Aktualności
"Łatwopalni" Agnieszka Lingas-Łoniewska (Filia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: niedziela, 22, wrzesień 2013 17:18
Po raz kolejny wrocławska autorka popularnych powieści przygotowała dla czytelników prawdziwy emocjonalny rollercoaster! O ile książkę czyta się w ekspresowym tempie i na wysokich obrotach, to po lekturze trzeba dłuższego czasu, by ochłonąć i opanować myśli.
„Łatwopalnych” określiłabym jako „romans z problemami”, w dodatku nietypowy. Między głównymi bohaterami rodzą się fascynacja i namiętność, ale dręczą ich demony przeszłości. Jarek zmaga się z poczuciem winy. Nękany powracającym obrazem tragicznego wypadku sprzed lat, ciągle ucieka przed światem i ludźmi, właściwie to jednak przed samym sobą. W swojej przepełnionej bólem egzystencji nie znajduje miejsca na pozytywne uczucia, stabilizację, zakotwiczenie w konkretnej przestrzeni, w czyimś sercu. Wciąż gna przed siebie na wspaniałym motocyklu, imając się różnych zajęć, podejmując tymczasowe zlecenia. Jak długo jednak można tak przemykać wśród cieni...? Monika wiedzie spokojny żywot nauczycielki w małym miasteczku. Tkwi w marazmie, w który wpędziły ją poniekąd trudne relacje z matką oraz miłosny zawód sprzed lat. Jest zrezygnowana, zamknięta w swojej skorupie, przytłoczona przez odwieczne konwenanse. Ucieka w marzenia oraz w świat książek, utożsamia się z bohaterką „Błękitnego zamku” L.M. Montgomery. Spotkanie tych dwojga stanowi iskrę wzniecającą ogień, który trawi ich serca, ale jednocześnie użyźnia glebę ich dusz pod ziarno przyszłych zmian. Okazuje się, że oboje są „łatwopalni”, oboje „poparzą się” wskakując w to emocjonalne ognisko. Czy jednak była to słuszna decyzja i jakie będą tego konsekwencje – tego trzeba dowiedzieć się czytając tę powieść!
Zakończenie dalekie jest od „happy endu”. Nie jest wycięte z „romansu kart”, a raczej z dramatu. Zaskakuje, ale wydaje się być korzystne dla całej powieści, nie wpisując jej przez to w czysto romansową konwencję.
Nie spodziewajmy się tu kunsztownych fraz, czy spiętrzonej w półstronicowych akapitach składni. Narracja jest prosta - mknie na skrzydłach krótkich zdań, urwanych myśli, pojedynczych słów. Wciska się „w głowy” bohaterów, oddając stan ich uczuć, gonitwę myśli, a także tok zdarzeń. Dzięki temu przeżywamy wraz z postaciami to, co się dzieje, wprost nie mogąc się od tego oderwać.
Na upartego można by umieścić „Łatwopalnych” w przepastnym worze modnych ostatnio powieści erotycznych, bo i odpowiednich temu gatunkowi scen nie brakuje. Ten aspekt jednak nie wysuwa się na pierwszy plan, wręcz gdzieś umyka, bo bardziej zaakcentowane są problemy bohaterów, emocje i przemiany. Wyraziste jest również tło opowieści – rzecz rozgrywa się na Dolnym Śląsku i autorka zaprezentowała wiele turystycznych atrakcji tego regionu. Są w treści obecne m.in. Wałbrzych, Wrocław, Zamek Czocha, Zagórze, Zamek Grodno, Bielawa, Lubiechowo. Osadzenie akcji w konkretnej przestrzeni wraz z jej krajobrazami i regionalnymi legendami, to nie tylko wyraz lokalnego patriotyzmu, ale literacki walor. Na uwagę zasługują też postaci drugoplanowe, zarysowane ciekawą kreską. Aż się prosi o bliższe poznanie historii Sil i Marcina, Ewy i Adama, pani Mincowej, Berniego, czy nawet wścibskiej sąsiadki Kosmalskiej.
Znając już nieco specyfikę książek „Agnesscorpio” nie mogło zabraknąć tzw. playlisty. Tym razem posłuchamy utworów w wykonaniu m. in. Dido, Rihanny, Maryli Rodowicz, Meli Koteluk, grup Akurat, Happysad, Lemon, Portishead. Dobrane do rozdziałów idealnie!
