektura, która nie tylko pozwala przyjemnie spędzić czas, ale też naraża czytelnika na różnorodne wrażenia gdyż pisarka zadbała, aby podczas przebiegu fabuły nie zabrakło zaskoczenia, zwrotów akcji i dobrego humoru. Jeżeli szukacie książki umożliwiającej relaks i odpoczynek po ciężkim dniu to perypetie Hanki idealnie sprostają waszym oczekiwaniom. Polecam.
Joanna Bartoń "Do niewidzenia, do niejutra" (Wydawnictwo JanKa)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 01, kwiecień 2015 12:09
Przewrotnie powiem, że lubię książki, po których lekturze boli mnie głowa. Nie tylko głowa nawet, ale w ogóle wszystko. Zęby, na przykład, od zgrzytania. Dłonie od zwijania ich w pięści. Stopy od nerwowego tupotu w podłogę pod biurkiem. Brzuch ze śmiechu. Oczy od płaczu. A ta głowa to chyba od... myślenia. I dobrze. Dobrze się dzieje, kiedy literatura skłania do myślenia, prawda? Powieść Joanny Bartoń jest dziwna. Pełna paradoksów, zestawiająca piękno z brzydotą, sacrum z profanum, teatralną sztuczność z żywymi emocjami, liryczne frazy z rynsztokowym bluzgiem, wzniosłe platoniczne uczucia z organiczną dosłownością. Lubię taką dziwność. Taka dziwność nakręca literaturę i sprawia, że nie poruszamy się tylko wśród klasycznych konstrukcji fabularnych. Taka dziwność niesie ze sobą świeżość, rzuca wyzwanie czytelnikowi, nakazuje podjąć ryzyko i zagłębić się w lekturę wcale niełatwą, ale satysfakcjonującą. I nie pozostawia go obojętnym, w żadnym wypadku.
Co łączy dwudziestodwuletnią Lo z czterdziestoletnim Profesorem? Pociąg do nieistnienia. Co ich dzieli? Niemal wszystko. Od życiowych doświadczeń, poprzez wyznawane wartości, aż do stylu życia. A jednak pociąg do nieistnienia góruje nad tym wszystkim, przyciąga ich do siebie jak magnes. Poznają się w knajpie, czyli dość standardowo. Ona wywija na parkiecie z jego kolegą, podstarzałym hipisem o ksywce „Jezus”, on zaś – z jej koleżanką, piękną Su. Lo zdaje się bawić wybornie, choć ma na swoim koncie nieudaną próbę samobójczą, którą przeprowadziła tego samego dnia. Na dworcu kolejowym we Wrocławiu usiłowała odegrać spektakl pt. „Cybulski – próba rekonstrukcji”. Jak wiemy – znany polski aktor, Zbigniew Cybulski, zginął pod kołami pociągu na tym samym dworcu, niedługo po premierze filmu „Pociąg”, w którym konduktor ostrzega go, że to się kiedyś źle skończy. Lo nie ma wcale „joba” na punkcie Cybulskiego (tak twierdzi naczelnik z przydworcowego komisariatu), lecz cierpi właśnie na pociąg do nieistnienia. Pociąg... Ciekawa gra słów, prawda?
A Profesor? No cóż, z nim sprawa przestawia się znacznie gorzej. Lo nazywa go, bardzo uroczo, „Najwspanialszym Zdegenerowanym Skurwielem Na Świecie”. I owszem, to degenerat. Wykłada wprawdzie antropologię kultury na PWST, zna się na sztuce i literaturze, ale lubi też niezobowiązujący seks (najbardziej zaś kręci go „prawo pierwszego wejścia”, sami rozumiecie), alkohol i narkotyki, a pokątnie dorabia sobie gangsterką. Czy raczej może pokątnie dorabia sobie profesorowaniem, bo gangsterka jest zajęciem bardziej intratnym. Lo zaś uważa się przy nim za czystą niczym łza i pierwsze śniegi dziewicę. Nigdy nie uprawiała bowiem nawet pełnego seksu. Jest jednak w istocie raczej klasyczną półdziewicą, o których poczytać możemy między innymi w niegrzecznej literaturze późno-wiktoriańskiej czy choćby u Sarah Waters. Pełny seks to jedyna rzecz, której taka półdziewica z mężczyzną nigdy nie robiła. Albo z kobietą... Tak, tak, o tym też będzie tutaj mowa, a czytelnik stopniowo przekona się, jak niewiele wspólnego z prawdziwym dziewictwem ma powieściowa Lo. Profesor i Lo lądują razem w jego mieszkaniu, rozmawiają i zaspokajają się (ale nie! nie uprawiają seksu!), a później zaczynają opowiadać sobie o przeszłości. Zarówno przeszłość Profesora, jak i przeszłość Lo, obfituje w dramatyczne wydarzenia. Pod wpływem przeżywanych emocji i prowadzonych rozmów oboje doświadczają najbardziej treściwej doby ich życia. Tak, „życia”, nie „żyć”, bo są w gruncie rzeczy jak jeden organizm, który poddany defragmentacji cierpieć musi już zawsze. Czy zrozumieją swój pociąg do nieistnienia? Czy dwie tak okaleczone emocjonalnie jednostki mają szansę na dobrą, wspólną przyszłość?
