Monika A. Oleksa "Samotność ma twoje imię" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 06, listopad 2014 09:07
- Autor: Katarzyna Stec
Taka myśl pojawia się w trakcie lektury najnowszej książki Moniki A. Oleksy. I trudno się z tym nie zgodzić, zwłaszcza że autorka udowadnia, iż samotność to stan, w który popadamy niekoniecznie świadomie. Częściej to efekt złych życiowych perturbacji, które zamykają nasze serce na drugiego człowieka.
Książka „Samotność ma twoje imię” pozbawiona jest ckliwych epizodów. Autorce udało się prosto i sensownie pokazać, jak różne oblicza może mieć życie w pojedynkę i jak bardzo potrafi je zdominować tęsknota za kimś bliskim. Fabuła kręci się wokół losów kilku różnych bohaterek doświadczających pustki. Ich życie zazębia się w pewien sposób, ale pierwsze skrzypce jako bohaterka gra Ewa. To przykład kobiety, która żyje sama, bo trudno jej pokochać kogoś, kto nie jest Mateuszem. Tym, którego darzyła pierwszym, prawdziwym uczuciem i którego nie potrafi zapomnieć. Śledząc jej poczynania na gruncie uczuciowym, szybko przekonamy się, co znaczy deficyt w tym temacie i że wcale nie tak łatwo go uzupełnić, choć okazji ku temu nie brakuje.
Choć motyw samotności zdominował książkę Moniki A. Oleksy, to nie da się ukryć, że wokół niego dzieje się mnóstwo ważnych rzeczy, które bardzo łatwo ominąć ze szkodą dla samego siebie. Wszyscy bohaterowie doświadczają całej plejady uczuć. Samotni szukają ukojenia w kontaktach z innymi, ale tych przyjacielskich i rodzinnych. Miłość i związki są tu ukazane nie tylko jako lekarstwo na samotność, ale też jako jej przyczynę.
„Samotność ma twoje imię” to książka, która traktuje o wielu istotnych kwestiach w naszym życiu, które się zazębiają. Pozbawione jednego elementu, w tym przypadku ukochanej osoby, stają się niepełne. I mimo że takie życie wcale nie jest bezwartościowe, to jednak tęsknota za kimś bliskim siedzi gdzieś głęboko ukryta i od czasu do czasu, mniej lub bardziej intensywnie, daje o sobie znać. Można ją wiecznie uciszać, ale można też wyjść jej naprzeciw i zrobić krok w stronę życia pozbawionego samotności. To wcale nie takie trudne.
Ewa Gogolewska-Domagała "Rude" (self-publishing)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 05, listopad 2014 09:10
Cztery lata temu Ewa Gogolewska-Domagała wydała powieść Blondies – historię dwóch zabawnych Polek, podróżujących po świecie, by grać w hotelach do przysłowiowego kotleta. Blondies została świetnie przyjęta przez krytyków i szybko podbiła serca czytelników. Gogolewska-Domagała postanowiła iść za ciosem i napisała powieść Rude, w której również spotkamy się na chwilę z dziewczynami z Blondies. Choć jest to tak naprawdę już całkiem inna historia...
Belgijka Clementine ma trzydzieści dwa lata, poukładane życie, ukochanego męża i dwójkę małych dzieci. Niespodziewanie jednak jej świat sypie się w gruzy. Mąż umiera nagle, a Clementine pogrąża się w depresji. Za namową przyjaciółki decyduje się wyjechać wraz dziećmi na kilka miesięcy do Tunezji, by pod palącym słońcem i nad turkusowym morzem odzyskać wewnętrzną równowagę. I rzeczywiście osiągnęłaby swój cel, gdyby nie jeden bezczelny krypto-gej, który postanowił uwieść ją, by zamydlić oczy swoim znajomym. I gdyby nie jeszcze coś. Coś znacznie, znacznie gorszego... Otóż pewnego dnia dzieci Clementine zostają uprowadzone przez libijską mini-grupę przestępczą. W odbiciu maluchów z rąk porywaczy pomaga Clementine hotelowa pokojówka, Tunezyjka Samira, a także jej rodzina. Wszystko na szczęście kończy się dobrze. Clementine chce jakoś odwdzięczyć się Samirze i proponuje jej wyjazd wraz z nią i dziećmi do Belgii w charakterze au-pair. Samira ochoczo przyjmuje propozycję. Nie tylko jednak dlatego, że pokochała swoich nowych przyjaciół. Tunezyjka pragnie również dotrzeć do Europy, by kiedyś znaleźć się w Polsce. To właśnie tam najprawdopodobniej mieszka jej córka. Córka, którą Samira urodziła w tajemnicy przed całym światem i podrzuciła młodym Polkom... Jako muzułmanka nie mogła przecież zachować przy sobie nieślubnego dziecka. Nawet jeśli do jego poczęcia nie doszło za zgodą dziewczyny... Czy Samira będzie potrafiła odnaleźć się w nowym świecie, wśród reguł tak innych niż te, do których przywykła? Czy zazna szczęścia i ukończy wymarzone studia? I przede wszystkim... Czy uda jej się dotrzeć do Polski i odnaleźć córkę, by popatrzeć na nią choćby z daleka?