Być może wypowiem herezję, ale po przeczytaniu „Łatwopalnych” jestem skłonna nazwać Agnieszkę Lingas – Łoniewską „polską Norą Roberts”, przy czym nie chodzi tu o jakąś wtórność, naśladownictwo, czy podobieństwo, ale o stopień „zaczytywalności się” w powieściach obu pań. Osobiście „wpadam po uszy” czytając książki zarówno jednej jak i drugiej autorki. Takiego totalnego „zaczytania się” życzę wszystkim.
"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 1 Agnieszka Turzyniecka
- Szczegóły
- Kategoria: Wasza twórczość
- Utworzono: piątek, 20, wrzesień 2013 13:07
- Autor: Katarzyna Pessel
Dziewczynka z balonikami
Rozdział 1
Prolog
Te mury znają wszystkie sekrety. Tak pomyślałam, kiedy pierwszy raz tu weszłam. Obskurny budynek. Przeczytałam, że placówka istnieje od ponad stu lat. W czasach drugiej wojny światowej była zajęta przez Niemców. Hitlerowcy wywieźli pięćset pacjentów do Oświęcimia, prosto do komory gazowej. Tych, którzy się nie nadawali do transportu, rozstrzelali na miejscu i pochowali na terenie szpitala. Ciekawe gdzie? Może blisko kaplicy, tam, gdzie pomnik? Ciekawe, czy duchy tych pacjentów snują się nocami po korytarzach? Póki co w dzień snują się jeszcze żywe pacjentki, chodzą w tę i z powrotem, tu mówi się na to „mam chodzonego”. Coś każe ci chodzić. Nie wiesz co to jest, ale nie daje ci usiedzieć. Pacjentki marzą o wielkiej ucieczce, ale same nie wiedzą, czy mają uciekać na zewnątrz, czy może to, że tu są, jest już samo w sobie ucieczką. Kiedy siedzę w ciemnej palarni, śmierdzącej starymi petami, czuję, jak ściany pulsują. Tętnią razem z Adele w rytmie „Skyfall”. Gdyby Adele wiedziała, dokąd dotarła. Istnieje plotka, że te mury wszystko chłoną i kiedyś spłoną od nadmiaru... czego? Zajmą się ogniem pościele, w którąś nudną niedzielę. Ogień stanie w błyszczących łazienkach. Jak w tej piosence, w której pacjenci nie chcieli uciekać. Bo my już uciekliśmy. Od was.
1. Najwyższy priorytet.
Trzymam kurczowo torbę podróżną, jakbym w niej miała skarby, a mam tylko parę koszul i książek. Wzięłam kilka, bo nie wiem, ile tu zostanę. Myślę, że nie będzie mnie miał kto odwiedzać, więc nie dostanę nic z zewnątrz. Jak czegoś zapomniałam, to teraz już za późno. Lekarz dyżurny każe mi wjechać na drugie piętro i poczekać w korytarzu, po czym mnie zostawia, dając do zrozumienia, że ma lepsze rzeczy do roboty. Budynek jest nowy, potem się dowiem, że wybudowano go dwa lata temu. Wszystko lśni i pachnie jeszcze farbą. W korytarzu wiszą amatorskie obrazy, domyślam się, że są dziełem pacjentów. Jest schludno i tak jakoś nie jak w szpitalu, nie czuć chloru. Jak na razie nie widzę żadnych łóżek ani pielęgniarek, nawet lekarz, z którym krótko rozmawiałam, nie miał kitla. W holu stoją kanapy, na dwóch ławach rozłożone są czasopisma, a obok nich rośliny w wielkich donicach. Jest pusto. Ogromny hall na parterze jest martwy, jestem tu jedynym gościem. Przenikliwa cisza przywołuje na myśl złe skojarzenia. To miejsce jest kolorowe i zapraszające, ale smutne.
