• Skocz do głównej treści strony
  • Skocz do menu nawigacyjnego i logowania

Nawigacja i wyszukiwanie

Nawigacja

  • Wywiady
  • Recenzje
  • Patronaty
  • O książkach, autorach i nie tylko...
  • Spotkania autorskie
  • Redakcja

Szukaj

Click for: Promotional Hats
Jesteś tutaj: Home

Filmowe CPA

Przeglądaj

  • Aktualności
  • Recenzje
  • Wywiady
  • Patronaty
  • O książkach, autorach i nie tylko...
  • Spotkania autorskie
  • Konkursy
  • Blog
  • Partnerzy
  • Pliki do pobrania
  • Redakcja
  • Wasza twórczość
  • Mapa strony
  • Polityka prywatności

Ostatnio komentowane

  • Patronat naszego portalu - "Wspomnienia w kolorze sepii" Anny J. Szepielak. Wydawnictwo Nasza Księgarnia. (15)
  • Wywiad z Karoliną Wilczyńską, autorką m.in. "Anielskiego kokonu" (46)
  • Wywiad z Marią Ulatowską, autorką m.in. "Kamienicy przy Kruczej" (48)

Odwiedza nas

Odwiedza nas 71 gości oraz 0 użytkowników.

Wywiad ze Zbigniewem Zborowskim, autorem książki "Trzy odbicia w lustrze"

  • Drukuj
Szczegóły
Kategoria: Wywiady
Utworzono: piątek, 05, grudzień 2014 09:21

Prezentujemy wywiad ze Zbigniewem Zborowskim, który przeprowadziła nasza recenzentka, Magdalena Knedler. 

Miłej lektury!

 

 

Trzy odbicia w lustrze – najnowsza powieść Zbigniewa Zborowskiego – to literacki majstersztyk. Zbiera same dobre recenzje, zachwyca czytelników i ma naprawdę szczególną moc oddziaływania. To książka, która z pewnością nie pozostawia obojętnym. Wywołuje emocje, wyciska łzy i prowokuje do śmiechu. Bulwersuje, złości, ale i skłania do współczucia, tkliwości, sympatii, a może nawet... miłości. Budzi litość i trwogę. Jak antyczna tragedia. A co kryje się za tytułem, fabułą, zasłoną słów, portretami głównych bohaterek i obrazkiem z okładki? Równie ciekawy jak sama książka... autor!

 

Ze Zbigniewem Zborowskim rozmawiam o historii, nurkowaniu i fatum. I jeszcze o tym, czy mężczyzna może w ogóle zrozumieć kobietę...

 

Jak narodził się pomysł na powieść Trzy odbicia w lustrze? Czy był to pojedynczy impuls, który kazał Panu usiąść do klawiatury, czy też może projekt ten dojrzewał w Pana głowie przez dłuższy czas?

Do tej książki dojrzewałem przez dłuższy czas. Właściwie to już w czasach, kiedy jeszcze w ogóle nie podejrzewałem, że kiedykolwiek napiszę jakąkolwiek powieść! Pamiętam, jak chyba dziesięć lat temu, pojechałem do Zielonej Góry zrobić reportaż. Nie przypominam już sobie o czym miał być ten artykuł, ale mocno utkwiła mi w pamięci scena, kiedy już po zrobieniu wywiadu gawędziłem sobie ze swoimi rozmówcami przy kawce. Zaczęli opowiadać, jak ich pochodzący z Kresów rodzice trafili w tę okolicę. I oczy mi się rozszerzyły z wrażenia. Rany, co ci ludzie musieli przejść! Rzecz jasna, czytałem wcześniej o rzezi wołyńskiej, ale dopiero żywe słowo uświadomiło mi jaki to był koszmar. Co się dzieje, kiedy sąsiedzi niemal zza płotu stają się nagle oprawcami. Kiedy trzeba uciekać zostawiając za sobą wszystko. Także zmasakrowane ciała najbliższych…

 

Tak, rzeź wołyńska to rzeczywiście jedna z najczarniejszych plam w polskiej historii. A jednak te tragiczne wydarzenia to zaledwie fragment Pana powieści...

Drugim impulsem była rozmowa (też wywiad) ze starszą panią, która uratowała się z pokładu statku Wilhelm Gustloff wiozącego uchodźców i żołnierzy z Prus oraz Gdańska na zachód. Ci Niemcy (moja rozmówczyni była jednak Polką) uciekali przed Armią Czerwoną i uważali się za szczęśliwców, że udało im się dostać na pokład statku. 

 

W takim razie popełnili fatalny błąd!

Właśnie! Mylili się. Gustloff został storpedowany przez radziecki okręt podwodny. W lodowatej wodzie zginęło około 10 tysięcy ludzi. Moja rozmówczyni się uratowała, ale dziecko które miała w rękach już nie. Nigdy się z tym nie pogodziła.

 

Z pewnością było coś jeszcze. Coś, co skłoniło Pana do postawienia pierwszych liter. Jakiś mocny, konkretny impuls...

Ostatni bodziec, który ustawił mnie na kursie kolizyjnym z klawiaturą komputera, to listy mojej babci pisane w czasach okupacji i tuż po niej z Warszawy (a potem, po wygnaniu mieszkańców – z miejsca w którym moi dziadkowie osiedli). Niesamowita lektura! Dziadkowie przeżyli powstanie z moją 3-letnią wówczas mamą na rękach. Ich dom spłonął zaraz na początku walk wraz ze wszystkim co posiadali. Z pożaru wyszli tylko w tym, co mieli na sobie. Łatwo przez następne dwa miesiące powstania im nie było…

 

Zapytam teraz o coś zupełnie innego. W Pana powieści w centrum wydarzeń są kobiety. Pisze Pan o nich z ogromną wrażliwością i wyczuciem. To nie tylko moje zdanie – tak twierdzi wielu czytelników. Skąd u mężczyzny równie wnikliwa znajomość kobiecej natury? Pomogła Panu sama obserwacja, że tak to ujmę, „obiektów”, czy też konsultował Pan z kimś te wielkie, psychologiczne, kobiece narracje? Łatwo jest zrozumieć kobietę?:)

Kobiety zrozumieć się nie da. 

 

Pana powieść udowadnia, że jednak się da... :)

Bo... warto próbować:) Ja akurat bardzo lubię słuchać i rozmawiać z paniami. Nie stronię też od obserwacji „obiektów” :) Ta skłonność sprawia, że bardzo kobiety podziwiam. Uwielbiam ich pełną przeciwieństw naturę: siłę w słabości czy twardość w miękkości – tego rodzaju paradoksy można mnożyć w nieskończoność. Motywy działania kobiet wydają mi się głębsze, dojrzalsze. Jeśli angażujecie się w walkę, to nie z powodu żądzy sławy, czy jakiegoś tam poczucia honoru, ale po to by chronić rzeczy naprawdę ważne – rodzinę, dzieci, siedlisko, czy… miłość. Większa jest też wasza skala emocji, siła, determinacja i oczywiście – wyobraźnia.

 

A te konsultacje? Nie wierzę, że taki efekt osiągnął Pan tylko poprzez obserwację!

Konsultacje też były. Wiele razy zasypywałem pytaniami – nawet w niedzielę w porze obiadu – mojego serdecznego znajomego Andrzeja Komorowskiego, którego uważam (zresztą nie tylko ja) za wybitnego znawcę ludzkich dusz. Nie tyle jednak prosiłem go o wytłumaczenie meandrów kobiecej natury, co raczej o sprawy związane z pograniczem tego co uważamy za normę psychiczną, a tym wszystkim co zaczyna się dalej. Bo przecież moim bohaterkom zdarza się przekroczyć tę ulotną granicę ;)

 


O tak! I to jest najciekawsze:) Moją uwagę zwróciła również stylistyczna wyrazistość tekstu. Język Pana powieści jest bardzo zróżnicowany. Inaczej napisane są rozdziały poświęcone Zofii, inaczej Wandzie, a jeszcze inaczej Annie. Posługuje się pan odrobinę „oldschoolową” stylistyką, czerpie z języka propagandy, a na koniec sprawnie wykorzystuje potoczność i współczesne kolokwializmy. Którą część tworzyło się Panu najtrudniej?

Najgorzej szło mi z językiem socjalistycznej propagandy. Niby pamiętam bełkot płynący 25 lat temu z telewizora, ale odtworzyć to… trudna sprawa. Dlatego sporo rozmawiałem o tamtych czasach z nieco starszymi ode mnie znajomymi. Na przykład panem, nie wymienię go z imienia i nazwiska bo to osoba publiczna, który otarł się po wojnie o takie organizacje jak Związek Walki Młodych czy ZMS. Od niego, między innymi, dowiedziałem się, że młodzież często przeinaczała, nawet na wielkich oficjalnych spędach, słowa hymnu „Nie zna granic ni kordonów pieśni zew”, o czym jest w książce.

 


Druga część powieści poświęcona Wandzie jest wręcz po grecku tragiczna. W ogóle postać Wandy jest tragiczna od początku do końca – to dziewczyna/kobieta, która właściwie na każdym kroku podejmuje fatalne decyzje. Myślę, że wielu czytelniczkom-matkom (w tym mnie) ta historia złamała serce. Jak narodził się w Pana głowie pomysł na taką właśnie bohaterkę?

To bardzo bliska mojemu sercu postać. Też popełniłem w życiu sporo błędów. Na szczęście mnie udało się wyjść na prostą. Wandzi poszło gorzej. Wyobrażając sobie jej losy, charakter i decyzje, pomyślałem, że jej życie mogłoby w skali mikro odzwierciedlać losy Polaków w czasach „komuny”. Cały naród wtedy dostał nieźle po głowie.

 

Niektórzy przeszli na „ciemną stronę mocy”...

Wielu ludzi dało się nabrać politrukom, niejeden się spodlił, pogubił, postawił na szybszą karierę kosztem przyzwoitości. Nie oceniam ich, tak jak nie oceniam Wandy. Mam szczęście, że żyję w lepszych czasach. Po prostu chciałem, żeby ta kompletnie zagubiona w życiu dziewczyna była kimś w rodzaju reprezentantki tamtego pokolenia.

 


Zofia, Wanda i Anna dalekie są od literackiego ideału „księżniczek z wieży” i „dworkowych panien”. Momentami to nawet anty-bohaterki. O Wandzie już mówiliśmy. Anna za komuny szmugluje niemieckie towary, a w czasach „prosperity” wysyła paczki do kumpla z więzienia. Bywa histeryczna. Zofia? Szmuglerka, konspiratorka, morderczyni, recydywistka... A i tak ją kochamy. Lubimy nawet tę nieszczęsną Wandę. Kibicujemy postaciom moralnie dwuznacznym. Jak Pan to zrobił?

Może dlatego tak jest, że wszystkie trzy – choć czasem trochę kombinują i rozpychają się łokciami – nigdy nie występują przeciw rodzinie, przyjaciołom i swoim ukochanym? Mają swój dekalog i się mu nie sprzeniewierzają? A jeśli grzeszą, a nawet zabijają, zawsze robią to by ocalić coś bardzo ważnego?

 

Z wyłączeniem Wandy. Ona jest dla mnie trochę nową Balladyną...

Tak, Wanda jest wyjątkiem. Robi rzecz straszną, niewybaczalną. Ale nie postępuje źle z wyrachowania ani cynizmu. Kieruje nią gniew i naiwność. A potem ponosi za to srogą karę.

Nieco dwuznaczne bywa też postępowanie Anny, najmłodszej z rodu Czeplińskich. Ten jej głód sukcesu i pieniądza może razić. Ale trudno jej nie usprawiedliwić po tym, jak ułożyło się jej dzieciństwo.

A poza tym… Któż z nas nie popełnia błędów? Nie bywa czasem zawistny i małostkowy? Ważne, żeby się w tym nie zatracić, nie zgubić gdzieś człowieczeństwa. Mam nadzieję, że Zosi, Wandzie i Ani się to udało.

 

Pisze Pan o rzezi wołyńskiej, powstaniu warszawskim i powojennym Wrocławiu. Zajmowanie poniemieckich domów, "szaberplac" i przesłuchania na Podwalu – znam to wszystko z opowieści moich dziadków, którzy po wojnie również wyjechali z Warszawy do Wrocławia. Pana powieść także opiera się w części na historiach rodzinnych. Długo robił Pan tzw. "Research"?

Bezcenne są te opowieści, prawda? Pamięć starszych ludzi to skarb, którego najpierw nie doceniamy, potem nie mamy czasu po niego sięgnąć, aż w końcu może zrobić się za późno. A odpowiadając na Pani pytanie – przygotowywanie się do pisania zajęło mi więcej czasu niż samo pisanie. Rodzinne opowieści, nie tylko listy babci czy wspomnienia dziadka, ale i rodzinna legenda o kuzynce, która przed wojną zakochała się w panu dziedzicu...

 

Chociaż z wzajemnością?

Jej uczucia zostały odwzajemnione tylko na czas wakacji, potem panicz miał już inne sprawy na głowie i nawet nie zauważył, że złamał dziewczynie życie. To była tylko przygrywka wymagająca uzupełnienia. Musiałem to wszystko jeszcze uzupełnić i scalić. Przeczytałem kilka książek, ale wciąż wielu rzeczy nie wiedziałem. Umykały mi szczegóły. Sporo czasu na przykład zajęło mi ustalenie przebiegu linii tramwajowej numer 15 w przedwojennej Warszawie, którą czasem podróżowała Zosia. Niby drobiazg, można się było jakoś po tym prześlizgnąć, ale się zawziąłem. I wreszcie, w jednym z antykwariatów, znalazłem mapę miasta z lat 30. z zaznaczonymi trasami tramwajów. Takich małych bitew musiałem stoczyć wiele, ale ta detektywistyczna robota sprawiła mi sporo frajdy.

 


A nurkowanie? Kiedy narodziła się ta pasja? Podobno to właśnie podczas jednej z podwodnych wypraw wyobraził Pan sobie niektóre fragmenty swojej przyszłej powieści?

Nurkowanie do leżących głęboko wraków to fajna sprawa. Dociera tam niewielu nurków, zatopione statki są więc nienaruszone. Owszem, oplatają je całe girlandy zerwanych rybackich sieci i plątanina wędkarskich żyłek, pokrywa je muł. Ale wciąż można tam zobaczyć pozostałości obecności ludzi. Rozsypane naczynia z kambuza, jakiś but, kompas, koło sterowe. 

 

Przedmioty codziennego użytku, które urastają do rangi artefaktów i symboli...

