Aktualności
Magdalena Kawka "W zakątku cmentarza czyli koniec wieczności" (Wydawnictwo MG)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 10, listopad 2014 09:55
Często zdarza się tak, że mam poważny problem z pisaniem o książkach, które rozłożyły mnie na łopatki. Paraliżuje mnie strach przed tym, by „toto”, czyli mój skromny tekst, nie wyszło jakieś patetyczne, ckliwe, pompatyczne, nadęte i, mówiąc brzydko, wazeliniarskie... A w odniesieniu do książki Magdaleny Kawki naprawdę trudno znaleźć mi właściwe słowa. Dawno już nie czytałam powieści tak dobrej, pomysłowej, uciekającej od sztampy, a jednocześnie genialnie wykorzystującej ogólnie znane schematy. Już po obróceniu pierwszych kilku stron wyartykułowałam sobie pod nosem pełne entuzjazmu: „Wow!”. I tak było do samego końca.
Po zapadnięciu zmroku pewien stary cmentarz w niewielkim miasteczku staje się miejscem wielce... ożywionym. Ze swoich „kwater” wychodzą osobliwi lokatorzy. Zbierają się w ruinach starego zamku lub też przysiadają na nagrobkach i prowadzą dyskusje o rozmaitej tematyce. A problemów przytrafia im się sporo. Najpierw towarzystwo paraliżuje wieść o tym, że cmentarz ma zostać przeniesiony w inne miejsce i trzeba przecież coś z owym fantem zrobić. Później członkowie tej – dość mimo wszystko zgranej, choć kłótliwej – paczki organizują zaimprowizowaną akcję pt. „Uprowadzenie koguta”, który to ptak niemożliwie uprzykrza im życie i wyrywa ze snu akurat wtedy, kiedy opadają zmęczone powieki... Problemy nie mają jednak charakteru tylko i wyłącznie zbiorowego. Mogą być również indywidualne. Artystka, na przykład, dwoi się i troi, by podwędzić „żywym” z torby puder lub szminkę – wszak śmierć żadnej kobiety nie zwalnia z obowiązku dbania o urodę! Pasażerka, świeżutka członkini cmentarnej społeczności, zadomawia się w nowym miejscu i zaczyna flirt z Poetą, który również wydaje się skory do zalotów, choć przecież tak naprawdę od dawna kocha się w Młodszej Bliźniaczce. Młodsza Bliźniaczka zgrzyta zębami z zazdrości o Poetę, a jednocześnie usiłuje jako tako współegzystować ze swoją siostrą, Starszą Bliźniaczką, babą dość upierdliwą i złośliwą. Starsza Bliźniaczka ma ze sobą nie lada problem. Nikt jej nie lubi, a poza tym wciąż jeszcze nie potrafi pogodzić się ze swoją siostrą, o którą przez całe życie była zazdrosna. I śmierć niekoniecznie wiele tutaj zmieniła... Marian, zwany Marysiem, non stop kłóci się z Górnikiem. Górnik bowiem jest na niego cięty i nie może mu wybaczyć pewnego incydentu z przeszłości, związanego z głębokim na cztery metry grobem... Jak widać, po śmierci wcale nie jest nudno! „Życie” mieszkańców cmentarza dodatkowo komplikuje fakt, iż każdy boi się niejakiej Umrzycy, bardziej parlamentarnie zwanej Kobietą z Klasą. I jeszcze światła znad łąk, za które co jakiś czas ktoś odchodzi...