Z tym lekarzem rozmawiałam już w piątek, kiedy z duszą na ramieniu i skierowaniem od lekarza rodzinnego przyjechałam tu po odpowiedzi. Łudziłam się, że powie, iż nie muszę tu zostać. Wystarczą leki. Przecież leki zawsze wystarczają. Doktor Bauer zaprosił mnie do swojego klaustrofobicznego gabinetu na parterze, obejrzał skierowanie i zadał parę pytań. Kiedy się zaczęło, jak wygląda mój dzień, jak się czuję. Odpowiadam szczerze i bez namysłu. Czuję, że muszę zaufać temu człowiekowi, bo innego wyboru już nie mam. On chce słuchać. Inni nie chcą. Inni nie wiedzą, nie mają pojęcia. On przez dziesięć minut chce mnie słuchać i jest to dla mnie takim wyjątkiem, że człowiek ten urasta w moich oczach do rangi uzdrowiciela. Czy może wiedzieć, że pokładam w nim wszystkie nadzieje? Pewnie tak. Ocenił, że mogę poczekać do poniedziałku, bo dzisiaj i tak nie mają miejsc, a ja nie jestem w najgorszym stanie. Zawyrokował, że mam średnią depresję, ale skoro mieszkam sama i nikt mnie nie wspiera, to konieczne jest leczenie szpitalne. Średnia – pomyślałam. Czy to co czuję, jest średnie?
Tamtego dnia wróciłam do domu pełna nowej nadziei. Wierzyłam, że mi pomogą. Wierzyłam, że to jest konieczne i muszę się temu poddać. Byłam gotowa na współpracę. W weekend nawet posprzątałam mieszkanie, bo pomyślałam, że jak wrócę ze szpitala, to będę już zdrowa i nie będę chciała widzieć tego burdelu. Nie zajmowałam się sprzątaniem już od wielu tygodni. Nie zmywałam, nie opróżniałam kosza na śmieci, właściwie tylko leżałam. Od miesiąca nie byłam już w stanie pracować. Byłam kasjerką na stacji benzynowej, wybuchałam spazmatycznym płaczem przy każdym kliencie. W końcu szef dał mi delikatnie do zrozumienia, że czas na bezpłatny urlop, a szefowa wcisnęła w rękę numer do znajomego psychiatry. "On ci pomoże, pomógł mojemu mężowi, który też ma depresję". Ja mam depresję? Szefostwo wiedziało wtedy więcej ode mnie.
Na początku grudnia poszłam do poleconego psychiatry. Właściwie sama sobie postawiłam diagnozę. Powiedziałam, że chyba mam depresję. Nie pytał o nic. Wcisnął mi w rękę receptę na sto sztuk prozaca i kazał przyjść za trzy miesiące. Leki brałam, bez żadnego skutku. Po Bożym Narodzeniu przestałam wstawać z łóżka. Nie jadłam, nie odbierałam telefonu. Wszystko było nierealne, godzina ciągnęła się za godziną, a ja byłam zawieszona gdzieś między czasem a przestrzenią, między bezsensownie grającym telewizorem a stertą zapleśniałych naczyń w zlewozmywaku.
Co sprawiło, że wstałam, zebrałam w sobie ostatnie siły i poszłam do lekarza? Pomógł ktoś, kto już dawno nie żył. Dni mijały mi na zadawaniu sobie pytania, czy lepiej położyć się na torach, czy skoczyć z wieżowca. Ale nawet do tego nie byłam zdolna. Do tego trzeba było wyjść z domu, a ja nie miałam siły. I wtedy pomyślałam o moim bracie ciotecznym, który kilka lat wcześniej popełnił samobójstwo. Miał depresję, tak jak ja – powoli oswajałam się z tą myślą. Poddał się, nie leczył się. Mógł żyć. I tak, leżąc w łóżku, rozmyślałam o jego rodzinie, o rodzicach, o krzywdzie, jaką im wyrządził i o tym, ile mógł w życiu jeszcze osiągnąć. Postanowiłam, że zanim skończę tak jak on, spróbuję pozwolić sobie pomóc. To nic nie kosztowało – prawie nic. Trzeba było tylko wreszcie wstać z łóżka. Zawsze jeszcze będzie czas, żeby się zabić – pomyślałam. Dałam sobie trzy tygodnie i postanowiłam, że po tym czasie, jeśli nie będzie poprawy, skończę ze sobą. Ale najpierw spróbuję. To teraz miało najwyższy priorytet.