Rude to z pewnością pod wieloma względami wartościowa lektura. Książka jest bardzo dobrze napisana, skrzy się niebanalnym poczuciem humoru, ukazuje interesujących, nietuzinkowych bohaterów, którzy przeżywają ciekawe przygody. Na plus zaliczam niewątpliwie dialogi – potoczyste, nieprzekombinowane i bardzo naturalne, co świadczy o tym, że autorka ma niezłe ucho i potrafi świetnie wykorzystać to, co słyszy. Atutem powieści są też miejsca akcji, od egzotycznej Tunezji, przez Koło Podbiegunowe, Belgię, aż do Polski i... z powrotem do Tunezji. Gogolewska-Domagała nie jest zbyt plastyczna w opisach, czego odrobinę mi tutaj zabrakło (tak, tak, należę do tych dziwadeł, które lubią liryczne opisy przyrody!), ale pięknie oddaje emocje i w sposób bezpretensjonalny pisze o przyjaźni. Naprawdę momentami zazdrościłam bohaterom tych bezinteresownych, czystych relacji! Minusy znalazłam dwa. Po pierwsze – w początkowych partiach powieści czytelnik poznaje historię Clementine i zaczyna razem z nią zakorzeniać się w powieściowym świecie. I odnosi wrażenie, że właśnie o niej będzie to książka, a tymczasem... Jeszcze przed połową Clementine prawie zupełnie znika, ustępując miejsca innym bohaterom, głównie Samirze, i pojawia się tylko gdzieś w tle. No cóż, nieładnie tak porzucać bohaterkę, kiedy czytelnik już zdążył się do niej przyzwyczaić, prawda? Po drugie – pod koniec powieści akcja za mocno zwalnia. I tak, na przykład, zaginiona polska córka Samiry jedzie sobie w Bieszczady, żeby „pomyśleć”, tam korzysta ze sławojki i myje się w wodzie zagotowanej na kuchni, bo akurat przydarzyła się klęska żywiołowa, a następnie słucha lokalnej legendy, co pomaga jej podjąć fundamentalną życiową decyzję... Wszystko pięknie, aczkolwiek to już taki etap przedzierania się przez powieściowy świat, na którym powinniśmy pędzić do finału z bijącym sercem, a nie jechać w Bieszczady i korzystać z wychodka za stodołą... Na szczęście autorka szybko się rehabilituje i kieruje bohaterów z powrotem na właściwe tory.
Rude to powieść ciekawa, mądra, zabawna, znakomicie napisana i dobrze skonstruowana, mimo pewnych fabularnych niedociągnięć. Bohaterowie urzekają, a ich problemy nie są wydumane. Być może znajdzie się ktoś, kto powie: „O rany, znowu łzawa historyjka o porzuconym dziecku, ileż można!”. Mało tego! Przyznam, że w pierwszym odruchu sama tak pomyślałam. A potem powiedziałam sobie: „Knedler, ty cyniczna babo, przestań się wreszcie czepiać!”. Przestałam się zatem czepiać, bo w efekcie naprawdę uroniłam łzę nad historią Samiry. A każdy autor, nawet jeśli sięga po wyeksploatowany temat, patrzy na niego po swojemu. Przez pryzmat własnych doświadczeń i wrażliwości. I dlatego warto zawsze dać mu szansę.