Powieść Joanny Bartoń bardzo jest przewrotna. Początek sprawił, że śmiałam się do łez. Zwłaszcza przy lekturze fragmentów, w których Profesor i Lo, wypaliwszy blanta, jadą taksówką kupić szpinak na stacji benzynowej. Pomyślałam sobie wtedy, że to będzie coś w stylu Woody'ego Allena. Oto przed oczyma duszy mojej jawią się neurotyczni i narcystyczni bohaterowie, którzy z nadmierną wrażliwością reagują na rzeczywistość i próbują postrzegać ją, a także innych ludzi, przez jakieś wyuczone klisze, które to klisze nijak nie chcą współgrać z ich układem nerwowym. W miarę przewracania kartek Woody Allen i przeintelektualizowane poczucie humoru ustępują jednak miejsca... hm... osobliwej mieszaninie konwencji rodem z Witkacego i Grotowskiego. Właśnie Witkacy i Grotowski przyszli mi tutaj na myśl, choć pierwszy świadomie grał teatralnymi kliszami i obnażał literackie „szwy” (jak choćby w powieści Pożegnanie jesieni), a drugi dążył do teatru totalnego, który wyzwoliłby sztukę ze scenicznego pudełka. I trochę tak tu właśnie jest. Z jednej strony skrajna teatralizacja, bohaterowie zbudowani z klisz i stereotypów, a także świadoma gra znanymi kulturowymi schematami, z drugiej – żywe emocje i aktorstwo organiczne, które swój początek bierze w oddechu i głosie wydobywanym prosto z trzewi. Symboliczne wydaje się to, że Bartoń tylko raz opisuje, jak bohaterowie krzyczą podczas spełnienia. Ona na wysokich tonach, on jak „lew z zajawki Metro Goldwyn Mayer”. I ten krzyk ich łączy. Bo prawdziwy krzyk, podbudowany emocjami, zawsze jest czymś pierwotnym, nieudawanym, nieteatralnym właśnie. Joanna Bartoń znakomicie porusza się między tym, co odegrane, a tym, co spontaniczne. Jest też prawdziwym wirtuozem formy. Jej proza to połączenie liryki godnej wybitnych poetów i języka wulgarnego, nawet nie potocznego, ale wręcz rynsztokowego. Takie renesansowe piękno, które współegzystuje z turpizmem i naturalizmem w idealnej harmonii.
Na koniec powiem coś, co nie będzie klasyczną „polecanką”. Do niewidzenia, do niejutra nie jest powieścią uniwersalną. Nie sposób przy niej odpocząć, nie sposób się rozerwać, nie sposób też zabawić się w zgaduj-zgadulę i wykoncypować sobie, co się stanie później. Kto zabił, kto umarł, kto przegrał, kto wygrał i czy bohaterowie będą razem, czy nie. Bo przecież nie o to chodzi w tej książce. Nie o romans klasycznie pojmowany, ani tym bardziej o tradycyjny happy-end. Zakończenie powieści jest, jak zresztą cała książka, bardzo przewrotne. Nakazuje odświeżyć sobie słowa Cyganki, która na pierwszych kartach przepowiada Lo śmierć w wieku trzydziestu lat. Śmierć może być przecież interpretowana na rozmaite sposoby, ukrywać się pod symbolami i dotyczyć różnych sfer ludzkiego życia. Tak, życia właśnie, skoro już mowa o paradoksach. A jeśli w ogromnym, niezmierzonym świecie trafiają na siebie dwie jednostki, które mają identyczny pociąg do nieistnienia, to musi być między nimi i wieloznaczna śmierć, i wieloznaczna miłość. Miłość trudna, ale uzależniająca mocniej niż narkotyki, wymuszająca na człowieku skrajne decyzje, lecz także prowokująca do przemiany na lepsze. A zatem ostrzegam – powieść Joanny Bartoń nie jest pozycją, którą można by czytać dla rozrywki, do poduszki czy ku-pokrzepieniu-serc. Nie jest łatwa w odbiorze i wymaga intelektualnego wysiłku. Podepcze wasze umysły i przepuści je przez sito, zmieli, utłucze i uformuje na nowo. Zostawi wasze emocje w strzępach. Nie bójcie się. Podejmijcie ryzyko. O takich książkach się nie zapomina.