Patrząc na to trudno nie zastanowić się, co stało się z tymi ludźmi w chwili katastrofy. Kim byli? Jak trafili na pokład? Czy ocaleli? A jeśli tak, to jak zmieniło się ich życie? Na takie refleksje nie ma jednak wiele czasu w trakcie pobytu pod wodą. Nurkowanie z użyciem sztucznych mieszanek oddechowych, z dużą liczbą butli, a do tego w dość zdradliwym środowisku, jakim jest połączenie plątaniny sieci, kompletnej ciemności i przydennych prądów, sprawia że trzeba zachować czujność i jasny umysł. Refleksja pojawia się po wynurzeniu. Wtedy to wszystko się przypomina. I wracają pytania. Z takich pytań właśnie pojawił mi się kiedyś bardzo mglisty pomysł opisania losów ludzi, których wojenne losy splotły się na pokładzie statku.

 


W muzeum w Helu widziałam zdjęcia zatopionego w '45 Wilhelma Gustloffa - przerażające... A przecież takich podwodnych grobowców Bałtyk skrywa mnóstwo. O MS Goyi pisze Pan w swojej książce. Był Pan nawet w tym wraku...

Nurkowanie było dla mnie zawsze bardziej sportem niż wycieczką w przeszłość. Nie skupiałem się więc specjalnie nad historią statku, który penetrowałem. Bardziej ekscytowałem się czasem spędzonym na dnie, pokonanym nad wrakiem dystansem, ewentualnie tym, czy udało mi się wpłynąć do jego wnętrza. Z takim podejściem zanurkowałem też do Goi, na której 16 kwietnia 1945 roku w ciągu trzech minut zginęło ok. 7 tysięcy pasażerów.

 

Zatem miała to być raczej podróż badawcza, a nie podróż sentymentalna? 

To była wyprawa badawcza, nasz zespół miał sprawdzić, ile torped uderzyło w statek i jak wygląda obecnie jego kadłub. Szybko zrobiłem swoje i stwierdziłem, że mam jeszcze w butlach sporo gazu. Pomyślałem więc, że spróbuję dostać się do środka. Bez większego namysłu zrobiłem "scyzoryk" i wpłynąłem do głównej ładowni. O tym, co tam ujrzałem, do dziś nie umiem opowiadać.

 


W Trzech odbiciach w lustrze mówi Pan o klątwie i fatum. Mówi Pan o tym na serio, bez ironicznego cudzysłowu. Wierzy Pan w fatum?

Wierzę w to, że człowiek jest panem własnego losu. Rzecz jasna, nie wszyscy dostaliśmy od niego te same karty. Jedni mają same króle i asy, inni dwójki i trójki ;) Każdy jednak może coś swoją talią ugrać, czasem nawet całkiem dużo – to zależy w dużej mierze od siły charakteru i wytrwałości. Nie wiem natomiast, czy istnieje coś takiego jak klątwa. Któż to wie? Jestem jednak przekonany, że jeśli nawet, to można ją pokonać. Przygiąć do ziemi i walnąć z kolana. 

 

„Za kudły i w mordę”. Jak Zosia:)

Trzeba tylko zdobyć się na odwagę by się z klątwą zmierzyć.


Zdradzi nam Pan swoje plany na przyszłość? Trzy odbicia w lustrze to powieść, która dość mocno różni się od Pańskiego debiutu – Nowego drapieżnika. Czego możemy spodziewać po Pana trzeciej powieści?

Ze wstydem muszę przyznać, że trochę się ostatnio lenię. Nie mam sprecyzowanego pomysłu na następną fabułę, cierpliwie więc czekam aż uderzy we mnie natchnienie;) Mam tylko nadzieję, że się kiedyś doczekam! Skoro popełniłem już thriller i sagę, to może teraz byłoby fajnie zmierzyć się z sensacją i kryminałem? Spróbować wykombinować intrygę toczącą się w naszych polskich realiach? Mam nawet pomysł na pierwszą scenę: na pogrzebie tragicznie zmarłego faceta spotykają się jego dawni przyjaciele. Od lat nie mieli ze sobą kontaktu, porozchodzili się w różne strony, praktycznie rzecz biorąc są już dla siebie obcymi ludźmi. I nie zamierzają tego zmieniać. Przyszli pożegnać dawnego kolegę i tyle. Wydarza się jednak coś, co sprawia, że mimo wzajemnej niechęci, muszą znów działać razem. Bo jeśli tego nie zrobią, zginą.

 

Brzmi zachęcająco! A zatem życzę Panu nieustającej weny, inspiracji, pomysłów i cierpliwości. Czytelnicy czekają! Niech się Pan zlituje i ich głodem nie morzy... :)

Serdecznie dziękuję za rozmowę!

 

Fot. zdjęcia autora: Iza Zborowska

Dodaj komentarz

Wywiad z Anną Fryczkowską.

  • Drukuj
Szczegóły
Kategoria: Wywiady
Utworzono: poniedziałek, 17, listopad 2014 13:48

Prezentujemy wywiad z Anną Fryczkowską, przygotowany przez Marcina Wilka, przy okazji premiery jej najnowszej powieści "Kurort amnezja". Książka ta była już recenzowana na naszym portalu. Wywiad umieszczamy za pozwoleniem Wydawnictwa Prószyński i S-ka.

 

Kiedy piszę, mam władzę nad czytelniczką

ANNA FRYCZKOWSKA, autorka „Kurortu Amnezja”, w rozmowie z Marcinem Wilkiem o półżywych bohaterkach, zabawie podczas pracy, Adamie i Ewie oraz o własnym pokoju.

 

Zastanawiam się, jak właściwie doszło do napisania „Kurortu Amnezja”. Chodzi mi o pierwszy obraz – co tam było?

Dziewczyna patrzy w lustro i nie poznaje swojej twarzy. Co gorsza: twarz, którą widzi, wcale jej się nie podoba. A jeszcze gorzej, że zaraz ma przyjechać do niej narzeczony, którego ona się boi. Może dlatego, że go prawie nie zna. 

Nie ma jednak nikogo bliższego. A może ma? Bo wszystko, co ta dziewczyna wie o świecie, o sobie samej, dociera do niej za pośrednictwem owego narzeczonego. Ale czy to prawda? Kim ona jest naprawdę? Nie ma pojęcia, bo pamięta tylko ostatnie dwa miesiące. Zapomniała, kim była, co robiła przed wypadkiem. Zapomniała nawet, co lubiła.

Od tego właśnie zaczęła się ta książka.

A skąd pomysł na Brzegi? Próbowałem odszukać je w Googlach, ale znalazłem tylko Brzegi niedaleko Krakowa. Czy te Brzegi z książki istnieją w rzeczywistości? 

 

Brzegi to miejsce pomiędzy Rowami, Łebą, Dębkami i paroma jeszcze innymi kurortami nadmorskimi, które w lutym pozostają w stanie półżycia. Nawet Sopot nabiera wtedy szarawej cery zombie. Półżywe miasteczko, a w nim półżywe bohaterki. Jedna półżywa, bo właśnie owdowiała. Druga – bo umarła cała jej pamięć.

 

Podczas czytania balansowałem pomiędzy dobrą zabawą (tropienie użytych konwencji) a przerażeniem związanym z tajemnicą. 

 

O, tak, z radością bawiłam się w „Kurorcie Amnezja” miksowaniem różnych popkulturowych tropów. Bo sama amnezja to przecież ulubiony chwyt z telenoweli. Małe miasteczko, do którego przyjeżdża osoba owładnięta myślą o zemście – western. Odludne wydmy, uroczysko, sąsiedztwo pełne dziwnych lokatorów – powieść gotycka. Tanatos i Eros – konik Freuda, który lubił przeciwstawiać destrukcję popędowi życia. W tym duchu chciałam więc zrównoważyć dużą liczbę realistycznie opisanych zwłok jakąś dosadną sceną erotyczną.

Co ciekawe, cielesność seksu okazała się dla wielu czytelników bardziej bulwersująca niż cielesność śmierci.

 

Często ciekawiło mnie, czy Autorka wiedziała od początku, jak ta historia się potoczy. A może to jest tak, że różne tropy uwodzą podczas pisania i bohaterki uciekają, idąc w niespodziewaną stronę?

 

Jako dziecko nie umiałam uwierzyć, że naprawdę będę miała tylko jedno życie. Na szczęście trochę przed tym uciekłam – mam tyle żyć, ile sobie wymyślę w książkach.

Z pasją więc rzucam bohaterkom kłody pod nogi, podsuwam im lub zabieram ludzi, dodaję im bolesnych wspomnień, mnożę traumy, odbieram pamięć, pokrzepiam obecnością zwierzaka – i patrzę, jak sobie poradzą. Czasem się zastanawiam, czy Bóg (Bogini?) – tam, na górze – nie zabawia się z nami w podobny sposób.

 

Tu muszę nieco doprecyzować poprzednie pytanie o bohaterów. Autorka drąży nurtującą wielu kwestię zła i przemocy. Zwłaszcza w wykonaniu kobiecym. Kusi, by spytać, jak kulturowa płeć determinuje społeczną stronę tego fascynującego zjawiska, jakim jest „przemoc” czy „zemsta”? 

 

Przemoc – jak wszystko, co zwyczajowo przypisuje się mężczyznom – staje się ostatnio również domeną kobiet. A świat szczęśliwie nie jest dwubiegunowy: ani czarno-biały, ani kobieco-męski, tylko składa się z różnych odcieni szarości. Zajmuję się analizowaniem tych odcieni. 

Kobieta od wieków była w literaturze – mam tu na myśli głównie literaturę popularną – zdobyczą, pokusą, nagrodą, łupem, ofiarą. Mężczyzna zdobywał, bronił, karał. A ja lubię zamieniać te role. Czasy się zmieniają, ale powoli; natomiast we wszechświecie, który tworzę, sama panuję nad tempem zmian.

 

A w ogóle – to pytanie z serii pytań warsztatowych – czy Fryczkowska–autorka nawiązuje relacje ze swoimi bohaterami/bohaterkami? Dyskutuje z nimi podczas pisania, dyscyplinuje je, czy są one po prostu wykonawczyniami pewnych z góry narzuconych założeń? 

 

Zawsze wiem, skąd, dokąd i którędy idę z fabułą. Wiadomo jednak, że na kurczowym trzymaniu się zasad przejechało się już wiele osób – nie tylko w literaturze, ale i w życiu. Zdarza się, że bohaterka ma lepszy pomysł na siebie, niż planowałam.

Jestem również scenarzystką, bawi mnie więc umieszczanie w tekście tak zwanych suspensów – zawieszeń, które zmuszają do dalszego czytania. Kiedy piszę, mam władzę nad czytelniczką: Nie, jeszcze nie odłożysz książki. Jeszcze nie. Zarwiesz tę noc.

 

Interesują mnie relacje między bohaterkami a bohaterami. Oraz pojęcie władzy. Czy kreśląc perypetie swoich bohaterek, dużo myślałaś w tych właśnie kategoriach – genderowo, społecznie i kulturowo naznaczonych?

 

Wszyscy tak myślimy. Społeczeństwo wyraźnie daje do zrozumienia, czego wymaga od kobiety, czego od mężczyzny, czego od dziecka, a czego od starca, czego od prezesa wielkiej korporacji, a czego od policjanta (od policjantki tego samego, co od policjanta, tylko powinna jeszcze ładnie wyglądać, najlepiej w butach na słupku). Zastanawianie się nad rolami, w które zostaliśmy wtłoczeni, to ciekawa rozrywka.

Czy musimy iść drogą, którą nam wyznaczono? A jeśli można inaczej? Czy inaczej oznacza lepiej?

Zawsze jednak warto zmienić koleiny, w które nas wtłoczono. Przynajmniej w myśleniu.

 

Czy autorka thrillerów psychologicznych w ogóle czyta thrillery psychologiczne? A może inspiruje się też filmami?

 

Przez pierwszą książeczkę (taką chudziutką, z serii „Poczytaj mi, mamo”) przebrnęłam samodzielnie w wieku czterech lat, a potem już poszło z górki. Czytam dużo, nie ograniczam gatunków, bywa i poezja, bywa kryminał, bywa literatura wyższa, popularnonaukowa; ostatnio grasuję w klimatach neowiktoriańskich („Czerwony płatek” i „biały” Fabera; Sarah Waters). A jeśli chodzi o thrillery psychologiczne podbarwione kryminałem, to na szczycie mojej listy rezydują ostatnio Kate Atkinson, Karin Fossum, Denise Mina. Z Polek – Joanna Jodełka, mistrzyni pokrętnej psychologii, i Gaja Grzegorzewska, świetna w zabawie motywami z popkultury.

Ale że popkultura to zbieranina splątana w jednym wielkim grupenseksie, większy chyba jeszcze wpływ mają na mnie serialowe opowieści. „Breaking Bad”, „Detektyw”, „Fargo”, „Luther”, „Tajemnice Lake Top”. Tak chciałabym opowiadać – nieoczywiście, ale dobitnie…

 

Z książki nie wynika jednoznacznie, że pamięć to coś OK. Zastanawiam się, czy nie przeceniamy jej roli – przecież ona jest tyleż zbawienna, co blokuje czasem swobodę ruchów w życiu. Jaki właściwie masz pogląd w tej sprawie?

 

Pogląd w tej sprawie opisałam na czterystu stronach „Kurortu Amnezja”. Ale jeśli miałabym się skracać: to, co boli, jednocześnie nas formuje. Cierpienie jest ceną świadomości. 

Ta myśl początkami sięga do opowieści o Adamie i Ewie. Lepiej wiedzieć więcej, pamiętać więcej, czy może mniej, ale siedzieć w raju? Ewa z Adamem wybrali za nas. To dar czy ciężar? 

 

To dobry moment, by wrócić do pytań genderowych. Jak oceniasz sytuację kobiety (bohaterek) na rynku współczesnej powieści obyczajowo-kryminalnej? 

 

Rynek czytelniczy to przede wszystkim kobiety, pisarze to w większości pisarki. Natomiast krytycy oraz autorzy nagradzanych powieści to przede wszystkim mężczyźni. Czy kobiety piszą gorzej? Nie. Kobiety piszą więcej, więc jest z czego wybierać. Natomiast są mniej doceniane.

Czy kobiety piszą inaczej niż mężczyźni? Czy to, że krytycy–mężczyźni rzadko recenzują powieści pisane przez kobiety, jest kwestią zastosowanej przez autorki poetyki, problematyki czy też żeńskim brzmieniem nazwiska na okładce? I dlaczego niektórym paniom się wydaje, że gdy napiszą na okładce „mocna, męska proza”, to jest to komplement? Na ile „mocna, kobieca proza” brzmi gorzej?

Nie mam odpowiedzi na te pytania, ale pytania też są twórcze.