Wjeżdżam windą na drugie piętro. Siadam w małym korytarzyku. Po prawej i po lewej widzę przez oszklone szyby oddziały. Akurat jest pora obiadowa, pacjenci siedzą przy stołach. Przyglądam się im dość długo i mam okazję obserwować, co dzieje się w środku. Ludzie nie są w piżamach – to pierwsze, co mi się rzuca w oczy. Wyglądają normalnie. NORMALNIE. To chyba największe zaskoczenie. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego. Przecież to szpital psychiatryczny, tu siedzą czubki. A oni jak na złość wyglądają zwyczajnie i najzwyczajniej w świecie wcinają zupę. Nagle dostaję to, czego oczekiwałam. Jeden z mężczyzn wstaje od stołu i zaczyna chodzić w tę i z powrotem. Twarz ma maskowatą, jakby miał sparaliżowaną mimikę. Jest mocno zgarbiony, głowa leci mu na piersi. Powłóczy nogami, a ręce bezwiednie opadają na biodra. Ktoś podchodzi i prowadzi go w głąb korytarza. Więc tak wyglądają ludzie, których pakuje się psychotropami. Czy ja też tak będę wyglądać? Nagle wstaję, chwytam torbę i zdecydowanym krokiem ruszam w stronę windy. Co ja tu robię? Jestem przerażona. Ale w tej samej chwili drzwi po lewo otwierają się i mały człowieczek z przyjaznym uśmiechem zwraca się do mnie:
- Pani czeka do nas? Nazywam się Barbian, jestem tu psychologiem. Proszę do środka.
Człowiek ten ma w sobie coś tak autorytatywnego, że zapominam o chęci ucieczki i grzecznie podążam za nim na oddział. Jest czternasty stycznia dwa tysiące ósmego roku.
Dziewczynka z balonikami - już wkrótce na naszym portalu.
- Szczegóły
- Kategoria: O książkach, autorach i nie tylko
- Utworzono: środa, 18, wrzesień 2013 07:58
Już w tym tygodniu na naszym portalu ukaże się pierwszy odcinek powieści Agnieszki Turzynieckiej, zatytułowany "Dziewczynka z balonikami".
Autorka zdecydowała się publikować tę historię w internecie i zaprosiła do współpracy Czytajmy Polskich Autorów.
Pierwsze opinie po lekturze "Dziewczynki z balonikami":
Po „Dziewczynkę z balonikami” sięgnęłam z ciekawością, ale też obawą, czy temat nie będzie za bardzo przygnębiający. Wiedziałam, że dotyczy on depresji. Nim przeczytałam 25 odcinków, zastanowiłam się, co sama wiem na temat tej choroby i gdzie się z nią spotkałam. Krąży wiele mitów i poglądów na ten temat. Wiele osób uważa, że osoby z depresją po prostu użalają się nad sobą. Najlepsza dla nich rada to „weź się w garść i zrób coś ze swoim życiem”. Nie można przecież smucić się tak, żeby całymi dniami nie wychodzić z łóżka. Kiedy w naszym życiu nie dzieje się nic poważnego, jakaś tragedia, śmierć czy choroba najbliższej osoby, bankructwo, etc. to nie mamy powodu, by targnąć się na własne życie. Nie może przecież być wytłumaczeniem brak chłopaka, otyłość czy nie najlepsze relacje z rodzicami. Nic bardziej mylnego. Depresja to długoterminowa choroba, o złożonym przebiegu. Przebiegła, bo chory potrafi się dobrze maskować, a potem okazuje się, że jest za późno. Poradników na temat depresji jest sporo, ale po nie sięgają tylko ci, którzy zmagają się z problemem lub ich rodziny i znajomi. Przeciętny człowiek nie wie dokładnie na czym to polega i nie potrafi odróżnić chorobowych oznak od zwykłego użalania się i chwilowego spadku nastroju. „Dziewczynka z balonikami” uświadomiła mi, jak trudno jest wyjść z depresji, jak bardzo jest ona podstępna i że dopaść może każdego.
Powieść pisana jest w formie dziennika, w czasie teraźniejszym. Relacjonuje tu i teraz, co dzieje się z bohaterką. Autorka nie koloryzuje, nie owija treści w barwne opisy przyrody, miejsc czy ludzi. Ukazuje myśli i emocje chorej na depresję dziewczyny. Jest to miejscami brutalne, zbyt bezpośrednie, szorstkie, ale ten właśnie zabieg sprawia, że książka jest prawdziwa. Nie jest to łatwa lektura, miejscami może wydawać się nieprawdopodobna, ale ja wierzę, że Agnieszka Turzyniecka wie, o czym pisze. Zbadała temat depresji dogłębnie, opiera się częściowo na prawdziwych wydarzeniach. Powieść mnie zszokowała, ale jednocześnie nie mogłam oderwać się od czytania.