Thomas Arnold "33 dni prawdy" (ARW Vectra)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 27, marzec 2015 10:02
- Autor: Katarzyna Pessel
Po nitce do kłębka, lecz co w sytuacji gdy nitek jest kilka? W dodatku trudno za nimi podążać, ponieważ każda jest niezwykle splątana i gdy przyjrzeć im się z bliska okazują się prowadzić w zupełnie innym kierunku niż początkowo się wydawało. Prawdziwy labirynt, z którego nie widać wyjścia, co więcej każdy kolejny zakręt odsłania następne niewiadome ścieżki, kuszące by nimi podążyć, ale jednocześnie grożące całkowitym zatraceniem.
Śmierć dla policjanta to jednocześnie koniec i początek. Koniec życia człowieka i początek śledztwa, czasem krótkiego, a czasem długiego i obfitującego w wiele zagadek. James Adams nigdy nie traktuje dochodzenia rutynowo, zanim wyrobi sobie własne zdanie dokładnie sprawdza każdy szczegół. Nie inaczej jest w przypadku Dony Jonson, może dla kogoś innego byłoby od razu wszystko wiadome, lecz nie dla tego detektywa. Pewien detal przykuwa jego uwagę, potem następny i jeszcze jeden szczegół, w sumie każą one się zastanowić co właściwie się wydarzyło, nim znaleziono martwą kobietę. Zbrodnia czy samobójstwo? Jeżeli to pierwsze, to kto jest mordercą? A jeśli sama odebrała sobie życie, to co było powodem tej decyzji? Znalezione zdjęcie w mieszkaniu Dony być może jest wskazówką, chociaż niekoniecznie. Fotografia sprzed dwudziestu lat wiedzie Adamsa prosto w przeszłość kobiety. Jedno dochodzenie jeszcze nie ma konkretnych wyników, a kolejne musi zostać rozpoczęte. Tym razem wydaje się wszystko jasne, ale czy faktycznie nie ma żadnych wątpliwości co do motywu? Doświadczony policjant nie od razu przechodzi do podsumowań, wpierw sprawdza prawdopodobne scenariusze dopasowując je do znalezionych dowodów. Czasem trzeba również brać pod uwagę poszlaki, nawet gdy innym to nie na rękę. James Adams chadza własnymi ścieżkami, które jak do tej pory zawsze wiodły go ku rozwiązaniu zagadek kryminalnych jakimi się zajmował. Czy i teraz będzie tak samo? Jego partner również nie narzeka na brak zajęć, oprócz wspólnego dochodzenia jest zaangażowany także w inne. Tym razem detektyw Ross ma szansę wyjść z cienia swego starszego kolegi, sprawa jaką się zajmuje tylko początkowo wydaje się błaha i prosta, ma jednak ona drugie dno, niezwykle dramatyczne i okrutne.
Detektywi Adams i Ross mają ręce pełne roboty, prowadząc kilka śledztw jednocześnie, szukając śladów i motywów, łatwo mogą nie zauważyć wzajemnych powiązań ukrytych głęboko i z dużym znawstwem. Wszystko zaczęło się od śmierci Dony Jonson, chociaż czy na pewno? Może odpowiedź kryje się w starej fotografii? Początku czasem warto poszukać w przeszłości, tak samo jak prawdy. To co ma miejsce w teraźniejszości bywa ceną sprawiedliwości, nie zawsze wynagradzającej cierpienie i karzącej winnych.
Śledztwo to skomplikowana układanka, czasem trudno znaleźć ten jeden, ostatni element, dzięki któremu obraz staje się czytelny. "33 dni prawdy" to kilka kryminalnych łamigłówek z pozoru połączonych jedynie osobami detektywów, ale czy faktycznie tak jest? Wątki wydają się odrębne, lecz gdzieś pomiędzy nimi przeplata się pewien wspólny motyw - jaki? To jedno z wielu pytań jakie autor zadaje czytelnikom. W książce Thomasa Arnolda jest wiele znaków zapytania, odpowiedź na nie kryje się w detalach, to z nich tworzy się niezwykła panorama zbrodni, kary, bólu i zemsty. Dramat jednego człowieka staje się punktem wyjścia dla łańcucha zdarzeń, którego poszczególne ogniwa są jednocześnie odwetem i wymierzeniem kary każdemu kto sprzeniewierzył się zasadom. Prawda nie zawsze daje wyzwolenie i przynosi ulgę, często bywa jedynie gorzką i marną namiastką pocieszenia za doznane krzywdy. "33 dni prawdy" Thomasa Arnolda to kryminał w jakim czytający mogą prowadzić własne dochodzenie porównując swoje przypuszczenia z efektami pracy głównych bohaterów, czy będą one zbieżne? To zależy od zmysłu obserwacji, intuicji oraz kogoś, kto podsuwa tropy, będące być może pomocne w odkryciu faktycznego przebieg wydarzeń, lecz czy można zaufać anonimowemu "pomocnikowi"? Odpowiedź na to pytanie na pewno padnie, chociaż niewykluczone, iż będzie całkowicie inna niż ktokolwiek przypuszczał.