Mariola Jarocka "Cztery pory roku" (Wydawnictwo Debit)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 04, listopad 2014 09:00
Pisanie książek dla dzieci to bardzo trudna sztuka. Wymaga kreatywności, nieograniczonej wyobraźni, talentu narracyjnego i lekkiego pióra. Wymaga odpowiedzialności i wiedzy o świecie. Wymaga pewnej niewinności, a może nawet i... naiwności. Bywa niewdzięczne. Do dzieci nie można bowiem dotrzeć za pośrednictwem stylistycznie przekombinowanych zdań, nudnawej fabuły i nieciekawych bohaterów. Dziecko to czytelnik skomplikowany i wymagający. Szybko traci zainteresowanie, łatwo się dekoncentruje i z chęcią poddaje coraz to nowym bodźcom. Potrzeba nie lada wysiłku, by na dłużej przykuć jego uwagę. Jak to zrobić? Jak napisać naprawdę dobrą, a jednocześnie mądrą książkę dla dzieci?
Odpowiedź na to pytanie zna z pewnością Mariola Jarocka. Wrocławska autorka, która napisała już ponad trzydzieści cieszących się dużym uznaniem książek dla całkiem małych i odrobinę większych czytelników. Cztery pory roku to jedno z jej literackich dzieci. Fascynująca podróż małego pluszaka przez... świat. Powieść, która wciąga bez reszty. Nie tylko najmłodszych! Cztery pory roku to historia bystrej Asi i jej maskotki, pluszowego hipopotama, którego zwie Hipkiem Plopopotamem. Hipek z początku nie do końca rozumie świat. Ogląda rzeczywistość z perspektywy kartonowego pudełka. Ale to, co widzi, słyszy i czuje, bardzo mu się podoba. Barszcz i naleśniki pachną apetycznie, pies radośnie merda ogonem i wydaje się przyjazny, a dziewczynka... Dziewczynka podoba się Hipkowi najbardziej. Jest pełna energii, uśmiechnięta i wciąż wymyśla ciekawe zabawy. A później... wyciąga Hipka z pudełka! Okazuje się bowiem, że pluszak jest jej gwiazdkowym prezentem. Mała maskotka szybko zawiera znajomości z innymi zabawkami Asi i zwiedza swój nowy dom. Wciąż jednak czuje niedosyt. Chce poznawać świat. A najbardziej... Zimę, która wydaje mu się piękniejsza niż wszystko, co do tej pory widział. Pewnej nocy więc mały i ciekawy świata Hipek postanawia wyruszyć w daleką podróż. Dołącza do bałwanków i pani Zimy, którzy w wielkich saniach mkną na daleką północ. Niestety... Podróż kończy się dla Hipka bardzo szybko. Pluszak wypada z sań i ląduje w zaspie. Nie zna miejsca, w którym się znalazł, a wszystko wokół wydaje mu się zimne, ciemne, straszne i potwornie obce... Tak zaczyna się jego wielka wędrówka. Wędrówka przez świat, przez pory roku i przez rozmaite miejsca, w których pozna inne ciekawe stworzenia. Hipek cieszy się z każdej obejrzanej i zasłyszanej nowości, ale jego głównym celem jest... wrócić do Asi. Czy Hipkowi uda się trafić do domu? Czy poradzi sobie w obcym świecie, wśród zmieniających się pór roku i otoczenia? Czy zdobędzie nowych przyjaciół? I czego ciekawego nauczy się o życiu?