Polecam tę książkę każdemu, bo nigdy nie wiemy kiedy nas, albo kogoś w naszym otoczeniu, dopadnie ten potwór zwany depresją. A może ktoś z bliskich już cierpi, a my nie potrafimy odczytać prawidłowo jego znaków. Jestem zwolenniczką literatury poruszającej trudne tematy, bo daje nam wiedzę i pobudza empatię. A znajomość problemów może przyczynić się do pomocy innym.
Ewa Bauer, autorka powieści "W nadziei na lepsze jutro" i "Kruchość jutra"
"Dziewczynka z balonikami" to porażająco prawdziwa opowieść o młodej kobiecie trafiającej do szpitala psychiatrycznego ze zdiagnozowaną chorobą afektywną dwubiegunową. Zaglądamy w tej książce pod cienką warstwę świata, w którym normalność to tylko średnia statystyczna społecznego obłędu. Poruszając się po omacku, odkrywamy kolejne tajemnice bohaterki, trzymając zaciśnięte kciuki za jej wyzdrowienie i za pogodzenie się z samą sobą. Rzecz napisana z dużym talentem obserwacyjnym i momentami z zadziwiającym realizmem.
Krzysztof Maciejewski, pisarz
Mała dziewczynka z kolorowymi balonikami - czy może być weselszy widok? Marlena, bohaterka "Dziewczynki z balonikami" nie jest małą dziewczynką, nie jest też wesoła. Jest młodą kobietą, która zgłasza się do szpitala psychiatrycznego, bo nie może dać sobie rady z myślami samobójczymi. I zostaje na oddziale. Książka opisuje szpitalną rzeczywistość widzianą oczami osoby cierpiącej na depresję, szukającej pomocy. Historia Marleny, kolejne dni spędzane przez nią na oddziale, terapia - to wszystko opisane jest w taki sposób, że czytelnik zostaje wciągnięty w wir wydarzeń - nie sposób pozostać obojętnym na dalsze losy bohaterki - czytając, cały czas zastanawiałam się, co będzie dalej, jak Marlena sobie poradzi. To nie jest lekka, wakacyjna książka, ta powieść nie pozwala "prześlizgnąć się" po opisanej historii, "przelecieć" wzrokiem co drugie, trzecie zdanie. Zmusza do uważnego wczytania się, ani przez chwilę nie nudząc. Jednocześnie daje wgląd w myśli, uczucia osoby cierpiącej na depresję. Często myślimy o kimś, kto ma depresję, że powinien wziąć się w garść, bo życie jest piękne. Dla nas, zdrowych tak. Dla osoby z depresją nie. O tym właśnie jest ta opowieść. O walce ze sobą, o walce z chorobą, jaką jest depresja. I jednocześnie o dziewczynie, Marlenie, która chciała być kochana i doceniona.
Monika Olasek, tłumacz języka angielskiego
Agnieszka Turzyniecka - rocznik 1981. Szlify zdobywała w latach dziewięćdziesiątych na łamach lokalnych gazet, do dziś pisze do ogólnopolskich czasopism. Jest laureatką konkursu na opowiadanie wydawnictwa Fu Kang, publikowała też w antologiach. Włada trzema językami. Jesienią tego roku w księgarniach ukaże się jej debiutancka powieść "Inspektor Kres i zaginiona". Prywatnie miłośniczka psów i blogów, sama prowadzi kilka, między innymi poczytnego Gryzipiórka.
"Samozwaniec. Tom IV" Jacek Komuda (Fabryka Słów)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 13, wrzesień 2013 18:52
Jacek Komuda to autor wielu książek poświęconych dawnej historii Rzeczpospolitej, a w szczególności walk prowadzonych na tych ziemiach. „Samozwaniec - tom 4” jest osiemnastą pozycją w twórczości pisarza, wydaną nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Czy znałam wcześniejszą twórczość pisarza? Do tej pory nie miałam przyjemności poznania książek Jacka Komudy, więc po otrzymaniu egzemplarza recenzenckiego miałam możliwość obiektywnego i subiektywnego ocenienia powieści. Moją pierwszą uwagę przykuła niezwykle ciekawa okładka, a także liczne ilustracje, które potrafią zatrzymać czytelnika oraz streścić kluczowy moment w danym rozdziale. Fabuła książki porusza pewne ważne wydarzenie w historii Rzeczpospolitej, a mianowicie wyprawę Polaków po moskiewską koronę carską.