Beata Wróblewska "Wszystko świetnie" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 26, marzec 2015 09:12
Tym razem przenoszę się na półkę ze współczesną literaturą młodzieżową, z którą zanadto nie mam kontaktu, aczkolwiek chętnie to zmienię. Chciałabym bowiem wiedzieć, czy teraźniejsze nastolatki, a także dzieci, które za kilka lat tę „nastoletniość” osiągną, będą miały co czytać oprócz – „staroci” (umownie tak nazwijmy wszystkie „młodzieżówki” z 2 poł. XX w. i początków XXI w.) oraz zagranicznych „modnych” nurtów. Po lekturze powieści „Wszystko świetnie” jestem spokojna, że dobra i mądra powieść obyczajowa dla młodych czytelników nie idzie w zapomnienie.
Wymieniona książka należy do serii „W kratkę” przeznaczonej dla odbiorców w przedziale wiekowym 10-14 lat. Oczywiście starsi też mogą przeczytać i to z satysfakcją, o czym świadczę własnym przykładem. To raczej proza skierowana do dziewcząt, ale nie ma co tak „etykietować”, bo zaczerpnąć coś z lektury można przecież bez względu na płeć i wiek.
Powieść opowiada o rodzinie, która - jak każda - ma swoje blaski i cienie, rozpostarte na przestrzeni dom-szkoła-praca. Najstarsza z trzech sióstr - Malwina, świeżo upieczona maturzystka, czeka na wyniki egzaminów, marzy jej się skandynawistyka. Tymczasem pracuje w kinie, poszukuje „Cudownej podróży” S. Lagerlöff i przekonuje się, że najciemniej jest pod latarnią, a z najlepszym kumplem da pogadać o czymś więcej niż codzienne sprawy. Średnia córka, Klara jest gimnazjalistką, która chce być akceptowana w grupie. Uczy się jednak, że nie warto podążać za stadem i trzeba mieć własne zdanie. To ona jest według mnie najciekawszą postacią. Prawdopodobnie wiele nastolatek będzie mogło się z nią utożsamić, a co ważniejsze – wziąć z niej przykład. Bo choć „Klarson” jest czasem rozchwiana emocjonalnie i buntownicza, to w gruncie rzeczy rozsądna i dobra dziewczyna. Najmłodsza pociecha rodu to kilkuletnia Anula, w nieodłącznym towarzystwie kota Cielaka, utożsamiająca się z różnymi postaciami z bajek, rozbrajająco opowiadająca o pewnym krecie… Pedofilu i zafascynowana wierszem Brzechwy o strażakach. Są oczywiście też rodzice. Mama, zwana Pysiakiem, maluje ścianę na kolor „pola imbiru” i ma jakieś tajemnicze „sprawy na mieście”. Jest kobietą tolerancyjną, rozważną, mądrze wychowuje swoje córki, dając im też prawo do błędów. Tatuś zaś nie bardzo ogarnia, co się dookoła niego dzieje i trudno mu przyjąć do wiadomości, że nie zawsze wszystko jest zgodne z jego oczekiwaniami. To wieczny malkontent, który na pytanie „co słychać” odpowiada „nic dobrego”. A przecież tak naprawdę to u nich „wszystko świetnie”, bo choć trafiają im się drobne przygody i zabawne sytuacje, to wiodą normalne życie, bez większych problemów i zgrzytów. Gdybym miała podsumować jednym zdaniem tę powieść, powiedziałabym, że mówi ona o tym, iż „pozory mylą”.
Beata Wróblewska nie jest debiutantką. Ma na swoim koncie szereg publikacji, 60 bajek, tomiki wierszy, współpracowała z magazynem „Dziecko”. Za książkę „Małgosia z Leśnej Podkowy” otrzymała nagrodę w konkursie wydawnictwa Znak (2004 r.) i nagrodę im. K. Makuszyńskiego (2006 r.), natomiast jej „Jabłko Apolejki” zajęło III miejsce w konkursie literackim im. Astrid Lindgren (2007 r.). To już znaczące osiągnięcia, ale ciekawe, czy jest to autorka poczytna wśród młodzieży?