 

Czy Fryczkowska–autorka jest kobietą właściwie docenianą? Ma „własny pokój” do pisania, spokój gwarantowany przez otoczenie? Może się zajmować teraz tylko tym, co lubi i kocha? (O ile lubi i kocha).

 

Jakiś czas temu najemcy opuścili naszą kawalerkę. Zrujnowali ją totalnie, więc – już po remoncie – czekam z wynajmem, aż wróci zaufanie. Na razie co rano chodzę tam z laptopem. Cztery gołe białe ściany. Stół na kółkach. Krzesło. Ekspres do kawy. Sprzęt muzyczny i parę płyt. Natomiast nie ma internetu. Nie ma pokus. Nic nie ma. Poza poczuciem tymczasowości, które czyni czas tam spędzany tym cenniejszym.

Jako zwierzę terytorialne, okupuję również nasz domowy gabineto-salon, z kilkoma tysiącami książek na półkach, z dwoma kotami na kanapie, psem pod biurkiem, kultowym fotelem RM58, o którym marzyłam od czasu, gdy zobaczyłam go na wystawie Rzeczy Pospolite w Muzeum Narodowym w Warszawie, z obrazami mojego męża i mojej córki, z biurkiem wielkości lotniska w Modlinie, na którym piętrzą się stosy prasy, książek, płyt DVD. Tak, mam tam spokój. Ale najlepsze pomysły rodzą się wtedy, gdy spokój zostaje zakłócony. Syci i szczęśliwi nie mają o czym pisać.

Dodaj komentarz

Magdalena Knedler rozmawia z Katarzyną Puzyńską.

  • Drukuj
Szczegóły
Kategoria: Wywiady
Utworzono: wtorek, 16, wrzesień 2014 10:15

Wywiad z Katarzyną Puzyńską, autorką „Motylka” i „Więcej czerwieni”

 

Drodzy Czytelnicy, 

Czy macie za sobą lekturę Motylka? Podobało Wam się w Lipowie? Polubiliście Daniela Podgórskiego i Klementynę Kopp? Jeśli tak, to pakujcie walizki i wybierzcie się w kolejną podróż do Lipowa, gdzie zło znów czai się wszędzie. Będzie się działo! Czeka Was... Więcej czerwieni!

 

Z Katarzyną Puzyńską, autorką Motylka i Więcej czerwieni,rozmawiamy o Agacie Christie, Klementynie Kopp, inspiracjach i planach na przyszłość, a także o czytelniczych upodobaniach i... jeszcze o tym, jaka (być może) byłaby panna Marple, gdyby Agata Christie mieszkała w Londynie za czasów Sex Pistols...

 

Magdalena Knedler: Twoja debiutancka powieść – "Motylek" – okazała się sukcesem wydawniczym i została świetnie przyjęta przez czytelników. Druga część serii o policjantach z Lipowa ukazała się na księgarskich półkach wkrótce po pierwszej. Spodziewałaś się sukcesu?

Katarzyna Puzyńska: Tak naprawdę to nie wiedziałam, czego się spodziewać. Miałam oczywiście wielką nadzieję, że Czytelnikom i krytykom literackim spodoba się Motylek. Bardzo się cieszę, że tak się właśnie stało. To jest cudowne uczucie, kiedy Czytelnicy piszą do mnie, żeby opowiedzieć o swoich odczuciach związanych z lekturą. Czuję się bardzo wyróżniona tym zainteresowaniem i bliskością z Czytelnikami. 

 

M.K.: Mailujesz z wielbicielami historii z dreszczykiem? :)

K.P.: Kontaktowały się ze mną również osoby, które zazwyczaj nie czytają kryminałów, ale Motylkiem i Więcej czerwieni były zachwycone. Już to samo w sobie jest wielkim komplementem. Pisały też do mnie panie, które, jak Weronika Nowakowska w Motylku, były świeżo po rozwodzie i chciały zacząć nowe życie. Miło mi, że właśnie z moimi książkami w ręku. Kryminał bywa, co prawda, gatunkiem trudnym psychologicznie. Zwłaszcza jeżeli oprócz opowieści o ściganiu zabójcy, porusza problematyczne kwestie społeczne i obyczajowe. Z drugiej strony, poprzez zainteresowanie lekturą, możemy chociaż na chwilę oderwać się od własnych codziennych problemów. 

 

M.K.: Od początku planowałaś stworzyć serię?

K.P.: Tak. Od początku miałam nadzieję, że będę miała taką możliwość. Sama, jako czytelnik, uwielbiam serie wydawnicze, więc bardzo mi zależało, żeby stworzyć własną. Bardzo się cieszę, że wydawnictwo Prószyński i S-ka mi to umożliwiło! 

 

M.K.: Co skłoniło Cię do napisania pierwszego tekstu? Niekoniecznie mam tu na myśli Motylka. Chodzi mi o taki tekst, który – Twoim zdaniem – uczynił z Ciebie pisarkę. Pamiętasz jakiś szczególny moment? Impuls, który kazał Ci usiąść do klawiatury?

K.P.: Odkąd tylko pamiętam, marzyłam, żeby zostać pisarką. Już jako mała dziewczynka, kiedy moja Mama czytała mi wieczorami, chciałam, żeby kiedyś moje imię pojawiło się na okładce jakiejś książki. W szkole pisałam rozmaite teksty. Oczywiście nie były to powieści, raczej opowiadania i takie dziecięce wprawki. Miałam wielkie szczęście trafić na wspaniałe nauczycielki języka polskiego, zarówno w szkole podstawowej jak i średniej, które potrafiły zachęcić do dalszego czytania i tworzenia. Potem przyszły studia, praca i proza życia… 

 

M.K.: I...? Przestałaś pisać? Marzyć?

K.P.: Przez wiele lat niczego nie pisałam. Tylko czytałam. Marzenie z dzieciństwa jednak we mnie pozostało. Bałam się tylko spróbować. Pewnego dnia natrafiłam na wywiad z moją ulubioną współczesną pisarką Camillą Läckberg, w którym szwedzka autorka opisywała, jak sama zajęła się pisaniem. Namawiała, żeby każdy, kto tego pragnie, spróbował swoich sił. Jej historia była podobna do mojej. Może to do mnie przemówiło. W każdym razie postanowiłam, że nie ma co zwlekać, tylko trzeba działać. W ten sposób zasiadłam do pisania Motylka. 

 

M.K.: To właśnie literaturę kryminalną miałaś od początku na celowniku? Czy może próbowałaś też swoich sił w innych gatunkach?

K.P.: Zdecydowanie zawsze byłam nastawiona na tworzenie literatury kryminalnej. Głównym powodem jest niewątpliwie fakt, że sama czytam nałogowo kryminały. W tej sytuacji próbowanie swoich sił właśnie w tym gatunku wydawało się naturalne.

 

M.K.: W wywiadach wielokrotnie podkreślasz, że jesteś wielbicielką powieści Agaty Christie i cenisz sobie kryminał skandynawski. Jeśli chodzi o Christie to... Herkules Poirot czy panna Marple? 

K.P.: Trudne pytanie! 

 

M.K.: Dlaczego?:) Starsza pani w bluzce z kołnierzykiem czy zabawny Belg z wąsikiem? :)

K.P.: Chyba w tej kwestii nie jestem stała w uczuciach. Co jakiś czas czytam powieści Agaty Christie w kolejności chronologicznej. Najpierw wszystkie, w których występuje Herkules Poirot, a potem wszystkie, w których występuje panna Marple. Kiedy czytam powieści z Herkulesem w roli głównej, moje serce trwa przy małym Belgu. Kiedy sięgam po książki z panną Marple, zarzekam się, że to ona jest moją ukochaną bohaterką.

 

M.K.: A zatem... można powiedzieć, że za każdym razem zdradzasz jedno z nich:)

K.P.: Jak widzisz, powiedzenie „kobieta zmienną jest” – w tym przypadku jest jak najbardziej prawdziwe ;-). Jedno jest jednak pewne. Zawsze najbardziej lubiłam te powieści Christie, w których pojawiało się jedno z tych dwojga. Mniej na przykład lubię Tommiego i Tuppence. Może dlatego, że powieści z nimi są w moim odczuciu bardziej przygodowe niż kryminalne. 

 

M.K.: Zostańmy na chwilę przy Królowej Kryminału. Z pewnością oglądałaś filmowe adaptacje jej powieści. Herkules Poirot to dla Ciebie... David Suchet czy Peter Ustinov? A może jeszcze ktoś inny? Albert Finney, na przykład...

K.P.: To chyba będzie zaskakujące, ale nigdy nie miałam okazji oglądać żadnego z tych filmów!

 

M.K.: Ż-a-r-t-u-j-e-s-z?!

K.P.: :) Widziałam je oczywiście na sklepowych półkach, ale… nigdy nie miałam odwagi żadnego z nich kupić! Nie wiem właściwie, dlaczego. To prawda, różnie przecież bywa z adaptacjami filmowymi książek, ale wiele z nich jest przecież bardzo dobrych. Zobaczymy, może w przyszłości się odważę… Jeżeli zaś chodzi o aparycję, to najbardziej do tej roli pasuje mi zdecydowanie David Suchet. Jest najbliższy mojemu wyobrażeniu o Herkulesie. 

 

M.K.: Marta Guzowska porównała postać komisarz Klementyny Kopp do panny Marple. A ja, choć bardzo lubię Martę Guzowską, od razu pomyślałam sobie: „Iiiiii tam...”. Siłą panny Marple jest to, że nie rzuca się w oczy. Wtapia się w tłum, jest niewidoczna. To po prostu zwykła starsza pani, której nikt o nic nie podejrzewa. Nikt na nią nie zwraca uwagi. Klementyna Kopp zaś... No cóż, ma wytatuowane ramiona, nosi skórę, pije colę i zażera się słodkimi batonami, mówi tak, że przydałby się jej logopeda, a kolega „po fachu” określa ją wdzięcznym mianem „lesby”... Jak to z nią jest? 

K.P.: Rzeczywiście w kwestii „rzucania się w oczy” panna Marple i Klementyna Kopp zdecydowanie się różnią. Klementynę na pewno trudno przeoczyć. Z drugiej strony, jak zauważyła Marta Guzowska, obie są wytworami swoich czasów. Kto wie, jaka byłaby panna Marple, gdyby Agata Christie mieszkała w Londynie czasów Sex Pistols? ;-). 

 

M.K.: Panna Marple w skórze i z tatuażami? Jak Klementyna? I jeszcze z colą?:)

K.P.: Klementyna w pewnym stopniu także używa swojego niecodziennego wyglądu, jako kamuflażu. Nie będę jednak zdradzać zbyt wiele, żeby nie psuć lektury Czytelnikom, którzy nie mieli jeszcze szansy sięgnąć po Więcej czerwieni. Na pewno punktem wspólnym obu pań jest fakt, że są bardzo skuteczne w tym, co robią. 

 

M.K.: Niebawem ukaże się trzecia część serii o policjantach z Lipowa. Masz w głowie jakiś limit? Daniel Podgórski i spółka pozostaną z nami na dłużej?

K.P.: Mam nadzieję! Jak już gdzieś kiedyś wspomniałam, chciałabym pisać o Lipowie tak długo, jak będę czerpała z tego radość i, oczywiście, jak długo Czytelnicy będą mieli ochotę śledzić losy Daniela i spółki. 

 

M.K.: A jeśli będą chcieli bardzo długo? Póki co, chyba sobie nie odpoczniesz... Ja już chcę wrócić do Lipowa, moi znajomi chcą i... sąsiedzi... 

K.P.: Oby jak najdłużej! Ponieważ ja również ciągle tęsknię za mieszkańcami Lipowa :-).

 

M.K.: Jeśli nie czytasz literatury kryminalnej, to sięgasz po...?

K.P.: Przez wiele lat czytałam tylko kryminały. Nałogowo, jak już wspomniałam wcześniej ;-). Ostatnio poczułam pewien przesyt, więc sięgnęłam też po lżejsze powieści obyczajowe. Kiedyś zaczytywałam się również w klasykach literatury i fantastyce. 

 

M.K.: W swoich pisarskich zmaganiach pozostaniesz wierna kryminałowi? Czy może spróbujesz swoich sił w innym gatunku? 

K.P.: Na pewno chciałabym kontynuować serię o Lipowie. Co będzie oprócz tego, zobaczymy. Nie zamykam się na inne gatunki :-)

 

Dziękujemy Ci bardzo za rozmowę, życzymy powodzenia i... do zobaczenia w Lipowie!

Ja również bardzo dziękuję za rozmowę.  

 

 

PRZYPOMINAMY O KONKURSIE NA NASZYM PORTALU, W KTÓRYM MOŻNA WYGRAĆ NAJNOWSZĄ POWIEŚĆ PISARKI, "WIĘCEJ CZERWIENI".

 

Dodaj komentarz

Wywiad z Katarzyną Puzyńską.

  • Drukuj
Szczegóły
Kategoria: Wywiady
Utworzono: sobota, 13, wrzesień 2014 08:15

Zapraszamy do lektury wywiadu z Katarzyną Puzyńską, autorką powieści "Więcej czerwieni". Już wkrótce recenzja tej książki na naszym portalu i konkurs!

Wywiad przeprowadził Marcin Wilk, umieszczamy tekst za zgodą Wydawnictwa Prószyński i S-ka.

 

 

Włosy i pewien spacer z mamą

Z Katarzyną Puzyńską, autorką kryminałów "Motylek" i "Więcej czerwieni", rozmowa o Lipowie, Agacie Christie, rodzimych kryminałach, narodzinach bohaterów, psychologii i... kochanych czworonogach.

Marcin Wilk: - Spytam na początek bez sprawdzania w Googlach - gdzie jest Lipowo? Jak tam, dajmy na to, z Warszawy najlepiej dojechać?

Katarzyna Puzyńska: - Zacznę od tego, że książkowe Lipowo nie istnieje w rzeczywistości. Jednak tworząc tę wieś, która stała się właściwie pełnoprawnym bohaterem moich powieści, faktycznie inspirowałam się pewnym szczególnym miejscem. Nie chcę dociekliwym Czytelnikom zepsuć zabawy, więc nigdy nie zdradzam prawdziwej nazwy „Lipowa”. Mogę tylko powiedzieć, że jest to ukochana wieś mojego dzieciństwa. Prawdziwe „Lipowo”, tak jak i to książkowe, leży w przepięknych rejonach Brodnickiego Parku Krajobrazowego. Tuż obok jezior Bachotek i Strażym. Jeszcze w województwie kujawsko-pomorskim, ale już prawie w warmińsko-mazurskim. Z Warszawy jest tam około 200 kilometrów. Od razu dla porządku dodam, że mówiąc „inspiracja”, mam na myśli lokalizację, otoczenie i atmosferę wsi. W prawdziwym „Lipowie” oczywiście nie czają się żądni krwi mordercy. 