Magdalena Kawka wykazała się nie lada odwagą, pisząc taką powieść. Temat jest dosyć ryzykowny i ujęty w sposób wielce oryginalny. Powstały już przecież miliony książek (i filmów) o duchach, życiu pozagrobowym, pośmiertnych światach, czyśćcu, piekle i niebie. Ortodoksyjni wyznawcy różnych religii mogą się nawet na autorkę oburzyć za to, że drwi ze świętości, trywializuje tabu, depcze sacrum... Choć to przecież nieprawda. Nikt na sto procent nie wie, jak TAM jest. Kawka swoją zabawną i mimo wszystko dość pokrzepiającą wizją życia pozagrobowego nie tylko nie depcze sacrum i nie trywializuje tabu, ale usiłuje oswoić śmierć. Ukazać ją jako przejście, jako etap ludzkiej egzystencji, która wcale nie musi być zła i naznaczona cierpieniem. W której jest miejsce na przygody, śmiech, przyjaźń, miłość, ale i zazdrość, smutek, złość... W której przeżywa się (w kontekście tej książki każde słowo pochodne od „życia” brzmi mi wyjątkowo głupio) prawdziwe emocje. A bez emocji człowiek nie byłby człowiekiem. Lokatorzy cmentarza nie są świetlistymi zjawami, nieforemnymi duchami o anielskich głosach, odzianymi w zwiewne szatki. To nadal prawdziwi ludzie, wciąż niedoskonali, z krwi i kości (no dobra, poddaję się; polskie związki frazeologiczne można sobie przy okazji tej powieści włożyć w...). Ich relacje i przygody wywołują śmiech – mnie powaliła zwłaszcza historia z kogutem i bezgłowym motocyklistą, ale także autentyczne wzruszenie. Kawka w sposób mistrzowski łączy humor z liryczną refleksją, komizm sytuacyjny z prawdziwie filozoficznym, egzystencjalnym wręcz komentarzem, satyrę społeczną z bardzo ważnym przesłaniem. Przesłaniem niezwykle mądrym, dotyczącym istoty i granic (tak, tak!) wieczności. Przesłaniem dla każdego, niezależnie od wyznania, wiary lub... jej braku. Ja wzięłam sobie tę prawdę głęboko do serca. I nie napiszę tutaj, na czym polega to przesłanie. Warto wyczytać je z samej książki.
Powieść Magdaleny Kawki jest również bardzo ciekawie skomponowana. Każde kolejne rozdziały rozpoczynają cytaty z wierszy Bolesława Leśmiana, a w epilogu autorka przywołuje słowa Wisławy Szymborskiej, wyjątkowo trafne i idealnie podkreślające zawartą w tekście puentę. Mam wrażenie, że to właśnie utwory poetyckie stały się tutaj inspiracją i skłoniły Magdalenę Kawkę do napisania W zakątku cmentarza..., choć oczywiście nie mogę mieć co do tego absolutnej pewności. I chyba nawet nie chcę. W każdym razie Kawka tworzy z Leśmianem i Szymborską idealnie zgraną drużynę. Jestem niezwykle dumna z tego, że taka powieść wyszła spod pióra polskiej pisarki. Powieść mądra, zjadliwie śmieszna, poruszająca ważne kwestie, stylistycznie genialna i wyrażająca ogromną erudycję autorki. Powieść, która naprawdę może wpływać na czytelników i skłaniać ich do zachowań, do tej pory postrzeganych jako nieistotne. Powieść, która wzbudza emocje i uczy wrażliwości. A zatem... czytać? Obowiązkowo!
Monika A. Oleksa "Samotność ma twoje imię" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 06, listopad 2014 09:07
- Autor: Katarzyna Stec
Taka myśl pojawia się w trakcie lektury najnowszej książki Moniki A. Oleksy. I trudno się z tym nie zgodzić, zwłaszcza że autorka udowadnia, iż samotność to stan, w który popadamy niekoniecznie świadomie. Częściej to efekt złych życiowych perturbacji, które zamykają nasze serce na drugiego człowieka.
Książka „Samotność ma twoje imię” pozbawiona jest ckliwych epizodów. Autorce udało się prosto i sensownie pokazać, jak różne oblicza może mieć życie w pojedynkę i jak bardzo potrafi je zdominować tęsknota za kimś bliskim. Fabuła kręci się wokół losów kilku różnych bohaterek doświadczających pustki. Ich życie zazębia się w pewien sposób, ale pierwsze skrzypce jako bohaterka gra Ewa. To przykład kobiety, która żyje sama, bo trudno jej pokochać kogoś, kto nie jest Mateuszem. Tym, którego darzyła pierwszym, prawdziwym uczuciem i którego nie potrafi zapomnieć. Śledząc jej poczynania na gruncie uczuciowym, szybko przekonamy się, co znaczy deficyt w tym temacie i że wcale nie tak łatwo go uzupełnić, choć okazji ku temu nie brakuje.
Choć motyw samotności zdominował książkę Moniki A. Oleksy, to nie da się ukryć, że wokół niego dzieje się mnóstwo ważnych rzeczy, które bardzo łatwo ominąć ze szkodą dla samego siebie. Wszyscy bohaterowie doświadczają całej plejady uczuć. Samotni szukają ukojenia w kontaktach z innymi, ale tych przyjacielskich i rodzinnych. Miłość i związki są tu ukazane nie tylko jako lekarstwo na samotność, ale też jako jej przyczynę.