„Wszystko świetnie” to powieść bardzo rodzinna, ciepła, zabawna, mądra, doskonale osadzona we współczesności. Przeczytałam ją okiem „dorosłego” i doceniam za „przemycone” wartości i postawy, zgrabnie wbudowane w pełną humoru opowieść z życia „zwariowanej” rodzinki. Podoba mi się pomysł z fragmentami piosenek z Kabaretu Starszych Panów, Jeremiego Przybory nuconymi przez mamę i napomknięcia o literaturze skandynawskiej – a nuż kogoś to zainteresuje i poszuka więcej…
Próbowałam też wczuć się w „target” tej książki – polubiłam bohaterów, przeżywałam z nimi wydarzenia, martwiłam się, śmiałam… Myślę, że to dość przyjazna, przystępna lektura dla młodego czytelnika. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to powieść taka raczej nie wyróżniająca się czymś szczególnym, umiarkowana, niepozbawiona walorów - owszem – zabawna i mądra, ale nie porywająca, czy zaskakująca.
Niemniej moje pierwsze spotkanie z twórczością Beaty Wróblewskiej było udane i przyjemne. Ciekawe, jakie są inne pozycje serii „W kratkę”…
Katarzyna Puzyńska "Trzydziesta pierwsza" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 25, marzec 2015 10:24
Trzydziesta pierwsza to trzeci już tom sagi o policjantach z małego Lipowa, których Katarzyna Puzyńska przedstawiła czytelnikom w powieściach Motylek i Więcej czerwieni. Swoją najnowszą książką Puzyńska po raz kolejny udowadnia, że ma prawdziwy talent do konstruowania kryminalnych fabuł. W Trzydziestej pierwszej ponownie odwiedzimy komisariat w Lipowie i spotkamy się z młodszym aspirantem Danielem Podgórskim, któremu tym razem przyjdzie prowadzić wyjątkowo trudną sprawę, związaną z pożarem sprzed ponad dekady i tragiczną śmiercią swojego własnego ojca.
Po piętnastu latach zakład karny w pobliżu Lipowa ma opuścić Tytus Weiss. Pod koniec ubiegłego wieku mężczyzna został skazany na karę pozbawienia wolności za wywołanie pożaru, w którym zginęło troje policjantów i jedna osoba cywilna. Daniel Podgórski, a także jego kolega z komisariatu – Paweł Kamiński, robią się z tego powodu wyjątkowo nerwowi. To właśnie podczas tamtej tragedii śmierć ponieśli ich ojcowie, jak również policjantka Zofia Dworakowska i jej siostra Marta Ciosek. Powrót Tytusa Weissa do Lipowa zbiega się w czasie z serią dziwnych wydarzeń. Niektórzy mieszkańcy miasteczka zaczynają zachowywać się osobliwie. Partyk Sołtysik, właściciel eko farmy, kombinuje, skąd wziąć pieniądze, by zwrócić dług Filipowi Weissowi. Filip Weiss, brat niesławnego podpalacza Tytusa, ma bardzo podobny problem. Od pewnego czasu nachodzi go bowiem porywczy Szwed i domaga się zwrotu pieniędzy, które młody Weiss ukradł jego siostrze, kiedy przebywał na zarobkowej emigracji. W Lipowie zjawia się również pewien naukowiec, specjalizujący się w dość niecodziennych sprawach... Jerzy Grala zatrzymuje się w pensjonacie „Wrzosy” i zamierza zbadać Cichy Lasek – osadę leżącą w pobliżu Lipowa, którą w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zasiedlali członkowie sekty Świątynia. Naukowiec dokonuje na terenie Cichego Lasku makabrycznego odkrycia. Wkrótce w Lipowie dochodzi do pożaru, w którym ginie jeden z mieszkańców. Podejrzenia padają oczywiście na recydywistę – Tytusa Weissa. Szef komisariatu, Daniel Podgórski, przejmuje sprawę, choć wie, że wobec Weissa może nie być do końca obiektywny...