- Za to z „Lipowem” jesteś ponoć związana rodzinnie. Jak?
- Tak. Mój sentyment do tego miejsca niewątpliwie wynika także z faktu, że przez wiele lat mieszkali tam moi dziadkowie, a ja w dzieciństwie spędzałam u nich każdą wolną chwilę. Nadal mam tam serdeczne przyjaciółki. 


- Pytam o to Lipowo, bo otoczenie w kryminałach jest często równie ważne jak akcja. Dlaczego więc akurat wieś Twoich dziadków?
- Zdecydowanie otoczenie i lokalizacje są w kryminałach (i nie tylko) bardzo ważne. Lipowo jest małą społecznością. Tu wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą… ale czy na pewno? Nagle okazuje się, że każdy ma jakąś tajemnicę, którą skrzętnie ukrywa, a spokój i idylliczna atmosfera to tylko pozory. Dla mnie takie małe, hermetyczne społeczności są fascynujące. To jest jakby świat w pigułce, gdzie problemy ogólne możemy zobaczyć w mniejszej, łatwiej przyswajalnej skali. 


- Po lekturze „Motylka” i „Więcej czerwieni” można stwierdzić, że trzymasz się gatunku.
- Staram się trzymać reguł gatunku, ponieważ sama uwielbiam klasyczne kryminały. 


- No to muszę spytać: kto jest Twoim mistrzem?
- Moją mistrzynią zdecydowanie jest Agatha Christie. To właśnie od jej powieści zaczęła się moja miłość do kryminału. Czytałam je wszystkie kilkakrotnie. 


- Wszyscy ta Christie! Na czym polega jej fenomen? Jak myślisz?
- Najważniejszą rzeczą jest chyba doskonale skonstruowana fabuła w niemal każdej powieści tej autorki. Wszystko jest dopracowane w najmniejszym szczególe. Tropy pojawiają się na każdym kroku i, przynajmniej teoretycznie, uważny czytelnik ma szansę zgadnąć, kto jest zabójcą. Zachęca to do podjęcia gry intelektualnej z autorką. Powiedziałam „przynajmniej teoretycznie”, ponieważ w przeważającej większości przypadków Agacie Christie udaje się nas czytelników przechytrzyć. 


- Oj tak!
- Co ciekawe, czytałam gdzieś, że zostały przeprowadzone badania lingwistyczne nad fenomenem Agathy Christie. Otóż owi badacze lingwiści uważają, że pisarka zawdzięcza swoją ogromną popularność prostemu, bezpośredniemu językowi. Brak stylistycznych udziwnień powoduje, że w trakcie czytania skupiamy się całkowicie na intrydze i działaniach bohaterów. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale podobno im dalej w głąb książki Christie, tym zdania stają się prostsze i krótsze, potęgując tym samym dodatkowo napięcie. Ciekawe, ile w tym jest prawdy. Poza tym jest też swoisty czar sielskiej angielskiej prowincji, w której aż chcemy się zagłębić, no i niezapomniane postaci Herkulesa Poirota i panny Marple. 


- To Christie. A kogo ze współczesnych najwyżej oceniasz?
- Jeżeli chodzi o pisarzy współczesnych, najbardziej cenię chyba Camillę Läckberg, która znakomicie podąża ścieżką wytyczoną przez Christie. 


- No i jest przedstawicielką fenomenu skandynawskiego. Zastanawiałaś się, skąd ta popularność?
- Odpowiem może za siebie. Od kiedy przeczytałam książki Agathy Christie i zakochałam się w klasycznym kryminale, szukałam pisarzy współczesnych, którzy pisaliby według reguł gatunku. Czytałam wiele powieści pisarzy anglojęzycznych, ale głównie były to thrillery i książki, które można określić mianem „sensacji”. Te gatunki także lubię, ale cały czas czegoś mi brakowało. Do momentu, kiedy odkryłam kryminały szwedzkie. Mam wrażenie, że wielu pisarzy z tego kraju tworzy takie powieści, jakie pisałaby Agatha Christie dzisiaj. Trzymają się zasad gatunku, ale jednocześnie wplatają do swoich historii wiele wątków społeczno-obyczajowych. Za fasadą kryminału „przemycają” ważne problemy współczesnego społeczeństwa. Nie tylko szwedzkiego. W ten sposób otrzymujemy literaturę popularną, która jednak coś za sobą niesie.

 
- Jest coś jeszcze?
- Wielkim plusem większości kryminałów szwedzkich i skandynawskich w ogólności jest także ciekawy bohater, u Mankella mamy Kurta Wallandera, u Larssona Lisbeth Salander, u Edwardsona Erika Wintera i tak dalej. Mamy ochotę śledzić życie tych bohaterów w kolejnych książkach danego cyklu. Dalsze losy policjantów prowadzących śledztwo stają się równie ważne co intryga kryminalna opisana w konkretnej powieści. Swoją drogą, Liza Marklund powiedziała w jednym z wywiadów, że kryminały są szczególnie popularne w krajach dobrobytu. Jej zdaniem kontrast pomiędzy ustabilizowanym dobrym życiem a morderstwem jest szczególnie duży. Być może to powoduje fascynację. W Polsce kryminał jest także coraz bardziej popularny, więc idąc tym tropem, może jednak żyje nam się coraz lepiej? 


- Do Skandynawii troszkę nam brakuje...
- Szwecja jest niewątpliwie krajem dobrobytu. Ma to swoje wymierne korzyści także dla tamtejszych pisarzy. Nie znam danych statystycznych, ale słyszałam, że spore sumy przeznaczane są przez państwo szwedzkie na dofinansowywanie zagranicznych tłumaczeń rodzimej twórczości. W ten sposób szwedzcy pisarze mają szansę trafić ze swoimi powieściami do innych krajów. I do kolejnych czytelników.


- Na przykład do Polski. Tu obserwujemy wielką popularność tego gatunku. Twojego „Motylka” chwalili zresztą Gaja Grzegorzewska i Robert Ostaszewski. Trochę trudne to pytanie - bo o kolegów - ale jak oceniasz rynek kryminałów w Polsce?
- Jak ktoś mądry kiedyś powiedział „cudze chwalicie, swojego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”. Te słowa mają już teraz prawie dwa wieki, a nie straciły na swoim znaczeniu. Myślę, że my w Polsce często nie doceniamy tego, co nasze. Taka nasza tendencja narodowa, która całe szczęście coraz bardziej chyba się zmienia. Zaczynamy poważać naszych własnych pisarzy. A mamy kogo podziwiać! Jeżeli chodzi o kryminały, niewątpliwie warto zwrócić uwagę na wspomnianą już Gaję Grzegorzewską, na Martę Guzowską, Annę Klejzerowicz, Annę Fryczkowską, Zygmunta Miłoszewskiego, Katarzynę Bondę, Joannę Jodełkę i… długo można by jeszcze wymieniać. Nasi autorzy w większości nie ustępują zagranicznym. Warto dać nam szansę i promować rodzimą literaturę.


- Wróćmy zatem do rodzimego Lipowa, a właściwie do obyczajowej otoczki. To prawda, że na początku pisania „Motylka” miałaś w głowie zabitą zakonnicę?
- Tak. Gdzieś tam kręciła się po kątach i właśnie od tego się wszystko zaczęło. Któregoś dnia przyszła mi do głowy scena leżącej na zaśnieżonym poboczu wiejskiej drogi przejechanej przez samochód zakonnicy. Zaczęłam się zastanawiać, co mogło się wydarzyć, dlaczego ktoś chciał zabić kobietę, która nie miała nic na sumieniu… i tak właśnie powstał „Motylek”. Przy okazji zaśnieżonej drogi wrócę jeszcze do fenomenu popularności kryminałów skandynawskich. Śnieg, biel, chylący się ku końcowi dzień, szarość i ciemność wczesnej zimowej nocy. To wszystko także tworzy nastrój kryminału, prawda? U nas też zima bywa długa, więc może warto przekuć ją na „kryminalny” sukces na miarę skandynawskich pisarzy.


- Coś w tym jest. A skoro już pytam o początki, jak sprawa wyglądała w przypadku „Więcej czerwieni”? Co tam było najpierw?
- Włosy i pewien spacer z moją mamą, kiedy to zaczęłyśmy rozmawiać na ten temat. Nie chcę zdradzić zbyt wiele. Czytelnik dowie się wszystkiego z lektury książki.


- Czy pisanie kolejnych książek - po debiucie - jest łatwiejsze? A może, przez to, że są one oceniane przez czytelników i krytykę, sprawa się komplikuje?
- Mimo wszystko wydaje mi się, że pisanie po debiucie jest łatwiejsze niż przed. Ze względu na spokój ducha, że oto udało się i przynajmniej jedna książka już jest na rynku. A tak na poważnie, po tym, jak powieść trafi już w ręce Czytelników i Recenzentów, tekst zaczyna żyć własnym życiem. Może zostać rozmaicie zinterpretowany i oceniony. Pisarz nie ma nad tym kontroli i musi się z tym pogodzić już na początku. Wielu autorów opisuje to uczucie jako wypuszczenie ukochanego, wypieszczonego dziecka w świat. Nie wiesz, co je tam spotka, ale z drugiej strony nie możesz w nieskończoność trzymać go pod kloszem. 


- Na przykład takich bohaterów. Jak wyglądają ich narodziny? Pytam o to zwłaszcza w kontekście niesamowitej komisarz Kopp, ale także „człowieka z problemami”, czyli Podgórskiego.
- Pomaga mi obserwowanie osób wokół mnie. Słuchanie tego, co i jak mówią, jak się zachowują, a nawet przypatrywanie, jak się poruszają. Żadna z moich postaci nie jest stuprocentowym odzwierciedleniem żyjącej naprawdę osoby, ale często „pożyczam” sobie zachowania czy cechy charakteru, które u kogoś zauważyłam. Nie tylko u innych, ale także u siebie! Zapewniam, że dla siebie samej też nie mam taryfy ulgowej. Klementyna Kopp jest mi szczególnie bliska. Kiedy ją tworzyłam, bałam się, jak Czytelnicy na nią zareagują. Co powiedzą? Chociaż sama Klementyna by się tym nie przejęła, ja cała drżałam. Okazało się jednak, że niepotrzebnie. Wielu Czytelników najbardziej ceni sobie właśnie tę postać. Marta Guzowska określiła ją nawet mianem „panny Marple XXI wieku”, za co bardzo dziękuję! W „Więcej czerwieni” Czytelnicy będą mieli okazję dowiedzieć się więcej na temat komisarz Kopp. Jeżeli chodzi zaś o Daniela Podgórskiego, to nie jest on na pewno typowym „superbohaterem”. To raczej zwykły człowiek. Ma swoje słabości i problemy. Głównie w relacji z matką, która rzutuje na całe jego życie. 


- O właśnie! Czy Twoje psychologiczne fachowe przygotowanie pomaga w pisaniu czy raczej przeszkadza?
- Wśród studentów psychologii i psychologów krąży taki żart, że wszyscy ich znajomi pytają „czy teraz czytasz mi w myślach?”. Słysząc ten dowcip, psychologowie uśmiechają się do siebie nawzajem porozumiewawczo. To jest żart powtarzany niemal do znudzenia, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby o nim nie wspomnieć. Chciałoby się rzec, że psycholog też człowiek. Ma tylko nieco większą niż przeciętna osoba wiedzę na temat mechanizmów działania ludzkiej psychiki i ludzkich zachowań, co może wykorzystać zwłaszcza w budowaniu portretów psychologicznych swoich postaci. A jak już wspomnieliśmy, ciekawy bohater w kryminale jest niezwykle ważny. Tu wykształcenie psychologa niewątpliwie pomaga. Na pewno jednak nie jest tak, że wymyślając postać, wertuję opasłe podręczniki do psychologii, to przychodzi raczej niejako naturalnie. Nie zauważyłam, żeby wykształcenie psychologiczne jakoś przeszkadzało w pisaniu na którymkolwiek z etapów. Całe szczęście.


- To na koniec spytam jeszcze o obecność koni i psów na kartach książki. To ponoć też u Ciebie jest jakoś osobiście uzasadnione. Prawda?
- Tak. Uwielbiam zwierzęta. Mam trzy psy i dwa konie, więc można powiedzieć, że jest to już cały poważny zwierzyniec. Duża część mojego życia kręci się właśnie wokół nich. To rozumie pewnie każdy właściciel czworonoga. Sam widzisz, że zwierzęta nie mogły się nie pojawić w moich książkach.

Rozmawiał Marcin Wilk. 

 

Dodaj komentarz

Wywiad z Aliną Krzywiec, autorką powieści "Kolebka. Teraz. Kiedyś. Później."

  • Drukuj
Szczegóły
Kategoria: Wywiady
Utworzono: poniedziałek, 25, sierpień 2014 09:21

Rozmowa Magdaleny Knedler z Aliną Krzywiec, autorką powieści „Długa zima w N.” i „Kolebki”

 

 

Pod koniec ubiegłego roku Alina Krzywiec z pompą wkroczyła na polski rynek wydawniczy, prezentując czytelnikom swoją świetną debiutancką powieść – „Długa zima w N.”. Z autorką rozmawiamy o poszukiwaniu tożsamości, złych matkach, PRL-u, historii, sympatycznych i niesympatycznych bohaterkach, a także o inspiracjach i planach na przyszłość.  

 

 

Magdalena Knedler:  Twoja debiutancka powieść, „Długa zima w N.”, to dość kontrowersyjny i bezkompromisowy portret współczesnej  kobiety upadłej. W „Kolebce” nie ostrzysz już tak bardzo pióra i kreślisz ciepłą w swej wymowie opowieść o poszukiwaniu tożsamości. Który styl jest Ci bliższy? 

 

Alina Krzywiec: Przyjęte narracje miały załatwić inne rzeczy, czym innym kierowałam się, pisząc „Długą zimę w N.”, a czym innym „Kolebkę”. Debiut był książką zrodzoną ze złości i w złości, postać głównej bohaterki, Marii B., i tak została przeze mnie potem ocieplona. To dla mnie przede wszystkim opowieść o złych matkach, pisana przez kobietę, która marzy o macierzyństwie, ale los jej nie sprzyja. Książka zrodziła się z obserwacji tych kobiet, które traktują dzieci jak własność, balast, obciążenie, albo – pozornie pozytywnie – jak medal dla swoich umiejętności wychowawczych, czyli dla wszystkich tych, które coś poprzez dziecko sobie w życiu „załatwiają”, odzierając je z autonomii i integralności. 