Bardzo nieprofesjonalnie, czysto subiektywnie i odrobinę ckliwie powiem, że... uwielbiam tę książkę! Przeczytałam ją sama od deski do deski, przeczytałam ją mojej córce w całości i linearnie, a później czytałyśmy jeszcze na wyrywki poszczególne rozdziały jako osobne historie. Cztery pory roku to jedna z tych opowieści, przy których nawet dorosły czytelnik przynajmniej na chwilę znów staje się dzieckiem. Uruchamia wyobraźnię i nie stara się niczego przefilozofować. Wychodzi poza swoją perspektywę, odrzuca życiowe doświadczenie, odrzuca kalki i soczewki, przez które ogląda świat, i patrzy świeżym okiem. Okiem dziecka. Dziecka, którym kiedyś był i które gdzieś tam w środku wciąż w nim tkwi. Wszyscy przecież uwielbiamy bajki i baśnie. A przynajmniej powinniśmy je uwielbiać. Bajki naprawdę spełniają funkcję terapeutyczną. Pozwalają wyciszyć nerwy, otulić umysł w miękką watę, zawiesić choć na moment wszelkie czarne refleksje. Wyłączyć zewnętrzny świat i dać się bez reszty pochłonąć światu powieściowemu. A jeśli przy tym wszystkim widzimy uśmiech dziecka, jego szeroko otwarte z ciekawości oczy i żywe zainteresowanie dalszym ciągiem historii, ocieramy się o idealną formę szczęścia. Warto celebrować takie momenty, bo są ulotne. Warto uciekać się do wszystkiego, by przywołać je ponownie. O tym również opowiada książka Marioli Jarockiej. O poszukiwaniu szczęścia w codzienności, w prostych czynnościach, w detalach, w relacjach z innymi. W obserwowaniu zmieniającej się przyrody, w rozpoznaniu swojego przeznaczenia. W przyjaźni i miłości. To takie proste, a jednocześnie tak okropnie trudne.
Mariola Jarocka posługuje się pięknym, plastycznym językiem, pozbawionym jednak barokowych ozdobników i stylistycznego zadęcia. Mówi tak, jak powinno się mówić do dziecka, by skutecznie pobudzić jego wyobraźnię, a jednocześnie zostać odpowiednio zrozumianym. Ubiera zjawiska – te dobre i te złe – w metafory i personifikacje (zwłaszcza rozdział o Nudzie – rewelacja!), o stanach emocjonalnych, doświadczeniach, lękach, refleksjach i radościach opowiada w sposób sugestywny, z wyczuciem i humorem. Kreuje interesujących bohaterów, którzy nie są jednak kryształowi i idealni. Ciekawość doprowadza przecież Hipka do rozstania z Asią i innymi przyjaciółmi, sama zaś Asia bywa odrobinę zrzędliwa i zazdrosna o młodszego brata. I całe szczęście! Nie ma przecież nic ciekawego w bohaterach, którzy od początku do końca postępują tylko i wyłącznie dobrze! My tacy nie jesteśmy. Dzieci takie nie są. Ważne, by ze swojego zachowania i doświadczeń umieć wyciągnąć odpowiednie wnioski. I za tę nienachalną pedagogikę bardzo autorce dziękuje. Jako czytelniczka i jako mama.
Anna J. Szepielak "Wspomnienia w kolorze sepii" (Nasza Księgarnia)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 03, listopad 2014 09:19
- Autor: Katarzyna Pessel
Stare zdjęcia mają swój niezaprzeczalny urok, wspomnienia z nimi związane łączą to co było z tym, co obecnie ma miejsce. Przypominają się chwile kiedy utrwalono w kadrze ulotny fragment życia, czasem zapomniany, a czasem wciąż pamiętany z najdrobniejszymi szczegółami. Bywa i tak, że fotografie odsłaniają pewne sekrety lub są źródłem pytań, na które odpowiedzi ukryte są pośród duchów przeszłości.
Jak odkryć rodzinną tajemnicę? Wystarczy wygrzebać ze strychu z pudła ukrytego w szafie lub innego zakamarka stare zdjęcia. Potem należy im się dobrze przyjrzeć i sięgnąć pamięcią wstecz starając się dopasować ludzi do postaci na papierze. Co jednak, kiedy nie jest to takie proste i zamiast łatwych skojarzeń nasuwają się jedynie mgliste przypuszczenia? Joanna wśród nagromadzonych przez lata przedmiotów szuka fotografii i innych pamiątek, jakie upamiętniają członków jej rodziny. Podróż do przeszłości to nie tylko efekt przypływu sentymentalnych uczuć, ale przede wszystkim próba stworzenia drzewa genealogicznego. Przeszłość okazuje się być bardziej skomplikowana niż można by przypuszczać, a za kawałkami papieru w kolorze sepii kryje się zbiór niezwykłych historii. Kobieta zaczyna zbierać wycinki z życia wcześniejszych pokoleń, tu jakieś mgliste wspomnienie, tam metrykę, jeszcze gdzie indziej wyrwana kartka ze starego zeszytu. Niby nic, całkowicie oderwane od siebie fragmenty życiorysów, lecz kiedy zaczyna się im przyglądać z bliska, zaczynają tworzyć spójną całość. Jednak przeszłość to już zakończony rozdział, chociaż mający wiele tajemnic, natomiast Joanna musi zmierzyć się jeszcze z teraźniejszością i przyszłością. To jej czas i stawia mu czoła, chociaż nie jest to łatwe w otoczeniu gdzie każdy każdego zna, a dobre rady są udzielane czy się tego chce czy nie. Dramatyczne losy przodków nakładają się na obecne pokolenie, wydaje się, iż trudno porównać to, co było i co jest, lecz czy na pewno?