Znakomicie skonstruowana fabuła i misternie utkana intryga to już chyba znaki rozpoznawcze pisarstwa Katarzyny Puzyńskiej. Autorka świetnie czuje konwencję i znakomicie odnajduje się w gatunkowych schematach, a jednak nie pisze swoich książek na przysłowiowe „jedno kopyto”. W każdej z trzech powieści podejmuje zupełnie inną tematykę, odmiennie kreuje postać „winnego” i motywuje jego działania. Nawet jeżeli sposób prowadzenia narracji we wszystkich jej książkach jest dość podobny. Trzydziesta pierwsza to znakomity, trzymający w napięciu kryminał, przemyślany w najdrobniejszych szczegółach, w którym nie ma miejsca na przypadkowych bohaterów i przypadkowe zdarzenia. Puzyńska świetnie żongluje tropami, w sposób niebanalny podrzuca czytelnikowi tzw. strzelby Czechowa i nieźle operuje elipsą, choć w wypadku tej książki akurat – w narracji mordercy – elipsy i metonimii mogłoby być więcej. I dlatego narracja mordercy wydała mi się tu odrobinę zafałszowana. Nie przekonuje mnie takie prowadzenie strumienia świadomości bohatera, które wskazuje na to, że postać zdaje sobie sprawę z obecności czytelnika i świadomie wprowadza go w błąd. „Oszukiwanie” czytelnika może odbywać się bez przeszkód na poziomie działania postaci i wchodzenia w relację z innymi bohaterami, ale nie na poziomie wewnętrznych monologów. Bo przecież wtedy właśnie narrator jest najbliżej bohatera, siedzi w jego głowie, jest niejako z nim zespolony. A zatem może używać niedopowiedzeń i wyżej wspomnianych środków literackiego wyrazu, ale raczej nie powinien kłamać. Wtedy bowiem staje się niewiarygodny. Nie przekonuje mnie również tłumaczenie pod koniec powieści, że tajemnicę „skrywał sam przed sobą”. Prowadzenie narracji mordercy jest niezwykle trudne i kiedy sprawia naprawdę duży problem, wówczas lepiej ową narrację ograniczyć lub ustawić tę postać „na zewnątrz”, tak jak to zrobił na przykład Mateusz M. Lemberg w Patronie czy Sasza Hady w Morderstwie na mokradłach i Trupie z Nottingham, lub też snuć monolog wewnętrzny mordercy bezimiennie, jak choćby u Marioli Zaczyńskiej w Kobiecie z Impetem (tutaj właściwie przez cały czas bardzo trudno jest odgadnąć tożsamość winnego, choć świetnie znamy jego myśli i motywy działania).
No ale... Moja uwaga tyczy się tylko jednego zbrodniarza, a w Trzydziestej pierwszej pojawia się ich więcej, zatem nie odbywa się to z wielką szkodą dla intrygi... W najnowszej powieści Katarzyny Puzyńskiej odrobinę zabrakło mi też charyzmatycznego bohatera, który wzbudziłby żywe emocje. Kogoś takiego, jak genialnie wykreowana Klementyna Kopp czy wyrazisty Wiktor Cybulski z Więcej czerwieni. Mam nadzieję, że komisarz Kopp jeszcze się kiedyś u Puzyńskiej pojawi, bo taka postać „robi” książkę. A w Trzydziestej pierwszej zabrakło mi po prostu bohatera z krwi i kości, do którego mogłabym się po ludzku „przykleić”. I koniec końców najbardziej zainteresował mnie chyba recydywista Tytus Weiss. Bo zawsze jestem za tymi, którzy mają pod górkę...
Całe to moje czepianie się nie znaczy jednak, że Trzydziesta pierwsza mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie! Bardzo podobała mi się ta powieść i czytałam ją na wdechu, zaniedbując większość obowiązków. Katarzyna Puzyńska wypracowała już sobie indywidualny, rozpoznawalny styl i jestem pewna, że z roku na rok będzie zdobywała rzesze nowych fanów. Poza znakomitym wyczuciem kryminalnej konwencji, potrafi również sugestywnie prowadzić wątki obyczajowo-społeczne, a także malowniczo ukazywać miejsca akcji. Czy jest polską Camillą Läckberg, jak głosi hasełko na okładce? Nie! Nie jest, do ch....y jasnej! Puzyńska to nie żadna Läckberg, tylko... Puzyńska właśnie! Dlaczego jej własne nazwisko nie może stanowić wartości samej w sobie? Przecież już chyba na to zasłużyła?
Elżbieta Kidacka "Biblia dla dzieci w obrazkach" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 24, marzec 2015 09:15
Ile czasu średnio zajmuje Wam obejrzenie książeczki, która liczy sobie zaledwie 18 stron z okładką włącznie? Chwilkę, prawda? Ale zapewniam, że w przypadku tej publikacji, zajmie to stanowczo więcej czasu, a to za sprawą grafiki. Każda bowiem strona wypełniona jest kolorowym, bogatym w detale rysunkiem. Obejrzenie wszystkich szczegółów, dokładne przyjrzenie się wszystkim postaciom, zwierzętom, budowlom itp. wymaga nieco czasu i uwagi. Nieraz zaskoczy nas jakiś „mistrz drugiego planu”, mina postaci, czy scena rozgrywająca się w tle.
Elżbieta Kidacka, zwana „Elutą”- absolwentka łódzkiego ASP, projektantka książek, ilustratorka - zabrała się za niezwykle trudne zadanie. Niełatwo przybliżyć dzieciom treści biblijne w przystępny i zrozumiały dla nich sposób. Będą zresztą miały jeszcze czas, aby się z nimi zapoznać. Na najwcześniejszym etapie wystarczy tylko je zainteresować Biblią, a najlepszą metodą są chyba właśnie ilustracje. I taką drogę wybrała Elżbieta Kidacka, która na kanwie biblijnych opowieści stworzyła niesamowicie zajmujące, zabawne, barwne, pełne szczegółów obrazki. Naprawdę, jest co oglądać! I to nie tylko ze względu na wymiar religijny. To bardzo ciekawa grafika, operująca kolorem, szczegółem i humorem.