 

M.K.: Sama również jesteś matką. Wiesz zatem, że to nie takie łatwe zadanie...

 

A.K.: Tak i swoją drogą, od kiedy mam dzieci, jestem wobec innych matek o wiele bardziej wyrozumiała. Chciałam pokazać, jak łatwo jest w życiu przeoczyć rzeczy ważne, zbyt mocno koncentrując się na wyobrażeniach, fantazjach, swoim chciejstwie. Ale też to, że nie ma przymusu macierzyństwa, że należy odpowiedzialnie zadać sobie pytanie – po co się pakować w dożywotnie zobowiązanie? 

 

M.K.: Maria B. z „Długiej zimy w N.” nie potrafi być dobrą matką, a Marta Żółkiewska z „Kolebki” marzy o dziecku i wydaje się być do tego emocjonalnie gotowa. Musi jednak swoje odczekać, przeżywa osobistą tragedię. A jednak jest w niej siła. To nie jest „smutna” dziewczyna...

 

A.K.: „Kolebkę” zaczęłam pisać od razu po ukończeniu pierwszej książki i czułam silną potrzebę stworzenia postaci mniej ekscentrycznej niż Maria B. Kogoś, z kim przyjemnie będzie mi spędzić kilka miesięcy. Jednocześnie cały czas pamiętałam, o czym ta opowieść ma być i zależało mi, żeby Marta Żółkiewska była bardziej typowa, także po to, by czytelniczki mogły się w jej rozterkach związanych z poszukiwaniem tożsamości odnaleźć. Zależało mi, żeby to była historia ciepła w swojej wymowie i cieszę się, że tak ją postrzegasz, bo czasem docierają do mnie opinie, że „Kolebka” jest powieścią smutną, co zawsze mnie dziwi. 

 

M.K.: „Kolebka” to historia dziewczyny urodzonej przez Niemkę-bękarta wojny, przygarniętą i wychowaną przez Żydówkę i zdeklarowanego komunistę. Kwestia mentalnego i kulturowego dziedzictwa stanowi oś konstrukcyjną całej powieści. Skąd pomysł na właśnie taką fabułę?

 

A.K.: Urodziłam się i wychowałam na Dolnym Śląsku, w miejscowości, która przed II wojną światową ani przez pół dnia nie była polska, mimo to tereny te nazwane zostały Ziemiami Odzyskanymi. W dzieciństwie problemy kulturowego dziedzictwa nie zaprzątały mi głowy. Pamiętam dokładnie, kiedy dotarł do mnie sens przymiotnika „poniemiecki”. Zawsze tak się mówiło, ale było to słowo pozbawione kontekstu historycznego. Przez długi czas sądziłam, że to tak samo neutralne określenie, jak np. ze spadzistym dachem, z gankiem, czy przedwojenny. Bagaż historyczny ukryty w tym słowie dotarł do mnie dopiero, kiedy zaczęłam zastanawiać się nad historią własnej rodziny, która także musiała na skutek zawirowań wojennych opuścić swoje rodzinne strony i wprowadzić się do cudzych domów. Zbieżność ich losów dała mi do myślenia, ale poprzedni ustrój nie był życzliwy takim rozmyślaniom i niewiele znalazłam informacji o poprzednich mieszkańcach Milicza. To się bardzo zmieniło w ostatnich latach.

 

M.K.: Właśnie – sama również pochodzę z „poniemieckiego” Wrocławia i mam wrażenie, że trochę się obecnie tą „niemieckością” szczycimy... We Wrocławiu odsłania się np. oryginalne niemieckie szyldy czy napisy na budynkach.

 

A.K.: Tak, niemieckość tych terenów przestała być tabu, muszę przyznać, że do tradycji niemieckich sięga się wręcz z chlubą, wyciągając co rusz przykłady niemieckiej gospodarności, której efekty widoczne są do dziś (np. pewne rozwiązania związane z regulacją rzek, czy hodowlą karpia). Drugim tabu polskiej pamięci historycznej jest Zagłada Żydów. Tu posługujemy się znowu pewnymi hasłami, które, jak ten przymiotnik „poniemiecki”, pozostają w świadomości społecznej nierozkodowane. Niby wszyscy wiedzą, że Żydzi przed wojną stanowili znaczącą mniejszość (10% ludności, około 30% ludności miejskiej), ale ogół nie uświadamia sobie ani skali tej zagłady i jej bezpowrotnej straty, ani współodpowiedzialności za ich los. Te dwie kwestie – historycznych tabu wysiedlenia Niemców i Holocaustu przyświecały mi przy konstruowaniu tej powieści. Dlatego bohaterką uczyniłam Polkę, która zarówno o żydowskich korzeniach babci, jak o niemieckości matki dowiaduje się już jako osoba dorosła i dopiero wówczas musi się do obu kwestii ustosunkować. Chciałam te skomplikowane tematy ubrać w dobrze znany z literatury kobiecej schemat – powrotu na prowincję.   

 

M.K.: W „Kolebce” odwołujesz się do pokrętnej historii Polski i dziejowego zdeterminowania Polaków. Przeszłość jest dla Ciebie ważna? Pamiętasz kawałek PRL-u?

 

A.K.: O PRL otarłam się jako dziecko, w 1989 roku miałam dwanaście lat, i zapamiętałam ją tak, jak pamięta się dzieciństwo, nostalgicznie. Czasem mam wrażenie, że żyję już bardzo długo, bo ówczesna rzeczywistość wydaje się odległą epoką. Na przykład kiedy pomyślę, że w znajomych domach, podobnie zresztą jak u mnie, dekorowało się mieszkania pustymi puszkami po piwie czy Coca-Coli. Zbierałam sreberka od czekolad i papierki po cukierkach, historyjki z gum z Donaldem to był prawdziwy rarytas. Prawdziwym przedmiotem pożądania były katalogi wysyłkowe Otto, przywożone z Niemiec, nie mówiąc już o sfotografowanych tam zabawkach. Taka była rzeczywistość lat osiemdziesiątych małego miasteczka w zachodniej Polsce i tego moje dzieci już nie będą w stanie zrozumieć. Może dlatego cenię przeszłość, bo zaczynam odkrywać, że moi rodzice i dziadkowie też spędzili kawał życia w realiach, które są nie do odtworzenia. Pamiętam jak mój ojciec przyjechał z Niemiec fiatem 126p na niemieckich numerach rejestracyjnych. Te niemieckie tablice od razu nadawały autu szlachetności. I chociaż był to najbardziej pospolity samochód w tamtych czasach, nikt nie mógł go rozpoznać, pomimo emblematu marki. Wszyscy pytali z niedowierzaniem, jaki to samochód. Po prostu nie mieściło im się w głowie, że z tego kapitalistycznego raju można wrócić maluchem. W moich stronach ciągle aspiracje pobudzała bliskość niemieckiej granicy, nawet DDR, zresztą do tej pory tak jest, czego przykłady można odnaleźć w „Kolebce”.

 

M.K.: A nie wydaje Ci się, że dzieci były wtedy bardziej pomysłowe? Bawić można się było czymkolwiek, wyczarować coś z niczego. Teraz wszystko jest na wyciągnięcie ręki. 

 

A.K.: Rzeczywiście, dzieciństwo w PRL-u to też czas kreatywnych zabaw. Jako dziecko uwielbiałam zabawę korzeniami, razem z moją ówczesną przyjaciółką wyrywałyśmy kępę trawy, czesałyśmy jej włosy, ubierałyśmy w krawieckie ścinki i stawała się albo mamą, albo tatą, albo jednym z dzieci. Mama koleżanki zajmowała się szyciem i dysponowała skrawkami materiału, które wspaniale udawały ubrania. Ta zabawa w dom z korzeniami udającymi lalki i płytkami od parkietu, którymi znaczyłyśmy w ziemi kolejne pomieszczenia, dawała mi mnóstwo satysfakcji. Nie wiem, czy dziś, w czasach dobrobytu i wszechobecnej konsumpcji, dzieci jeszcze bawią się w ten sposób. Lubiłam też w porze kwitnienia wiśni siadać pod drzewami, gdzie z inną koleżanką tworzyłyśmy całe historie o tym, co stanie się z kwiatkiem, który połkniemy, czy wyrośnie nam w brzuchu owoc, kilka tygodni później połykałyśmy nabożnie pestki zerwanych z tego drzewa wiśni, dalej drążąc tę kwestię. Teraz myślę sobie, że mało w tym może było absurdów PRL-u, a więcej Bullerbyn. Pamiętam też oczywiście zajmowanie miejsca w kolejce po kawę czy papier toaletowy, apele i pochody pierwszomajowe, choć wówczas nie zdawałam sobie naturalnie sprawy z tego, że jesteśmy poddawani indoktrynacji, a w domu się o tym raczej nie mówiło. Szerokim echem odbiła się debata Wałęsa-Miodowicz, a potem pierwsze wybory, które zresztą wywołały, czy też może ujawniły pierwsze polityczne podziały w rówieśniczej grupie. 

 

M.K.: Maria B. z „Długiej zimy w N.” to anty-bohaterka, anty-żona, anty-matka. Zdradza męża, nie kocha swojej córki. Marta Żółkiewska z „Kolebki” to introwertyczka, obsesyjnie poszukująca swojego „ja”, ale w gruncie rzeczy dziewczyna „dobra”. Rogaliki upiecze, dżem usmaży…Którą ze swoich literackich „córek” bardziej lubisz? 

 

A.K.: Zdecydowanie bardziej lubię Martę Żółkiewską, myślę, że ma potencjał, by po rozwikłaniu rodzinnych zawiłości odnaleźć siłę w sobie, niezależnie od dobrych czy złych doświadczeń poprzednich pokoleń, niezależnie od więzów krwi lub ich braku. W takim punkcie jej życia ją opuściłam, wierząc, że jej przyszłość rysuje się jasno. 

 

M.K.: Przyszłość Marii B. raczej nie rysuje się jasno – powieść kończy się strasznie...

 

A.K.: Tak, dla Marii B. nie widzę specjalnie nadziei, dlatego powieść kończy się makabrycznym akcentem. Porażają mnie osoby takie jak ona, niezdolne do refleksji nad sobą, choć jednocześnie cały czas sobą zaabsorbowane. Pojawiają się czasem pytania, czy nie myślałam o tym, żeby dopisać drugą część z tą bohaterką.

 

M.K.: I co? Czytelnicy lubią serie wydawnicze.

 

A.K.: Zupełnie nie widzę takiej możliwości. Maria B. pozostanie tym, kim jest – kobietą upadłą. Mogłaby tylko upaść niżej. Udawać lepiej. Kłamać nawet podczas pobierania powietrza. Ale sądzę, że sylwetka jaką stworzyłam, już daje wystarczająco dobry obraz i dla wielu jest nie do zniesienia. 

 

M.K.: „Długa zima w N.” i „Kolebka” ukazały się w księgarniach w krótkim odstępie czasu i wydane zostały w dwóch różnych oficynach. Pracowałaś nad nimi równocześnie?

 

A.K.: Najpierw napisałam „Długą zimę w N.” i wysłałam książkę do wydawnictw, po czym od razu zaczęłam pisać „Kolebkę”. Musiałam chyba odreagować dość długą, intensywną obecność Marii B. w moim życiu. Fakt, że obie książki zostały wydane w tak krótkim odstępie czasu wiąże się z zawiłościami na rynku wydawniczym, na które nie miałam wpływu, ale też specjalnie nie narzekam. Cieszę się, że oba tytuły wciąż są do nabycia. 

 

M.K.: Co Cię inspiruje? Dlaczego w ogóle zaczęłaś pisać? 

 

A.K.: Nauczyłam się płynnie czytać, kiedy miałam trzy lata. Od tego czasu za najprzyjemniejszą formę rozrywki uznaję wejście w świat literackiej fikcji. Bardzo szybko zorientowałam się, że tak samo przyjemne jest stwarzanie światów. Pisałam wiesze, dramaty, wygrywałam konkursy literackie i polonistyczne olimpiady. Zaprzestałam tego, kiedy zaczęłam tzw. dorosłe życie, czyli po prostu zajęłam się pracą. Wydawało mi się to niepoważne. Teraz uważam, że niepoważne jest przehandlowanie życia za kredyty i konsumpcyjne dobra. Należy trzymać się tego, co czyni nas wyjątkowymi i niepowtarzalnymi. Każdy ma jakąś swoją szczególną cechę, jakiś dar, nie chciałabym nazywać tego talentem, raczej predyspozycją. Wróciłam do pisania po trzydziestce, bo sądzę, że to moja osobista droga, mój sposób przetrawienia rzeczywistości. Inspiracje czerpię z prasy, z obserwacji, z rozmów, z literatury, ale główną rolę grają tu jednak wyobraźnia okiełznana pisarskim warsztatem.

 

M.K.: Nad czym obecnie pracujesz i kiedy możemy spodziewać się kolejnego tytułu? Mam nadzieję, że niebawem…? 

 

A.K.: Ukończyłam trzecią powieść, całkiem inną od dwóch poprzednich. Bardzo współczesną i dotykającą aktualnej problematyki. Jest też, jak sądzę, dość kontrowersyjna. Mam nadzieję, że niebawem ukaże się drukiem, niestety nie mogę jeszcze podać żadnych wiążących szczegółów.  Myślę nad kolejną. Proces powstawania książki zawsze zaczyna się od tego, że jakiś temat mocno mnie uwiera. I jest teraz taki jeden temat, ale wciąż szukam dla niego odpowiedniej formy. 

 

M.K.: Mam nadzieję, że wkrótce ją znajdziesz:) Życzymy powodzenia!

Dodaj komentarz

Wywiad z Agnieszką Lingas-Łoniewską "Witajcie w moim czystym świecie"

  • Drukuj
Szczegóły
Kategoria: Wywiady
Utworzono: środa, 11, czerwiec 2014 10:09

Rozmowa Magdaleny Knedler z Agnieszką Lingas-Łoniewską, autorką powieści „Brudny świat”

 

Agnieszka Lingas-Łoniewska zadebiutowała w roku 2010 – od tego czasu minęło pięć lat, a  jej dorobek pisarski powiększył się o kilkanaście książek. Tworzy zawodowo. Nie narzeka na polski rynek wydawniczy i otwarcie mówi o tym, że utrzymuje się tylko z pisania. Jej książki są ciepło przyjmowane przez czytelników i rozchodzą się w dużych nakładach. Brudny świat, powieść, którą w tym roku opublikowało wydawnictwo Novae Res, powstała cztery lata wcześniej i ukazała się w... USA. Z Agnieszką Lingas-Łoniewską rozmawiamy o sukcesie Brudnego świata, pisarskich doświadczeniach i planach na przyszłość. 