Szukając odpowiedzi na pytania z przeszłości swej rodziny, Joasia odpowiada również na własne. Na swej drodze spotyka Filipa, nieznajomego, jednakże coś on jej przypomina, tylko co? Nie tylko rodzinna historia ma tajemnice, czasem trzeba odświeżyć również własną pamięć.
Dwutorowa fabuła w książce Anny Szepielak przenosi czytelników do opowieści, gdzie to, co było przenika się z tym, co jest. "Wspomnienia w kolorze sepii" splatają nitki czasów, jakie już przeminęły ze współczesnymi, a kanwą są losy rodziny na przestrzeni ponad stu lat. Wiek, w ciągu którego kilka pokoleń kobiet walczy o byt bliskich i swój, przeżywa chwile szczęścia i tragiczne momenty. W tle wielka historia, jedynie na pozór odległa, lecz kiedy z bliska przyjrzeć się i jej i bohaterkom "Wspomnień ..." okazuje się, że są nierozerwalnie ze sobą połączone. Dwie wojny światowe, prawdziwe uczucia, dzieci, śmierć ukochanych, zdrady i kobiety walczące o rodzinę, miłość, czasem o życie. Anna Szepielak odkrywa przed czytającymi przeszłość, jaka jest jednym ze źródeł teraźniejszości oraz bohaterki, w losach których nieraz można odkryć podobieństwo do własnych bliskich.
Fotografie w kolorze sepii i te kolorowe są świadectwem chwili, lecz czasem kryją w sobie wielką tajemnicę, czekającą na właściwego odkrywcę.
Anna Fryczkowska "Kurort amnezja" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 01, listopad 2014 16:55

Michał Łuczyński "Johny Stargazer. Tajemnice Anturgii" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 31, październik 2014 08:53
Uczciwie muszę przyznać, że dopiero kilka lat temu przekonałem się do science-fiction. Z samego swojego założenia jest to gatunek trudny, w którym (oczywiście mocno generalizując) chociażby podstawowa znajomość nauk przyrodniczych jest w zasadzie niezbędna do zrozumienia przedstawionego świata i fabuły powieści. Czasem jednak zdarza się, że elementy naukowe wykorzystane w książce są nie tylko podane przystępnie, ale wręcz zachęcają do nauki fizyki, biologii czy chemii. Tak jawi mi się historia Johnego Stargazera.
Tytułowy bohater jest synem naukowca, który razem z dwustoma innymi osobami przemierza Kosmos na ogromnym statku zmierzając w stronę Anturgii - planety, zgodnie z posiadanymi przez kolonizatorów informacjami, zamieszkałej przez istoty żywe. Obok Johny'ego, Nefry i Erga (wokół tych nastolatków zbudowana jest fabuła) poznajemy także naukowców, żołnierzy, inżynierów i, co jest chyba niezbędnym elementem tego typu historii, zdrajców.
Anturgia to planeta posiadająca dwa słońca, których wzajemne oddziaływanie doprowadziło do niesamowicie agresywnego klimatu. Przykładem tego są superburze, przy których ziemskie tajfuny to zaledwie niezauważalna mżawka. Powierzchnia globu zasiedlona jest przez floryty - dziwne istoty będące stanem przejściowym pomiędzy zwierzętami i roślinami. To właśnie one są głównym powodem wysłania na Anturgię misji kosmicznej. Floryty staną się też główną osią fabularną, gdy porwą jednego z nastolatków i zaczną ingerować w jego biologiczne funkcje.