„Samotność ma twoje imię” to książka, która traktuje o wielu istotnych kwestiach w naszym życiu, które się zazębiają. Pozbawione jednego elementu, w tym przypadku ukochanej osoby, stają się niepełne. I mimo że takie życie wcale nie jest bezwartościowe, to jednak tęsknota za kimś bliskim siedzi gdzieś głęboko ukryta i od czasu do czasu, mniej lub bardziej intensywnie, daje o sobie znać. Można ją wiecznie uciszać, ale można też wyjść jej naprzeciw i zrobić krok w stronę życia pozbawionego samotności. To wcale nie takie trudne.
Ewa Gogolewska-Domagała "Rude" (self-publishing)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 05, listopad 2014 09:10
Cztery lata temu Ewa Gogolewska-Domagała wydała powieść Blondies – historię dwóch zabawnych Polek, podróżujących po świecie, by grać w hotelach do przysłowiowego kotleta. Blondies została świetnie przyjęta przez krytyków i szybko podbiła serca czytelników. Gogolewska-Domagała postanowiła iść za ciosem i napisała powieść Rude, w której również spotkamy się na chwilę z dziewczynami z Blondies. Choć jest to tak naprawdę już całkiem inna historia...
Belgijka Clementine ma trzydzieści dwa lata, poukładane życie, ukochanego męża i dwójkę małych dzieci. Niespodziewanie jednak jej świat sypie się w gruzy. Mąż umiera nagle, a Clementine pogrąża się w depresji. Za namową przyjaciółki decyduje się wyjechać wraz dziećmi na kilka miesięcy do Tunezji, by pod palącym słońcem i nad turkusowym morzem odzyskać wewnętrzną równowagę. I rzeczywiście osiągnęłaby swój cel, gdyby nie jeden bezczelny krypto-gej, który postanowił uwieść ją, by zamydlić oczy swoim znajomym. I gdyby nie jeszcze coś. Coś znacznie, znacznie gorszego... Otóż pewnego dnia dzieci Clementine zostają uprowadzone przez libijską mini-grupę przestępczą. W odbiciu maluchów z rąk porywaczy pomaga Clementine hotelowa pokojówka, Tunezyjka Samira, a także jej rodzina. Wszystko na szczęście kończy się dobrze. Clementine chce jakoś odwdzięczyć się Samirze i proponuje jej wyjazd wraz z nią i dziećmi do Belgii w charakterze au-pair. Samira ochoczo przyjmuje propozycję. Nie tylko jednak dlatego, że pokochała swoich nowych przyjaciół. Tunezyjka pragnie również dotrzeć do Europy, by kiedyś znaleźć się w Polsce. To właśnie tam najprawdopodobniej mieszka jej córka. Córka, którą Samira urodziła w tajemnicy przed całym światem i podrzuciła młodym Polkom... Jako muzułmanka nie mogła przecież zachować przy sobie nieślubnego dziecka. Nawet jeśli do jego poczęcia nie doszło za zgodą dziewczyny... Czy Samira będzie potrafiła odnaleźć się w nowym świecie, wśród reguł tak innych niż te, do których przywykła? Czy zazna szczęścia i ukończy wymarzone studia? I przede wszystkim... Czy uda jej się dotrzeć do Polski i odnaleźć córkę, by popatrzeć na nią choćby z daleka?