 

 



 

 

 

Magdalena Knedler: Powieść Brudny świat ukazała się po raz pierwszy w 2010 roku za oceanem. Wielu polskich pisarzy marzy o tym, by publikować swoje książki za granicą - jak Ci się to udało?

 

Agnieszka Lingas-Łoniewska: To był taki eksperyment, coś na zasadzie: „sprawdźmy, czy to w ogóle jest możliwe”. Nie robię z tego wielkiego halo, po prostu wysłałam tekst do pierwszego z brzegu wydawnictwa i udało się. Jeden z wielu pomysłów, który zrealizowałam. Dzięki temu zobaczyłam jak duże są różnice w procesie wydawniczym w USA i w Polsce.

 

M.K.: Dlaczego zdecydowałaś się na polskie wydanie dopiero teraz, po czterech latach?

A.L.Ł.: Akcja Brudnego świata dzieje się w USA i gdy byłam debiutantką, wiedziałam, że wydawnictwo raczej nie będzie chciało wydać książki, której akcja nie dzieje się w Polsce.

 

M.K.: Jak to? Przecież polscy autorzy coraz częściej decydują się na „zagraniczne” miejsce akcji...

A.L.Ł.: Tak, obecnie powstaje wiele takich powieści polskich autorów, dlatego też podjęłam decyzję, aby zaproponować wydanie tej powieści u nas. Wydawnictwo Novae Res wykupiło prawa od wydawcy amerykańskiego i w lutym tego roku ta dramatyczna historia ukazała się w Polsce. Została bardzo dobrze przyjęta i wywołała prawdziwy boom mailowy, bo po premierze dostałam chyba najwięcej maili od czytelniczek w różnym wieku.

 

M.K.: W Brudnym świecie znajdziemy wiele odniesień do Wichrowych Wzgórz Emily Bronte. W kilku miejscach wprost cytujesz fragmenty tej powieści. Od początku zamierzałaś napisać fan fiction, czy tak wyszło przypadkiem?

A.L.Ł.: Nie, ta powieść powstawała jako odrębna historia, ale za namową koleżanki, która odwiedzała forum poświęcone sadze Zmierzch, zmieniłam imiona na „zmierzchowe”... 

 

M.K.: „Zmierzchowe”?:) 

A.L.Ł.: Taka była konwencja forum!:) Zaczęłam tam wrzucać Brudny świat jako powieść w odcinkach. Pamiętam, że ta historia była w czołówce, jeśli chodzi o ilość odsłon i wzbudziła szereg emocji, po każdym rozdziale dostawałam setki komentarzy, to był dla mnie szok.

 

M.K.: Postanowiłaś kuć żelazo...

A.L.Ł.: Tak. Wersja oryginalna została przygotowana przeze mnie w 2010 roku i w takiej formie wysłałam ją do Stanów. Niedawno dowiedziałam się, że Brudny świat znalazł się w encyklopedii fantastyki pod hasłem „fan-fiction”, tuż obok Cassandry Clare, między innymi. A jeśli chodzi o nawiązania do Wichrowych wzgórz, to przecież miłość Tommy’ego i Kati jest tak samo tragiczna, jak bohaterów powieści Bronte.

 

M.K.: Tak, miłość Kati i Tommy'ego jest tak samo tragiczna, ale też tak samo... daleka od ideału. Z tym, że w Wichrowych Wzgórzach bohaterowie jeszcze bardziej ranią siebie nawzajem. Nie lubisz bajek ze szczęśliwymi zakończeniami?

A.L.Ł.: Lubię, gdy książka „boli”. Gdy po jej przeczytaniu zostaje coś w czytelniku, gdy nie może przestać myśleć o właśnie pochłoniętej historii, gdy analizuje wszystko od początku i zastanawia się „co by było gdyby”. Najgorsza byłaby obojętność, a jeśli powieść wywołuje emocje, negatywne lub pozytywne, to najlepsza dla mnie zapłata. A tak między nami, uważam, że Brudny świat ma idealne zakończenie. Dzięki tej wielkiej miłości, Tommy Cordell nie żyje już w brudnym świecie. Ale swojego czystego świata nigdy wam nie pokaże.

 

M.K.: Skąd pomysł na osadzenie akcji w Los Angeles, w światku gwiazd rocka, top modelek i szaleńczych imprez?

A.L.Ł.: Idealne miejsce dla szołbizu, poza tym to miasto wzbudza we mnie szereg emocji, dużo czytam o LA, chciałabym kiedyś tam polecieć.

 

M.K.: Research zajął Ci dużo czasu? Zbierałaś materiały sama, czy też może konsultowałaś się z ludźmi profesjonalnie zajmującymi się muzyką?

A.L.Ł.: Zbierałam materiały sama, muzyka stanowi moją wielką pasję, czytam wspomnienia muzyków rockowych, ich biografie, zapiski. Oglądam też filmy poświęcone twórczości topowych gwiazd, dlatego też to wszystko bardzo pomogło mi stworzyć postać Tommy’ego Cordella.

 

M.K.: Gdzie szukasz inspiracji, zanim zasiadasz do pisania?

A.L.Ł.: Przede wszystkim muzyka jest dla mnie wielką inspiracją, a symptomy tego możecie odnaleźć w playlistach, każdorazowo dołączonych do książek. Możecie także posłuchać tych kawałków na moim kanale na youtube. 

 

M.K.: Czyli nie tworzysz w pełnym skupieniu i ciszy? Nie izolujesz się od dźwięków? 

A.L.Ł.: Nie potrafię pisać bez muzyki! To ona mnie nakręca i daje natchnienie, a także pomysły na kolejne zwroty akcji. W Brudnym świecie znajdziecie takie kawałki, jak Passenger Iggy'ego Popa, Pretty on scarlet Guano Apes, Baby, I’m gonna leave you Led Zeppelin, czy w finale Just to let you know Cultured Pearls.

 

M.K.: A jak to jest ze słynną weną? Czekasz na nią, czy podchodzisz do pisania bardziej "rzemieślniczo" i zadaniowo?

A.L.Ł.: Wena jest niezbędna, bez niej wszystko leży i kwiczy. Ale jestem pracoholiczką i dobrą organizatorką, poza tym jestem bardzo obowiązkowa i pilnuję terminów.

 

M.K.: Próbujesz przesuwać deadline?:)

A.L.Ł.: Deadline dla mnie to rzecz święta! Tekst zawsze oddaję przed czasem. Oczywiście mam chwile załamania i ogarnia mnie poczucie, że w życiu nie skończę książki, nad którą właśnie pracuję. Wówczas zostawiam tekst, zajmuję się czymś innym, relaksuję się, a wówczas pomysły, chęci wracają z nawiązką.

 

M.K.: Czytasz recenzje swoich książek? Opinie czytelników? Boli Cię krytyka?

A.L.Ł.: Czasami czytam, różnie bywa, zależy od mojego humoru. Krytyka boli, nie będę czarować, że nie. Najbardziej bolą niekonstruktywne pierdoły, uderzające we mnie jako osobę, a nie jako autora książki. Chociaż ostatnio tego jakby mniej. Więcej mam jednak pozytywnych odbiorów moich powieści.

 

M.K.: Miałaś kiedykolwiek problemy z publikacją swojej pierwszej powieści?

A.L.Ł: Nie.

 

M.K.: Żartujesz? Wielu początkujących pisarzy staje na rzęsach, żeby wydać swoją pierwszą powieść...

A.L.Ł.: Moja droga pisarska rozpoczęła się całkiem sprawnie. Wysłałam do kilkunastu wydawnictw Bez przebaczenia i Zakręty losu (tom I). Pierwsze odpowiedzi przyszły po 3 miesiącach jakoś. Potem, gdy już podpisałam umowę, nadal przychodziły. 

 

M.K.: Wiele słyszy się ostatnio słów krytyki na temat polskiego rynku wydawniczego. Autorzy narzekają na słabą promocję swoich książek, niskie zarobki... Jakie są Twoje doświadczenia?

 

A.L.Ł.: Łączy mnie kontrakt z wydawnictwem Novae Res, który zagwarantował mi normalne dochody i na chleb mi starcza. A nawet więcej niż tylko chleb. Oczywiście nie stałoby się tak, gdyby moje książki nie były ciepło przyjmowane przez czytelników i nie kupowane w całkiem miłych nakładach. 

 

M.K.: Czyli nie zasuwasz na kasie w Biedronce i nie piszesz po nocach? :)

A.L.Ł.: W tej chwili nie pracuję już zawodowo (byłam dyrektorem w korporacji), poświęciłam się pisaniu.To było moim marzeniem, aby utrzymywać się z pisania i udało mi się to osiągnąć. Co jest moją wielką radością i wiarą w to, że jeśli czegoś bardzo się chce, to należy i ciężko pracować i w to wierzyć. A wówczas marzenia naprawdę mają szansę się spełnić.

 

M.K.: Nad czym obecnie pracujesz?

A.L.Ł.: Kończę II tom trylogii chorwackiej, Szukaj mnie wśród lawendy. Zofia. Tom I nosi podtytuł Zuzanna i będzie miał premierę w październiku podczas Krakowskich Targów Książki. Tom III będę pisała jesienią, będzie miał podtytuł Gabriela. Jest to opowieść o trzech siostrach, wielkich miłościach, tajemnicach z przeszłości i ludzkich dramatach. Akcja książek dzieje się oczywiście w Chorwacji, na półwyspie Peljesac, w Polsce i w Niemczech. W książkach będzie umieszczony QR code, dzięki któremu będzie można przenieść się na stronę z fotografiami miejsc, o których przeczytacie w tych powieściach. Będą to zdjęcia autorstwa mojego męża i naszych przyjaciół. I w tych wszystkich miejscach byłam osobiście, tak więc tutaj research namacalny. 

 

M.K.: Będzie wzruszająco? Na forach internetowych czytelnicy piszą, że do Twoich książek powinni dawać gratisowe chusteczki...

A.L.Ł.: Mam nadzieję, że nieraz popłaczecie się podczas lektury tej trylogii...

 

M.K.: Będziesz jeszcze próbowała swoich sił w USA?

A.L.Ł.: Jasne, że będę, mam kilka książek już przetłumaczonych. Będziemy próbować :) A co, do odważnych świat należy :)

 

M.K.: Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów:)

A.L.Ł.: Również serdecznie dziękuję :)

 

Dodaj komentarz

Wywiad z Mariuszem Kotowskim, autorem książki "Pola Negri. Własnymi słowami"

  • Drukuj
Szczegóły
Kategoria: Wywiady
Utworzono: wtorek, 22, kwiecień 2014 09:02

Ten wywiad zawdzięczamy Magdalenie Knedler, która dotarła drogą telefoniczną aż do Texasu, aby namówić autora książki na rozmowę. Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Mariuszem Kotowskim, autorem książki "Pola Negri. Własnymi słowami", która niedawno była recenzowana na naszym portalu właśnie przez Magdalenę. Miłej lektury!

Rozmowa Magdaleny Knedler z Mariuszem Kotowskim – amerykańskim reżyserem i pisarzem polskiego pochodzenia – o książce „Pola Negri. Własnymi słowami” 

 

Mariusz Kotowski – amerykański reżyser filmowy polskiego pochodzenia. Pisarz, choreograf, tancerz i producent, kierujący własną filmową firmą producencką Bright Shining City Productions LLC, działającą w Austin (Teksas) i w Los Angeles (Kalifornia). Autor książek o życiu Poli Negri - „Pola Negri. Legenda Hollywood”, „Pola Negri. Własnymi słowami”(redakcja i opracowanie) i najnowszej - „Pola Negri: Hollywood’s First Femme Fatale”. 

 

- - -

 

 

 

Jest czwartek, godzina 20:30 czasu polskiego. Dla mnie ten dzień już się kończy, dla pana Mariusza Kotowskiego – dopiero zaczyna. Dzielą nas godziny, tysiące kilometrów i ocean. Łączy – Pola Negri. To o niej właśnie będziemy rozmawiać. W głosie pana Mariusza słychać ogromną energię. Mówi z pasją i zaangażowaniem, odpowiada na pytania chętnie i szczegółowo. Okropnie się irytuje, kiedy nawiązuję do stereotypów na temat Negri. Ta rozmowa zapowiada się bardzo ciekawie... Zwłaszcza, że o stereotypy i obiegowe opinie (przeważnie negatywne) na temat tej słynnej niegdyś aktorki pytam często – Internet jest nimi wręcz naszpikowany. Chcę obalić mity. Chcę dowiedzieć się prawdy...   

 

1. Magdalena Knedler: Wielu polskich aktorów próbowało i próbuje zrobić karierę za granicą. Pola Negri dotarła do samego Hollywood. Dlaczego akurat jej się udało?

 

Mariusz Kotowski: Nie można mówić o tym, że Poli Negri się „udało”. Pola Negri zrobiła karierę przede wszystkim dlatego, że ciężko pracowała. Podchodziła do swoich zadań profesjonalnie, była zawsze dobrze przygotowana. Rozumiała również zasady show biznesu. Wiedziała, że musi znać odpowiednich ludzi i szukać opieki odpowiednich ludzi – oczywiście nie w negatywnym tego słowa znaczeniu. Chodziło raczej o specyfikę robienia kariery, która nigdy nie jest tylko i wyłącznie efektem jednostkowych działań. Sukcesu nie odnosi się w pojedynkę – trzeba mieć przy sobie ludzi, od których można się czegoś nauczyć, przyjąć odpowiednie rady, podjąć właściwe decyzje. Dla Poli Negri z pewnością ważną osobą była jej matka – Eleonora z Kiełczewskich. Ona również świetnie rozumiała to, że do sukcesu trzeba się dobrze przygotować, że to nie przychodzi ot tak sobie. Eleonora wiedziała, że musi pomóc córce, nauczyć ją czegoś o życiu, ułatwić jej wejście do odpowiedniego towarzystwa. Przekazała jej mądrość życiową. Pola Negri również była mądrą kobietą. To widać, kiedy czytamy jej pisma. Warto również wspomnieć o tym, że Pola Negri – kiedy już odniosła sukces – zawsze pomagała innym, prowadziła działalność charytatywną, wspierała tych, którzy pomogli jej u progu kariery. Matki również nigdy nie opuściła. Opiekowała się nią do końca życia. 

 

2. M.K: Pola Negri była u szczytu swojej kariery w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Później postanowiła poświęcić się rodzinie i przejść na emeryturę. Po stracie dziecka i rozpadzie drugiego małżeństwa wróciła do pracy – nigdy jednak nie udało jej się odzyskać dawnej pozycji. Pod koniec lat czterdziestych zrezygnowała z grania w filmach. Spotkałam się z opinią, że to przez jej obco brzmiący akcent, jednak kiedy czytałam jej eseje krytyczno-filmowe, odniosłam wrażenie, że Negri po prostu... przestała lubić kino...