Motyw tajemniczej planety, na którą wyrusza misja rozpoznawcza/wojskowa/zasiedleniowa jest chyba tak leciwy jak leciwe jest science-fiction. W trakcie swojej przygody z tym gatunkiem spotkałem się z wszelkimi możliwymi odmianami tego tematu, co pewnie jest powodem nieco pobłażliwego podejścia do zaprezentowanej przez Łuczyńskiego historii. Nie zmienia to jednak faktu, że autor losy nastolatków na nieznanym globie opowiedział znakomicie, odpowiednio stopniując napięcie, wywody popularnonaukowe i rozterki młodzieńca rzuconego w sam środek niebezpiecznych wydarzeń. Jeśli chodzi o warsztat, autorowi nie można niczego zarzucić.
Boli mnie jednak niewykorzystany potencjał "Johnego Stargazera" jako zachęty do wgłębienia się w świat nauk przyrodniczych. Choć Łuczyński swoje lekcje odrobił, zrobił to chyba po łebkach i opisy nawiązujące do przedmiotów ścisłych rozłożone są w książce bardzo nierównomiernie, raz obejmując dwa akapity, a raz jedno zdanie. Od książek tego typu, zwłaszcza skierowanych dla młodszego czytelnika, spodziewam się większego nacisku na zachęcanie do samodzielnego zgłębiania kwestii fizycznych czy chemicznych, które pojawiają się w trakcie przedstawionej historii.
Z drugiej jednak strony, jak na powieść młodzieżową, "Johny Stargazer" podejmuje kwestie rzadko spotykane w powieściach tego typu. Autor stawia czytelnika w obliczu ważnych życiowych dylematów, w skład których wchodzi wierność (innym ludziom i własnym zasadom), determinacja w dążeniu do celu, zaufanie pozbawione faktycznych podstaw czy wreszcie jedna z najważniejszych rozterek - kogo uratować, gdy nie można ocalić wszystkich? To sympatyczna, mądra i dobrze napisana powieść, więcej nie można i nie należy po niej oczekiwać.
Joanna Jagiełło "Hotel dla twoich rzeczy" (Czarne)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 30, październik 2014 08:30
Joanna Jagiełło to jedna z najlepszych obecnie polskich pisarek, tworzących literaturę dla dzieci i młodzieży. Jagiełło jest również prawdziwym człowiekiem renesansu. Pisze prozę i poezję, gra na gitarze i śpiewa, maluje, pracuje w korporacji... Kiedyś uczyła w szkole, realizowała się jako dziennikarka, zmieniała studia, wydała tomik wierszy, wciąż się przeprowadzała i szukała swojej twórczej drogi. Ma dwie córki z dwoma różnymi mężczyznami i zdaje się wieźć żywot daleki od wzorca strasznego mieszczanina. Jej powieści – Kawę z kardamonem i Czekoladę z chili – połknęłam w zastraszającym tempie, nie sądziłam jednak, że za finezyjnie skomponowanymi zdaniami i wciągającymi fabułami kryje się tak ciekawa osobowość. W Hotelu dla twoich rzeczy Joanna Jagiełło pisze o sobie. Książka ta stanowi kompromis między autobiografią i porywającą powieścią o kobiecie, która szuka własnej drogi i nieustannie się uśmiecha, mimo iż wiatr wieje jej w oczy.