Biblia dla dzieci w obrazkach przeznaczona jest dla najmłodszych dzieci (przedział wiekowy 0-6 lat). Wprowadza je w świat Pisma Świętego na przykładzie kilku wybranych scen, opisanych tylko kilkoma zdaniami. Na końcu krótkiego akapitu znajdują się polecenia – zadania dla czytelnika. Dziecko musi odszukać coś na ilustracji, policzyć, przyjrzeć się i odpowiedzieć na pytanie. Nie poczytamy tu zbyt wiele, ale w tej publikacji nie o to chodzi, tu rządzi szata graficzna. A diabeł tkwi w szczegółach, choć to może nie najlepsze powiedzenie w tym przypadku.
Książka ma format A4, tekturowe, sztywne kartki o zaokrąglonych rogach. Wydana została solidnie i bardzo estetycznie. Mnie osobiście zachwyciła, a mojemu dziecku najbardziej przypadło do gustu omawianie zwierzątek z Arki Noego i obrazka o stworzeniu świata. Chętnie zobaczyłabym te ilustracje w formie puzzli. Jestem pod wrażeniem charakterystycznej kreski Elżbiety Kidackiej. Na pewno ją zapamiętam.
„Biblię dla dzieci w obrazkach” polecam milusińskim oraz wszystkim miłośnikom dobrej ilustracji.
Janusz L. Wiśniewski "Moje historie prawdziwe" (Wydawnictwo Literackie)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 18, marzec 2015 09:19
Janusz Leon Wiśniewski - rybak dalekomorski, doktor informatyki, doktor habilitowany chemii. Autor programu komputerowego, który stosują najważniejsze firmy chemiczne na świecie. Profesor Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku. Współredaguje naukowe czasopismo informatyczne wydawane w Internecie. Mieszka i pracuje we Frankfurcie nad Menem. Ojciec dwóch córek: Adrianny i Joanny. W dziedzinie literatury zadebiutował w 2001 roku powieścią „Samotność w sieci”, która szybko stała się bestsellerem. Na swojej stronie internetowej pisze: „Panie, pomóż mi być tym człowiekiem za jakiego bierze mnie mój pies...”. Ma w życiu dwa wiodące motta: "Pisz tak, żeby cię przeczytało jak najwięcej starych bibliotekarek" i "Żyj tak, aby kiedyś logo Google'a było o tobie".
„Moje historie prawdziwe” to kolekcjonerskie wydanie tekstów Janusza L. Wiśniewskiego, które publikowane były wcześniej w dziewięciu osobnych zbiorach. Książka składa się z ponad pięciuset stron opowiadań podzielonych na trzy części ze względu na podmiot narracji, którym jest ona, on i oni. Podejmujących tematykę różnych stanów emocjonalnych i przybliżających istotę życia każdego człowieka, a także kwestię mniej lub bardziej skomplikowanych relacji międzyludzkich i uczuć.
Autor pisze o życiu i sprawach bliskich każdemu z nas. Stawia swoich bohaterów w sytuacjach, które w bardzo obrazowy sposób oddają mentalność człowieka i potwierdzają teorię, że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. Antologia dotyka bardzo delikatnej, momentami wręcz intymnej materii i pokazuje, że życie człowieka nie jest czarno – białe, a za każdym odcieniem szarości kryje się prawda, której wymiar często jest względny.
Janusz L. Wiśniewski to wnikliwy obserwator umiejący czerpać informacje z otoczenia, a także przelewać je na papier. Niewątpliwie jest dobrym psychologiem i potrafi zajrzeć w głąb duszy drugiego człowieka i wyczytać z niej najbardziej skrywane pragnienia czy bolączki. Nie wiem skąd autor czerpie pomysły i ile prawdy, a ile fikcji jest w przedstawionych opowieściach, ale mam pewność, że kobiety nie stanowią dla niego żadnej tajemnicy. Momentami miałam wrażenie, że pisarz czyta we mnie jak w otwartej księdze i zna mnie lepiej niż ja sama.
Autor posługuje się specyficznym, mocnym, reporterskim, oszczędnym językiem i zmierza wprost do sedna. Nie potrzebuje wielu słów by przekazać czytelnikowi maksimum treści, oddać stany emocjonalne bohaterów, ich dylematy i wewnętrzne zmagania. Nie owija w bawełnę, nie leje przysłowiowej wody, ale bardzo dosadnie uwypukla podejmowany problem. Jego utwory są błyskotliwe i inteligentne, dlatego pobudzają do refleksji i do poszukiwania odpowiedzi na niezadane pytania.