Rude to z pewnością pod wieloma względami wartościowa lektura. Książka jest bardzo dobrze napisana, skrzy się niebanalnym poczuciem humoru, ukazuje interesujących, nietuzinkowych bohaterów, którzy przeżywają ciekawe przygody. Na plus zaliczam niewątpliwie dialogi – potoczyste, nieprzekombinowane i bardzo naturalne, co świadczy o tym, że autorka ma niezłe ucho i potrafi świetnie wykorzystać to, co słyszy. Atutem powieści są też miejsca akcji, od egzotycznej Tunezji, przez Koło Podbiegunowe, Belgię, aż do Polski i... z powrotem do Tunezji. Gogolewska-Domagała nie jest zbyt plastyczna w opisach, czego odrobinę mi tutaj zabrakło (tak, tak, należę do tych dziwadeł, które lubią liryczne opisy przyrody!), ale pięknie oddaje emocje i w sposób bezpretensjonalny pisze o przyjaźni. Naprawdę momentami zazdrościłam bohaterom tych bezinteresownych, czystych relacji! Minusy znalazłam dwa. Po pierwsze – w początkowych partiach powieści czytelnik poznaje historię Clementine i zaczyna razem z nią zakorzeniać się w powieściowym świecie. I odnosi wrażenie, że właśnie o niej będzie to książka, a tymczasem... Jeszcze przed połową Clementine prawie zupełnie znika, ustępując miejsca innym bohaterom, głównie Samirze, i pojawia się tylko gdzieś w tle. No cóż, nieładnie tak porzucać bohaterkę, kiedy czytelnik już zdążył się do niej przyzwyczaić, prawda? Po drugie – pod koniec powieści akcja za mocno zwalnia. I tak, na przykład, zaginiona polska córka Samiry jedzie sobie w Bieszczady, żeby „pomyśleć”, tam korzysta ze sławojki i myje się w wodzie zagotowanej na kuchni, bo akurat przydarzyła się klęska żywiołowa, a następnie słucha lokalnej legendy, co pomaga jej podjąć fundamentalną życiową decyzję... Wszystko pięknie, aczkolwiek to już taki etap przedzierania się przez powieściowy świat, na którym powinniśmy pędzić do finału z bijącym sercem, a nie jechać w Bieszczady i korzystać z wychodka za stodołą... Na szczęście autorka szybko się rehabilituje i kieruje bohaterów z powrotem na właściwe tory.
Rude to powieść ciekawa, mądra, zabawna, znakomicie napisana i dobrze skonstruowana, mimo pewnych fabularnych niedociągnięć. Bohaterowie urzekają, a ich problemy nie są wydumane. Być może znajdzie się ktoś, kto powie: „O rany, znowu łzawa historyjka o porzuconym dziecku, ileż można!”. Mało tego! Przyznam, że w pierwszym odruchu sama tak pomyślałam. A potem powiedziałam sobie: „Knedler, ty cyniczna babo, przestań się wreszcie czepiać!”. Przestałam się zatem czepiać, bo w efekcie naprawdę uroniłam łzę nad historią Samiry. A każdy autor, nawet jeśli sięga po wyeksploatowany temat, patrzy na niego po swojemu. Przez pryzmat własnych doświadczeń i wrażliwości. I dlatego warto zawsze dać mu szansę.
Mariola Jarocka "Cztery pory roku" (Wydawnictwo Debit)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 04, listopad 2014 09:00
Pisanie książek dla dzieci to bardzo trudna sztuka. Wymaga kreatywności, nieograniczonej wyobraźni, talentu narracyjnego i lekkiego pióra. Wymaga odpowiedzialności i wiedzy o świecie. Wymaga pewnej niewinności, a może nawet i... naiwności. Bywa niewdzięczne. Do dzieci nie można bowiem dotrzeć za pośrednictwem stylistycznie przekombinowanych zdań, nudnawej fabuły i nieciekawych bohaterów. Dziecko to czytelnik skomplikowany i wymagający. Szybko traci zainteresowanie, łatwo się dekoncentruje i z chęcią poddaje coraz to nowym bodźcom. Potrzeba nie lada wysiłku, by na dłużej przykuć jego uwagę. Jak to zrobić? Jak napisać naprawdę dobrą, a jednocześnie mądrą książkę dla dzieci?
Odpowiedź na to pytanie zna z pewnością Mariola Jarocka. Wrocławska autorka, która napisała już ponad trzydzieści cieszących się dużym uznaniem książek dla całkiem małych i odrobinę większych czytelników. Cztery pory roku to jedno z jej literackich dzieci. Fascynująca podróż małego pluszaka przez... świat. Powieść, która wciąga bez reszty. Nie tylko najmłodszych! Cztery pory roku to historia bystrej Asi i jej maskotki, pluszowego hipopotama, którego zwie Hipkiem Plopopotamem. Hipek z początku nie do końca rozumie świat. Ogląda rzeczywistość z perspektywy kartonowego pudełka. Ale to, co widzi, słyszy i czuje, bardzo mu się podoba. Barszcz i naleśniki pachną apetycznie, pies radośnie merda ogonem i wydaje się przyjazny, a dziewczynka... Dziewczynka podoba się Hipkowi najbardziej. Jest pełna energii, uśmiechnięta i wciąż wymyśla ciekawe zabawy. A później... wyciąga Hipka z pudełka! Okazuje się bowiem, że pluszak jest jej gwiazdkowym prezentem. Mała maskotka szybko zawiera znajomości z innymi zabawkami Asi i zwiedza swój nowy dom. Wciąż jednak czuje niedosyt. Chce poznawać świat. A najbardziej... Zimę, która wydaje mu się piękniejsza niż wszystko, co do tej pory widział. Pewnej nocy więc mały i ciekawy świata Hipek postanawia wyruszyć w daleką podróż. Dołącza do bałwanków i pani Zimy, którzy w wielkich saniach mkną na daleką północ. Niestety... Podróż kończy się dla Hipka bardzo szybko. Pluszak wypada z sań i ląduje w zaspie. Nie zna miejsca, w którym się znalazł, a wszystko wokół wydaje mu się zimne, ciemne, straszne i potwornie obce... Tak zaczyna się jego wielka wędrówka. Wędrówka przez świat, przez pory roku i przez rozmaite miejsca, w których pozna inne ciekawe stworzenia. Hipek cieszy się z każdej obejrzanej i zasłyszanej nowości, ale jego głównym celem jest... wrócić do Asi. Czy Hipkowi uda się trafić do domu? Czy poradzi sobie w obcym świecie, wśród zmieniających się pór roku i otoczenia? Czy zdobędzie nowych przyjaciół? I czego ciekawego nauczy się o życiu?