Asia jest jedynaczką i mieszka tylko z matką. Matką-artystką, która nie lubi sprzątać, ale za to dobrze gotuje i wciąż podsuwa córce jakieś książki. Są jeszcze dziadkowie, ich działka, kotlety smażone przez babcię i ziemniaki ubijane z masłem. Nie ma za to zbyt wiele pieniędzy i materialnej stabilizacji. Ale miłość, akceptacja i poczucie bezpieczeństwa – zawsze. Ze swojego dzieciństwa Asia pamięta skrawki, pojedyncze wydarzenia, epizody. Przed swoimi oczami wyświetla film z przeszłości – niektóre sceny porażają wnikliwym obrazowaniem, detalem, zbliżeniem, inne zaś spowija mgła, przykrywa gąszcz metafor, elips i metonimii. Asia pamięta komunistyczne blokowiska, pożydowskie kamienice, Pałac Kultury i plakaty rockowych wokalistów na ścianach. Pamięta, że wiecznie była głodna i nie miała gdzie kupić słodyczy. Pisze o swojej fascynacji pojawiającymi się w przydrożnych budkach zapiekankami z ciągnącym się serem, o pierwszych Macdonaldach i harcerstwie. Pisze o koleżankach i szkolnych zauroczeniach. O lekturach, sztuce i muzyce. Szuka tego, co ją ukształtowało. Dorosła Joanna stara się znaleźć odpowiednią formę dla swoich wspomnień, przyjąć właściwą perspektywę narracyjną, spojrzeć na swoje życie z rożnych perspektyw i nadać opowieści sensowny kształt. A jednak jej historia wciąż przypomina "eintopf" - niemiecką potrawę jednogarnkową. Autorka mówi o tym wprost. Ta książka jest o miłości, pisaniu, macierzyństwie, samotności... O wszystkim na raz. Tak samo, jak w życiu zazwyczaj docierają do nas bodźce z rożnych stron. Przyswajamy jednocześnie komizm i tragizm, łączymy sacrum z profanum. A ile w Hotelu dla twoich rzeczy jest prawdziwej Joanny Jagiełło? Tego nie wie zapewne nikt poza samą autorką. A może nawet i ona nie wie tego na sto procent...?
Hotel dla twoich rzeczy to interesujący kompromis między autobiografią a powieścią obyczajową. Autorka posługuje się barwnym językiem, bywa bardzo emocjonalna, ale i tryska niebanalnym poczuciem humoru, zaraża optymizmem. Nie mam pojęcia, czy jest ze sobą szczera i czy pisze prawdę o własnym życiu. I w ogóle mnie to nie interesuje. Każda autobiografia zawiera przecież elementy konfabulacji, pisana jest z czysto subiektywnego punktu widzenia i bazuje na jednostronnej interpretacji wydarzeń. Jagiełło świetnie o tym wie i próbuje niekiedy uciec poza ten subiektywizm, przywdziać maskę, skryć się za trzecioosobową narracją. Wchodzi w rolę swojego męża, matki, córek, oddala się od samej siebie. A jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że jest to próba niedoskonała. Że człowiek nigdy tak naprawdę nie pozna do końca drugiego człowieka i nie przeniknie jego najgłębszych myśli. Bo jednostka ludzka zbyt jest złożona, by można było obnażyć wszystkie jej tajemnice. Dlatego Asia/Joanna zawsze korzysta z okazji, by budować relacje. A kiedy relacje rdzewieją, skrzypią i toną niczym dziurawe łódki, stara się pamiętać to, co dobre. I takie same zasady stara się wpoić swoim córkom. Wie też, że ludzie dziwią się jej optymizmowi – chwilami odnosiłam wrażenie, że dziwi mu się sama Asia/Joanna. Lektura Hotelu... stała się dla mnie cenną lekcją. Lekcją pokory, tolerancji, zdrowej determinacji i samokrytyki, ale i niezachwianej wiary w swoje możliwości. I jeszcze tego, że nie czyjąś śmierć należy pamiętać, lecz życie.
Hotel dla twoich rzeczy zawiera również garść cennych refleksji na temat pisania. Na temat silnej potrzeby tworzenia, zamykania świata w słowach i zdaniach, bawienia się w demiurga i powoływania do życia wciąż nowych istnień. Jagiełło w bardzo piękny sposób opowiada o swoim artystycznym dojrzewaniu, o momencie, w którym zrozumiała, że chce pisać, a także o tym, jak trudno jej było wydać pierwszą książkę. To obfitujący w charakterystyczne detale obraz frustracji połączonej z satysfakcją i radością, płynącą z aktu tworzenia. I dlatego po Hotel... powinni sięgnąć również wszyscy początkujący pisarze i krytycy literaccy. Powstało już wiele świetnych książek o tworzeniu literatury. A Hotel dla twoich rzeczy z pewnością jest jedną z nich. Warto zatrzymać się tutaj na dłużej.