 

Mariusz Kotowski: Pola Negri miała wyrobione nazwisko, była legendą kina, zdobyła pozycję, o jakiej wiele gwiazd mogło tylko pomarzyć. Kiedy osiągnęła pewien wiek, nie chciała już kreować się na diwę – nie musiała tego robić. Nie musiała sobie niczego udowadniać. Poza tym w tamtych czasach nie pisało się wielu dobrych ról dla dojrzałych kobiet – takie role można było policzyć na palcach. Wbrew pozorom nawet teraz nie pisze się ich wiele – tak jak i nie ma wielu dojrzałych aktorek, dla których kino jest wciąż prawdziwą pasją. Nazwiska się powtarzają – Meryl Streep... 

 

Obco brzmiący akcent? To jakaś bzdura! Pola Negri zrobiła przecież wiele filmów mówionych, w tym „Na rozkaz kobiety” (1932) i „Mazur”(1935), w którym również śpiewa, i jakoś nikt nie miał problemu z akcentem! Głos również miała bardzo dobry, wcześniej przecież grała w teatrze, była przygotowana do tego zadania. 

 

Jeżeli chodzi o jej miłość do kina... Tak, Pola Negri do pewnego stopnia przestała kochać kino. Mało tego – ona przewidziała, że kino umrze, że zje własny ogon. Wiedziała, że film mówiony jest dobry wtedy, kiedy ma dobry scenariusz i dobre dialogi – jeśli tego nie ma, film staje się płaski i bezbarwny, aktorzy grają sztucznie, to już nie jest sztuka, tylko siedzenie i gadanie. Nie ma prawdziwego grania, nie ma dynamiki, nie ma dramatyzmu. A Negri była artystką! Chciała uprawiać sztukę. Irytowały ją schematyczne scenariusze, płaskie emocje... Ze swoimi poglądami wybiegała w przyszłość – swoje eseje pisała mniej więcej siedemdziesiąt lat temu, a niektóre z nich są aktualne do dziś. Wystarczy spojrzeć na pewne współczesne filmy i seriale... Negri osiągnęła już sukces. Nie musiała tkwić w tym biznesie na siłę. 

 

3. M. K.: Ale rola w „Bulwarze zachodzącego słońca” Billy'ego Wildera była napisana z myślą o dojrzałej aktorce właśnie. Podobno miała w tym filmie zagrać Pola Negri, ostatecznie jednak zaangażowano Glorię Swanson. Dlaczego? Panują na ten temat sprzeczne opinie. Jedna głosi, że Wilderowi nie spodobał się akcent Negri, inna, że sama Negri odrzuciła tę rolę... A przecież swego czasu był to naprawdę wielki film – trzy Oscary i osiem nominacji, w tym za główną rolę kobiecą...

 

Mariusz Kotowski: Nie wiem, jakie panują opinie, wiem, jak było. I znowu ten akcent? Nie... Billy Wilder pod koniec lat czterdziestych szukał gwiazdy, by zagrała w jego filmie. Scenariusz się wówczas do niczego nie nadawał – był po prostu słaby. Wilder rozmawiał najpierw z Mae West i Mary Pickford, później z Polą Negri. Negri nie spodobał się scenariusz, Wilder nie miał wtedy pieniędzy na dokonanie poprawek, a poza tym główną rolę w tym filmie miał grać Montgomery Clift. Clift grał delikatnie, był subtelny, Negri z kolei grała charyzmatycznie, mocno i nie pasowali do siebie. Wilder pracował nad scenariuszem przez kilkanaście miesięcy, obsadzono innego aktora (William Holden), bardziej odpowiedniego do tego filmu, w tym czasie do USA przyjechała matka Poli Negri, więc aktorka nie chciała angażować się w projekt, ostatecznie rola przypadła Glorii Swanson...

 

4. M.K.: Pola Negri przerwała swoją aktorską emeryturę w latach sześćdziesiątych, by wystąpić w filmie Walta Disneya „Księżycowe prządki”. Dlaczego zrobiła wyjątek akurat w wypadku tego filmu? Rola Madame Habib nie była przecież zbyt rozbudowana?

 

Mariusz Kotowski: To była bardzo dobra rola! Poza tym jaka emerytura? Ona po prostu nie chciała grać! Ale zadzwonił do niej właściwy człowiek. Człowiek, z którym warto było porozmawiać. Książka „Księżycowe prządki” okazała się bestsellerem, Negri ją czytała, później przeczytała scenariusz i uznała, że rola jest interesująca i warto wziąć udział w tym projekcie. Poza tym, nie oszukujmy się, dobrze zarobiła... Na występ w tym filmie złożył się szereg ważnych czynników. Od artystycznych po biznesowe. Pola Negri dostawała również sporo propozycji z Polski, ale... o ich odrzuceniu decydowała często postawa roszczeniowa, propozycje, by pracowała za darmo lub za symboliczną kwotę. A przecież Pola Negri była wielką gwiazdą! Osiągnęła sukces, o jakim wielu aktorów mogło tylko marzyć... Negri była rozczarowana brakiem ciekawych propozycji z Polski, rozczarowana tą roszczeniową postawą.  

 

5. M.K.: Czy zgadza się Pan z opinią, że najwartościowsze pod względem artystycznym filmy Negri powstały w Niemczech jeszcze przed jej wyjazdem do USA? Mowa tutaj głównie o filmach reżyserowanych przez Ernsta Lubitcha. 

 

Mariusz Kotowski: Ernst Lubitch miał szczęście, że poznał Polę Negri. On był dobry, jego filmy były dobre, ale Pola...  to o nią chodziło. Negri była gwiazdą tych obrazów, wyznaczała jakość, spajała je w całość. Ona też pomogła Lubitchowi w karierze, obstawała, by to on reżyserował jej filmy. To nieprawda, że niemieckie filmy Negri są najbardziej wartościowe artystycznie. Jej amerykańskie filmy też są bardzo dobre – wiele z nich okazało się wielkimi przebojami, jak choćby „Hotel Imperial”. Nie można tym obrazom odbierać jakości. Poza tym były też bardzo dobre filmy francuskojęzyczne – Negri świetnie mówiła po francusku – i znakomita „Ulica potępionych dusz”, nakręcona w Wielkiej Brytanii. 

 

6. M.K.: Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że Pola Negri wstydziła się swojego pochodzenia i nie wróciła do Polski pomimo licznych zaproszeń. Kłóci się to nieco z jej pismami, w których określa się jako patriotkę...

 

Mariusz Kotowski: Czytała Pani książkę, niech mi Pani powie, czy Pola Negri była patriotką? Była? No właśnie! To wszystko jakaś dziwna propaganda... Nie wróciła, bo nie miała do czego, o propozycjach filmowych (i ich specyfice) już mówiliśmy wcześniej. W Stanach miała wszystko – ugruntowaną pozycję, dom, zabezpieczoną przyszłość, sprowadziła tam swoją matkę... Pola Negri zawsze podkreślała to, że jest Polką. A przecież mogła przemianować się na aktorkę „niemiecką” - to w Niemczech zaczęła robić prawdziwą karierę. A Niemcy? Z pewnością stawialiby jej teraz pomniki, wydawali jej filmy na DVD i uznawali za pierwszą przed Marleną Dietrich i Gretą Garbo! Bo Pola Negri była pierwsza! Niemcy uważaliby ją za swoją „wielką” gwiazdę, ale Negri nie chciała być postrzegana jako niemiecka aktorka. Mówiła o tym, że jest z Polski, z Lipna... I pewnie było jej ciężej z tym, niż gdyby uznała się z aktorkę niemiecką. Nie wiem, dlaczego Polacy tak ją postrzegają – to jest chyba temat na cały osobny artykuł? Dlaczego Polacy nie są z niej dumni? Dlaczego nie wydają jej filmów na DVD? Ostatnio oczyszczono film  „Mania” (1918) - odbyło się kilka pokazów w Polsce. Dlaczego ten film nie miał szerszej dystrybucji? Dlaczego nie wydano tego na DVD? Jest to niepojęta rzecz... Filmy Poli Negri powinny być dostępne szerszej publiczności, powinno się je odnawiać, powinni je oglądać studenci aktorstwa. Przecież to była wielka aktorka! I nigdy nie wstydziła się tego, skąd pochodziła. Kochała Polaków, ale zwyczajnie bała się tego, co ją mogło tu czekać po powrocie... A Polacy? Są dumni z tego, że Roman Polański zrobił karierę w USA (przed skandalem obyczajowym), tymczasem Polański dla wytwórni Paramount Pictures nakręcił dwa filmy, a Pola Negri – dwadzieścia jeden...  

 

7. M.K.: Jak to było z pogrzebem Rudolfa Valentino? Panuje przekonanie, że Pola Negri wykorzystała pogrzeb swojego narzeczonego w celach – jakbyśmy to dziś ujęli – „marketingowych”. Ponoć rozpaczała publicznie i demonstracyjnie mdlała, zawsze na oczach dziennikarzy, co odbiło się na jej wizerunku. Może Pan coś na ten temat powiedzieć? Ze wspomnień Negri wynika, że ją i Rudolfa Valentino łączyło prawdziwe uczucie.

 

Mariusz Kotowski: W celach marketingowych? Z pewnością nie wpłynęło to źle na jej wizerunek. Po śmierci Rudolfa Valentino wyszedł „Hotel Imperial” i okazał się ogromnym sukcesem, zarobił mnóstwo pieniędzy. Negri nie ucierpiała wizerunkowo, z powodzeniem promowała film. Mdlała? No... była młoda, miała dopiero trzydzieści lat, reagowała emocjonalnie, pokazywała to mocno – być może uwierzono, że robiła to na pokaz? Valentino umarł w Nowym Jorku, Pola kręciła film w Hollywood, jechała na jego pogrzeb bardzo długo, była wykończona fizycznie i emocjonalnie... Miała przecież wyjść za niego za mąż, łączyła ich silna więź. Być może żerowano na tej tragedii, stąd opinie. Ludzie niekiedy wypisują różne rzeczy...

 

8. M.K.: Jak Pan myśli, dlaczego świat zapomniał właściwie o Poli Negri? Pamiętamy o Charliem Chaplinie, o Glorii Swanson, Grecie Garbo, nawet o Rudolfie Valentino, który zmarł tak wcześnie, a wielu z nas nie potrafi wymienić nawet jednego filmu z Negri...

 

Mariusz Kotowski: Większość tych aktorów to i tak tylko nazwiska. Nazwisko Negri również jest pamiętane, a nieznajomość twórczości i dokonań wynika z tego, o czym mówiliśmy wcześniej. Brak DVD, brak szerszej dystrybucji... Trzeba wydać jej filmy, oglądać je! Chciałbym, żeby ktoś w Polsce wreszcie wziął się za ten materiał i napisał książkę o Poli Negri – o jej działalności w Polsce. Powinna istnieć jakaś instytucja, która zajmowałaby się przechowywaniem pamięci o Poli Negri, jakieś Towarzystwo. W Lipnie jest taka placówka (Lipnowskie Towarzystwo Kulturalne im. "Poli Negri"), ale niewielka... A Warszawa, Sosnowiec? Przecież tam również występowała Negri! Mam nadzieję, że książka o Poli Negri powstanie w Lipnie. To mała miejscowość, ale z pewnością znajdzie się tam wiele takich osób, które potrafią dobrze pisać... Niech ktoś to w końcu zrobi. Liczę na to. Czekam na polską książkę o Poli Negri w Polsce. W Stanach wyszła właśnie moja nowa pozycja – „Pola Negri: Hollywood’s First Femme Fatale”. Więcej książek o Negri nie napiszę. Czekam, aż ktoś w Polsce sięgnie po ten materiał. Powtarzam: niech ktoś to w końcu zrobi...

 

M.K.: Dziękuję Panu bardzo za tę rozmowę!

 

- - -

 

Obiegowe opinie i stereotypy, które przytaczam w swoich pytaniach, to efekt wnikliwego internetowego researchu. Na forach internetowych – polskich i zagranicznych – możemy przeczytać rozmaite opinie na temat Poli Negri, „fakty” z jej życia, przekłamania i wnioski, które płyną z informacji niepopartych rzetelną wiedzą. To oczywiste, że obecnie człowiek najpierw szuka wiadomości w Sieci, a dopiero później sięga po odpowiednie pozycje książkowe. A przynajmniej czyni tak większość. Zależało mi na tym, żeby pewne rzeczy wyprostować, obalić mity, odbrązowić nieco postać Poli Negri, która powinna być w Polsce nie tylko pamiętana, ale z której także Polacy powinni być szczerze dumni. Pola Negri to kawał kultury – światowej, lecz także naszej lokalnej, polskiej. (Magdalena Knedler)

 

Poniżej podaję kilka linków do stron internetowych, które odwiedziłam:

 

http://www.imdb.com/name/nm0624470/board/thread/73238584

 

http://www.imdb.com/title/tt0043014/trivia?ref_=tt_trv_trv

 

http://www.imdb.com/name/nm0624470/bio?ref_=nm_dyk_trv_sm#trivia

 

http://www.filmweb.pl/person/Pola+Negri-69525/discussion/Któtki+materiał+o+Poli+Negri-1593037

 

http://gwiazdy-kina-xx-wieku.blog.onet.pl/2011/01/30/pola-negri-ciekawostki/

 

 

 

2 komentarze

Wywiad z Saszą Hady, autorką "Trupa z Nottingham"

  • Drukuj
Szczegóły
Kategoria: Wywiady
Utworzono: wtorek, 12, listopad 2013 18:26

„Mnie w Nottingham interesował przede wszystkim trup na biurku” - z Saszą Hady rozmowa o „Trupie z Nottingham”

Trup z Nottingham jest drugą książką w dorobku Saszy Hady. Wydane w ubiegłym roku Morderstwo na mokradłach z miejsca podbiło serca czytelników, którzy z niecierpliwością oczekiwali kolejnej odsłony przygód Nicka Jonesa i Ruperta Marleya.

Z Saszą Hady rozmawiamy o kryminale biurowym, podglądaniu detektywa-partacza, pisarskich planach na przyszłość i jeszcze o tym, co to właściwie jest „retro”. Zapraszamy do lektury wywiadu.

 

Magdalena Knedler: Akcję Morderstwa na mokradłach – pierwszej odsłony przygód Nicka Jonesa i Ruperta Marleya – umieściła Pani w małej angielskiej wiosce. W Trupie z Nottingham mamy już miejską scenerię. Dlaczego akurat Nottingham?