Bardzo nieprofesjonalnie, czysto subiektywnie i odrobinę ckliwie powiem, że... uwielbiam tę książkę! Przeczytałam ją sama od deski do deski, przeczytałam ją mojej córce w całości i linearnie, a później czytałyśmy jeszcze na wyrywki poszczególne rozdziały jako osobne historie. Cztery pory roku to jedna z tych opowieści, przy których nawet dorosły czytelnik przynajmniej na chwilę znów staje się dzieckiem. Uruchamia wyobraźnię i nie stara się niczego przefilozofować. Wychodzi poza swoją perspektywę, odrzuca życiowe doświadczenie, odrzuca kalki i soczewki, przez które ogląda świat, i patrzy świeżym okiem. Okiem dziecka. Dziecka, którym kiedyś był i które gdzieś tam w środku wciąż w nim tkwi. Wszyscy przecież uwielbiamy bajki i baśnie. A przynajmniej powinniśmy je uwielbiać. Bajki naprawdę spełniają funkcję terapeutyczną. Pozwalają wyciszyć nerwy, otulić umysł w miękką watę, zawiesić choć na moment wszelkie czarne refleksje. Wyłączyć zewnętrzny świat i dać się bez reszty pochłonąć światu powieściowemu. A jeśli przy tym wszystkim widzimy uśmiech dziecka, jego szeroko otwarte z ciekawości oczy i żywe zainteresowanie dalszym ciągiem historii, ocieramy się o idealną formę szczęścia. Warto celebrować takie momenty, bo są ulotne. Warto uciekać się do wszystkiego, by przywołać je ponownie. O tym również opowiada książka Marioli Jarockiej. O poszukiwaniu szczęścia w codzienności, w prostych czynnościach, w detalach, w relacjach z innymi. W obserwowaniu zmieniającej się przyrody, w rozpoznaniu swojego przeznaczenia. W przyjaźni i miłości. To takie proste, a jednocześnie tak okropnie trudne.
Mariola Jarocka posługuje się pięknym, plastycznym językiem, pozbawionym jednak barokowych ozdobników i stylistycznego zadęcia. Mówi tak, jak powinno się mówić do dziecka, by skutecznie pobudzić jego wyobraźnię, a jednocześnie zostać odpowiednio zrozumianym. Ubiera zjawiska – te dobre i te złe – w metafory i personifikacje (zwłaszcza rozdział o Nudzie – rewelacja!), o stanach emocjonalnych, doświadczeniach, lękach, refleksjach i radościach opowiada w sposób sugestywny, z wyczuciem i humorem. Kreuje interesujących bohaterów, którzy nie są jednak kryształowi i idealni. Ciekawość doprowadza przecież Hipka do rozstania z Asią i innymi przyjaciółmi, sama zaś Asia bywa odrobinę zrzędliwa i zazdrosna o młodszego brata. I całe szczęście! Nie ma przecież nic ciekawego w bohaterach, którzy od początku do końca postępują tylko i wyłącznie dobrze! My tacy nie jesteśmy. Dzieci takie nie są. Ważne, by ze swojego zachowania i doświadczeń umieć wyciągnąć odpowiednie wnioski. I za tę nienachalną pedagogikę bardzo autorce dziękuje. Jako czytelniczka i jako mama.