Nike Farida "Panna młoda" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 29, październik 2014 08:22
Kultura muzułmańska w nas Europejczykach wzbudza mieszane uczucia, z jednej strony fascynuje, z drugiej zaś przeraża swoją surowością i bezwzględnością. Ropa naftowa, wojowniczo nastawieni mężczyźni z Koranem w jednej dłoni i karabinami w drugiej oraz uciśniona kobieta w burce to pierwsze skojarzenia jakie przychodzą nam na myśl o arabskim świecie. A jednak niektórzy chcieliby poznać tę cześć naszego globu bliżej i są też tacy, którzy mają odwagę szukać tam szczęścia i swojego miejsca na ziemi.
„Panna młoda” to pierwszy tom libijskiej trylogii „Róża pustyni” autorstwa Nike Faridy – Polki, która wychowywała się i dorastała w Libii. Akcja powieści rozgrywa się w drugiej połowie ubiegłego stulecia i ukazuje losy polskich rodzin, które los „rzucił” do Libii. To historia: Robinsonów – Barbary, Jeremiego i ich córki Karen, Krajewskich – Marii, Romana i ich synów bliźniaków Jacka i Andrzeja, a także innych osób, z którymi wchodzą w relacje. I choć powieść zaczyna się od ślubu siostry Jeremiego - Jackie i jej ukochanego Hassana, to początek tej historii Mojry zaczęły tkać wiele lat wcześniej.
Fabuła powieści pokazuje życie Polek, które za sprawą współmałżonków znalazły się w arabskim świecie. To historia Barbary - dziewczyny z Krakowa, której małżeństwo z Amerykaninem oprócz miłości zapewniło paszport, co w dobie komunizmu było porównywalne z wygraną na loterii. Jednak wspólne lata spędzone na placówkach na Bliskim Wschodzie i częsta nieobecność męża sprawiły, że wypracowała własny sposób na życie. Marię zaś przypadkowa ciąża zmusiła do rezygnacji z własnych pragnień. A niespełnione ambicje zawodowe odbiły się na jej relacjach z najbliższymi. Natomiast nastoletnie dzieci obu bohaterek uwikłały się w miłosne zauroczenie, a niedoświadczona Karen nawet nie zdaje sobie sprawy, że swoim zachowaniem daje nadzieję obu bliźniakom, co jest równoznaczne z igraniem z ogniem.
Autorka zabiera czytelnika do arabskiego świata i pozwala mu cieszyć się jego bogactwem i różnorodnością. Jednak Libia to nie jedyne miejsce jakie odwiedzimy podczas lektury, ponieważ akcja powieści rozgrywa się również w Nowym Jorku, Rzymie, Jerozolimie, Egipcie i Polsce. Jestem pod wrażeniem dbałości o tło przedstawionych wydarzeń oraz interesującego połączenia znanych z historii wydarzeń z fikcją literacką. W powieści m.in. poruszony jest temat zamachu podczas olimpiady w Monachium, dojście do władzy Kadafiego i budowa siatki terrorystycznej.
„Panna młoda” to wielowątkowa, wielokulturowa i wielopokoleniowa opowieść o dziejach kilku rodzin, których losy splatają się ze sobą, aby w mniejszym lub większym stopniu odmienić ich życie. Tak prawdziwa, że napisania jej nie powstydziłoby się samo życie. Okraszona lekcją historii i dobrą arabską oraz włoską kuchnią. Poruszająca tematy nie tylko związane z odmiennością kultur i obyczajów, ale też bliskie każdej jednostce, która pod wpływem pewnych czynników może zagubić się i zbłądzić. Do tego zaskakująca, nieprzewidywalna i obfitująca w retrospekcje, które pozwalają bohaterom na wspomnienia, a czytelnikowi na lepsze zrozumienie ich życiowej drogi i podejmowanych decyzji.
Dla mnie przygoda z książką była niepowtarzalnym doświadczeniem, które dostarczyło mi mnóstwa wrażeń i emocji. Autorka szybko rozbudziła moją ciekawość, a potem sprytnie ją podsycała, żeby na koniec pozostawić z niedosytem i apetytem na więcej. W tej powieści jest wszystko, co niezbędne do całkowitego oderwania od rzeczywistości – ciekawa historia, klimat i wiarygodni bohaterowie, a konstrukcja fabuły sprawia, że od lektury trudno się oderwać. Książkę polecam każdemu, kto ma ochotę na ciekawe doświadczenia literackie w dobrym stylu.