Sasza Hady: Szczerze mówiąc, wybrałam Nottingham dość przypadkowo (może z przekory, bo przecież kojarzy się zawsze z jedną historią i jednym słynnym bohaterem). Dużo ważniejsza niż samo miasto była dla mnie przestrzeń wydawnictwa. Trup z Nottingham to kryminał biurowy, a nie miejski, i dlatego tym razem nie drażniłam się z topografią tak jak w przypadku Morderstwa na mokradłach. Nottingham to bardzo urokliwe angielskie miasto, ale nie czułam potrzeby "opowiadania" go na nowo. Mnie w Nottingham interesował przede wszystkim trup na biurku ;-) 

 M.K.: Wiem, że pracowała Pani bądź nadal pracuje jako redaktor. A tutaj mamy trupa w wydawnictwie i wiele tzw. zawodowych smaczków. Coś szczególnego Panią zainspirowało do wykreowania podobnej scenerii?

S.H.: Praca w wydawnictwie jest bardzo inspirująca i - chociaż pewnie ktoś, kto nie pracował w branży, raczej by się tego nie domyślił - pełna swoistej dynamiki. To nie jest tak, że redaktorzy siedzą sobie wygodnie przy biurkach i w błogim spokoju poprawiają interpunkcję, popijając herbatkę ziołową. W wydawnictwie na co dzień ścierają się różne osobowości, opinie, wizje organizacji pracy, listy priorytetów, gusta... Wydanie dobrze opracowanej książki wymaga wytrwałej pracy wielu osób, a zaangażowanie w dany projekt pociąga za sobą również reakcje emocjonalne. Pikanterii dodaje także praca na czas: niekiedy dotrzymanie terminu oddania książki do druku wydaje się absolutnie niemożliwe i trzeba podejmować trudne decyzje. Słowem, kiedy robi się gorąco, lepiej, żeby nikomu nie wpadły w ręce ostre nożyczki, bo różnie mogłoby się to skończyć ;-)

W którymś momencie doszłam do wniosku, że wydawnictwo to świetne miejsce na zbrodnię; tymczasem bardzo mało jest kryminałów, których akcja rozgrywa się w takich dekoracjach (mogę wymienić np. Grzech pierworodny P.D. James).  

M.K.: Narracja w Trupie z Nottingham jest bardziej zdezintegrowana niż w Morderstwie na mokradłach. W Pani poprzedniej książce narrator rzadziej opuszczał głowę Nicka Jonesa, by zrobić sobie wycieczkę po umyśle innego bohatera. W Trupie otrzymujemy wiele punktów widzenia, a wręcz kilka historii, które zasługują na miano „osobnych” (np. Amiya i Danny). Skąd ta zmiana?

S.H.: Zmiana, którą Pani dostrzegła, jest bardzo naturalna i chociaż nie zaplanowałam tego wszystkiego z długopisem w garści tudzież pedantyczną tabelką w Excelu, to właśnie tak chciałam to przeprowadzić. Pierwsza część posłużyła ekspozycji głównych bohaterów: Nicka, Ruperta i Ann i zbudowaniu atmosfery świata przedstawionego. Dla mnie - debiutantki - to też był całkiem nowy świat i chciałam go poprzez tę książkę poznać. Mając za sobą to wprowadzenie, w drugiej części mogłam sobie pozwolić na różne wycieczki i otwieranie kolejnych perspektyw bez obawy, że postaci głównych bohaterów gdzieś w tym zginą i się rozmydlą. 

Morderstwo na mokradłach na pewno zostanie na zawsze moim ukochanym pierworodnym dzieckiem, ale pisanie Trupa z Nottingham dostarczyło mi więcej satysfakcji, bo było trudniejsze i wymagało przejścia o poziom wyżej. Sama jestem ciekawa, jak to będzie z trzecią częścią ;-)    

 M.K.: Zauważam również jakąś intensywniejszą wymianę emocji między głównymi bohaterami. Rupert i Nick mają kilka „momentów”. Podczas lektury naprawdę zaczęłam współczuć biednemu Rupertowi... Mam wrażenie, że trochę go tu Pani bardziej uczłowieczyła?

S.H.: Rupert, podobnie jak Nick, rozwija się jako postać - czy też, patrząc z naszej perspektywy: poznajemy go lepiej. W Morderstwie na mokradłach był bohaterem-osobliwością, barwnym, przebojowym i nieco teatralnym, zwłaszcza w porównaniu z nieśmiałym Nickiem. W Trupie możemy zajrzeć pod podszewkę tej postaci (ale nie przesadzajmy z psychologizacją: pod podszewką kryje się przede wszystkim jeszcze więcej Ruperta;-)) Dowiadujemy się o nim więcej, ale też sam Rupert dużo bardziej aktywnie i świadomie uczestniczy w śledztwie (i na przykład odkrywa, że praca detektywa nie zawsze jest przyjemna).

 M.K.: W swoich kryminałach niespecjalnie skupia się Pani na tradycyjnej policyjnej robocie. W niektórych fragmentach Morderstwo i Trupa czyta się jak smakowite powieści obyczajowe...

S.H.: Śledztwo interesuje mnie przede wszystkim jako proces myślowy, a nie zestaw rutynowych czynności dochodzeniowych (chociaż niektórzy potrafią o nich fascynująco pisać). Przy tym dużo bardziej interesujące wydaje mi się obserwowanie przy pracy partacza niż zawodowca. Metody Nicka są chaotyczne, czasami intuicyjne, ryzykowne i całkowicie nieprofesjonalne - a przez to chyba czytelnikom łatwiej mu kibicować w jego szczerych, aczkolwiek nieporadnych wysiłkach. Takie podejście oczywiście sprawia, że warstwa obyczajowa staje się bardziej widoczna. Będę się upierać, że moje książki to kryminały z domieszką humoru, a nie komedie obyczajowe z lekkim wątkiem kryminalnym, ale zdaję sobie sprawę, że granica bywa cienka (to trochę tak, że Nick chce się skupić na pracy, ale w tym samym pokoju Rupert wyprawia dzikie harce w jedwabnym szlafroku ;-))         

 M.K.: Dlaczego na czas akcji wybrała Pani lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku (tak wnioskuję po komputerach i samochodach)?

S.H.: Końcówka lat osiemdziesiątych wydaje mi się bardzo wdzięcznym czasem z obecnej perspektywy. Na to, co wtedy wydawało się szczytem nowoczesności, spoglądamy teraz z lekkim politowaniem, ale też nostalgią (np. pierwsze komputery, które pojawiają się w wydawnictwie D&B). Z drugiej strony to czasy wciąż bardzo nam bliskie, a ja nie chciałam pisać kryminału retro (zakładam, że jeśli się jakiś rok pamięta, to rzecz nie zalicza się do retro;-)) 

 M.K.: Czy Pani książki mają szansę podbić zagraniczny rynek? W Anglii mogłyby się spodobać.

S.H.: Cóż, to trzeba będzie sprawdzić ;-)

M.K.: Skąd pomysł, by w swoich książkach kilka pomniejszych zagadek pozostawiać nierozwiązanych? Np. tutaj mamy dziwną wizytę Emmy w wydawnictwie – czekałam do samego końca na jakieś wyjaśnienie...

S.H.: Te pomysł pojawił się spontanicznie. Kończąc pisać Morderstwo na mokradłach, poczułam bunt na myśl, że teraz - kiedy wiadomo, kto zamordował - muszę wszystko punkt po punkcie wyjaśnić (tym bardziej, że prawdziwy sens niektórych niedopowiedzeń wydawał mi się w tym momencie opowieści dość zrozumiały i nie chciałam nikogo zanudzić). Doszłam do wniosku, że zabawniej będzie pozostawić rozwiązanie części zagadek czytelnikom, którzy sami muszą zdecydować, czy dana odpowiedź ich satysfakcjonuje czy nie. 

Przyznaję jednak, że zagadka z Emmą należy do tych trudniejszych ;-)

M.K.: Czy w Pani kolejnych książkach spotkamy jeszcze Jenny? Niektórzy czytelnicy (-czki) niespecjalnie jej ufają:)

S.H.: Jenny Stanfield powróci w trzeciej części przygód Bendelina i będzie pomagać Nickowi i Rupertowi w rozwiązywaniu zagadki kolejnego tajemniczego morderstwa. 

Nigdy dotąd nie myślałam o niej jako o postaci wzbudzającej nieufność, ale chyba coś w tym jest. Jenny nie można przypisać złej woli, ale jest jedną z tych niewinnych, uroczych osób, które beztrosko rzucają śnieżką w górach, a potem, kiedy lawina pochłania alpejską wioskę, mówią "Ojej" i są szczerze zdziwione. 

 

M.K.: Czy spodziewała się Pani, że Morderstwo na mokradłach zapoczątkuje serię? Bo oczywiście będą kolejne książki o Nicku i Rupercie?

S.H.: Nie, nie spodziewałam się tego. Na pewno nie miałam takich planów, gdy zaczynałam pisać Morderstwo, ale kiedy kończyłam, wiedziałam, że nie chcę się jeszcze rozstawać z Nickiem i Rupertem. Teraz zaczynam pracować nad trzecią częścią, ale czy będzie ich więcej - nie wiem. Nie chcę myśleć "dalej" niż o jedną książkę do przodu (częściowo dlatego, że zawsze mam nadzieję, iż podczas pisania moi bohaterowie przejmą kontrolę nad wydarzeniami - i nawet nie próbuję przewidywać, co będzie się działo potem).  

 M.K.: Zrobi sobie Pani kiedyś małą wycieczkę do innego gatunku, czy zostanie przy powieściach kryminalnych?

S.H.: Bardzo lubię pisać kryminały, ale mam zamiar spróbować swoich sił także w innych gatunkach. W tej chwili pracuję nad kilkoma książkami jednocześnie - jedną z nich jest zbiór opowiadań fantasy. W szufladzie mam też sporo różnych opowieści dla dzieci i ciągle mam nadzieję, że uda mi się je kiedyś wydać.  

 

Dziękuję za rozmowę!

 

 

 

 

1 komentarz

Więcej artykułów…

  1. Między kabaretową sceną a literackimi (za)światami – wywiad z Przemysławem Borkowskim
  2. Wywiad z Joanną Opiat-Bojarską oraz konkurs!
  3. Wywiad z Agnieszką Lingas-Łoniewską przy okazji premiery jej najnowszej powieści "W szpilkach od Manolo"
  4. Wywiad z Małgorzatą Rogalą

Strona 4 z 129

  • Start
  • poprz.
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • nast.
  • Zakończenie

Copyright © 2012 Polscy autorzy. Wszelkie prawa zastrzeżone.

biuro rachunkowe opole - tłumacz przysięgły włoskiego Wrocław - masaz Walbrzych - kontenery Strzegom - Płyty polerowane granitowe Strzegom

profesjonalny dobry hosting

Ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
ZAMKNIJ
Polityka Plików Cookies

Serwis nie zbiera w sposób automatyczny żadnych informacji, z wyjątkiem informacji zawartych w plikach cookies.
Pliki cookies (tzw. "ciasteczka") stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika Serwisu i przeznaczone są do korzystania ze stron internetowych Serwisu. Cookies zazwyczaj zawierają nazwę strony internetowej, z której pochodzą, czas przechowywania ich na urządzeniu końcowym oraz unikalny numer.

Pliki cookies wykorzystywane są w celu:
  1. dostosowania zawartości stron internetowych Serwisu do preferencji Użytkownika oraz optymalizacji korzystania ze stron internetowych; w szczególności pliki te pozwalają rozpoznać urządzenie Użytkownika Serwisu i odpowiednio wyświetlić stronę internetową, dostosowaną do jego indywidualnych potrzeb;
  2. tworzenia statystyk, które pomagają zrozumieć, w jaki sposób Użytkownicy Serwisu korzystają ze stron internetowych, co umożliwia ulepszanie ich struktury i zawartości;
  3. utrzymanie sesji Użytkownika Serwisu (po zalogowaniu), dzięki której Użytkownik nie musi na każdej podstronie Serwisu ponownie wpisywać loginu i hasła;
W ramach Serwisu stosowane są dwa zasadnicze rodzaje plików cookies: "sesyjne" (session cookies) oraz "stałe" (persistent cookies). Cookies "sesyjne" są plikami tymczasowymi, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika do czasu wylogowania, opuszczenia strony internetowej lub wyłączenia oprogramowania (przeglądarki internetowej). "Stałe" pliki cookies przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika przez czas określony w parametrach plików cookies lub do czasu ich usunięcia przez Użytkownika.

W ramach Serwisu stosowane są następujące rodzaje plików cookies:
  1. "niezbędne" pliki cookies, umożliwiające korzystanie z usług dostępnych w ramach Serwisu, np. uwierzytelniające pliki cookies wykorzystywane do usług wymagających uwierzytelniania w ramach Serwisu;
  2. pliki cookies służące do zapewnienia bezpieczeństwa, np. wykorzystywane do wykrywania nadużyć w zakresie uwierzytelniania w ramach Serwisu;
  3. "wydajnościowe" pliki cookies, umożliwiające zbieranie informacji o sposobie korzystania ze stron internetowych Serwisu;
  4. "funkcjonalne" pliki cookies, umożliwiające "zapamiętanie" wybranych przez Użytkownika ustawień i personalizację interfejsu Użytkownika, np. w zakresie wybranego języka lub regionu, z którego pochodzi Użytkownik, rozmiaru czcionki, wyglądu strony internetowej itp.;
  5. "reklamowe" pliki cookies, umożliwiające dostarczanie Użytkownikom treści reklamowych bardziej dostosowanych do ich zainteresowań.
W wielu przypadkach oprogramowanie służące do przeglądania stron internetowych (przeglądarka internetowa) domyślnie dopuszcza przechowywanie plików cookies w urządzeniu końcowym Użytkownika. Użytkownicy Serwisu mogą dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących plików cookies. Ustawienia te mogą zostać zmienione w szczególności w taki sposób, aby blokować automatyczną obsługę plików cookies w ustawieniach przeglądarki internetowej bądź informować o ich każdorazowym zamieszczeniu w urządzeniu Użytkownika Serwisu. Szczegółowe informacje o możliwości i sposobach obsługi plików cookies dostępne są w ustawieniach oprogramowania (przeglądarki internetowej).
Operator Serwisu informuje, że ograniczenia stosowania plików cookies mogą wpłynąć na niektóre funkcjonalności dostępne na stronach internetowych Serwisu.
Pliki cookies zamieszczane w urządzeniu końcowym Użytkownika Serwisu i wykorzystywane mogą być również przez współpracujących z operatorem Serwisu reklamodawców oraz partnerów.