Lektura „Moich historii prawdziwych” była moim pierwszym spotkaniem z twórczością autora i muszę przyznać, że lista moich ulubionych pisarzy znów się powiększyła. Janusz Leon Wiśniewski dosłownie mnie zauroczył i dał mi sporo powodów do przemyśleń. I choć skupił się na tematach prozaicznych, to zrobił to w tak przemyślany sposób, że trudno nie skonfrontować uzyskanej wiedzy z własnymi doświadczeniami i wyciągnąć odpowiednich wniosków. Jestem pod wrażeniem, że w tak krótkich opowiadaniach można zawrzeć tak dużo kwintesencji. Polecam.
Bożena Woźniakowska-Klich "Zeszłoroczny śnieg" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 17, marzec 2015 10:23
- Autor: Katarzyna Pessel
Czasem mniej znaczy więcej, a odpowiednio dobrane słowa pozwalają oddać to co najważniejsze nie swoją ilością, a jakością. Pomiędzy nimi kryje się cała gama emocji oraz ludzkich losów, tam gdzie wyczuwa się niedopowiedzenie być może nie da się oddać w pełni tego co miało miejsce.
Ile można się zadowalać osiągniętym status quo, szczególnie kiedy z dnia na dzień kolejny życiowy rozdział zostaje zakończony, a nowy jest niewiadomą wcale nie zapowiadającą się zbyt ciekawie? Włodek Barski w sumie nie czuje się rozczarowany, lecz daleko mu również do samozadowolenia, jego osiągnięcia są duże, poznał również smak porażki, ale tak już bywa w życiu. Sprawy osobiste ostatnio dały mu się we znaki, jednak dzięki pracy może chociaż na chwilę zepchnąć na dalszy plan nasuwające się refleksje i skupić się na czymś zupełnie innym. Jako dziennikarz zadaje pytania, podsumowuje, tropi i opisuje to co zdoła odkryć, nowy temat pozwala mu wejść w obce otoczenie i zapomnieć o niedawnych wydarzeniach. Jednak czy można z dnia na dzień podjąć decyzję, zmieniającą wszystko? Co z dotychczasowym życiem? Czy można zamknąć ot tak za sobą jedne drzwi i otworzyć kolejne - do całkiem różnej od dotychczasowej egzystencji? Spotkanie z Marianną wydaje się znakiem, jakiego Włodek potrzebował, lecz czy nie pośpieszył się zanadto? Ktoś zdaje się być zraniony jego postępowaniem, a konsekwencji takich uczuć nie powinno się lekceważyć.
Kiedy wydaje się, że nic nie ma się już do stracenia to w takim momencie zaczyna się odczuwać pragnienie, by przeżyć to co wcześniej umykało. Zamiast ilości zaczyna liczyć się jakość, bez żalu pozostawia się za sobą sprawy jakie jeszcze do niedawna stanowiły sens istnienia. Włodek radykalnie odmienia siebie, ale trudno mu uciec od odpowiedzi na pewne pytania. Zresztą nie tylko on musi zmierzyć się z przeszłością. Marianna. Kobieta, mająca własne blizny i próbująca żyć pomimo ich, również musi stawić czoła temu co się wydarzyło. Małe miasteczko okazało się miejscem gdzie spotkały się ścieżki dwojga ludzi, szukających nowej drogi dla siebie. Jednak w tle są wspomnienia wciąż przypominające o stracie nie do odzyskania oraz poczucie winy, a szczęście od bólu dzieli bardzo krótki dystans. Czasem by odnaleźć równowagę trzeba spojrzeć na siebie z dystansem i nie zbaczać z nowej drogi.
Do czego nawiązuje tytuł "Zeszłoroczny śnieg"? Na to pytanie odpowiedź znajduje się w niewielkiej objętościowo książce autorstwa Bożeny Woźniakowskiej-Klich. Niejednokrotnie przekonałam się, że mniej oznacza więcej i nie inaczej jest w tym przypadku. Raptem trochę ponad sto stron powinno zostać przeczytane bardzo szybko, ale... no właśnie to "ale" pojawia się bardzo prędko i okazuje się, że każde napisane słowo jest ważne, a zdania układają się w akapity, skłaniające do refleksji. Wydawałoby się, iż historia jakich wiele, lecz wcale tak nie jest, wprost przeciwnie, najczęściej to bohaterki wyrażają swoje emocje, w przypadku "Zeszłorocznego śniegu" czytelnicy poznają uczucia bohatera, jego wybory i konsekwencje z nimi związane. Akcja biegnie swoim rytmem - raz przyśpiesza, raz zwalnia trochę zgodnie z porami roku, a trochę według emocji Włodka. Autorka oddała w pełni życiowe dylematy człowieka, który od dłuższego czasu tkwił na rozdrożu, lecz sam nie chciał tego zauważyć. Jedno spotkanie zmienia wiele, właściwie wszystko i od tego momentu nic już takie jak było.