Tsanko Ivanov "Z parasolem przez Irlandię" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 25, listopad 2014 09:09
Czasami mam wrażenie, że autor pisząc książkę wykonał wszystko dobrze, poza jednym - źle dobrał formę swojego dzieła. Wielokrotnie łapię się na tym, że czytając powieść obyczajową wolałbym ją widzieć pod postacią komiksu, wiersza lub co najmniej dramatu. Podobnie jest z najnowszym dzieckiem Tsanko Ivanova - "Z parasolem przez Irlandię" to przewodnik, któremu brakuje fabuły.
"Przewodnik" to może nie najlepsze określenie. Książka Ivanova jest raczej zbiorem luźnych myśli i obserwacji poczynionych przez autora podczas pobytu na Zielonej Wyspie. Obserwacji niezmiernie ciekawych - od znanej na całym świecie kultury barowej, przez społeczne i regionalne podziały, aż po sposoby prowadzenia konwersacji i podejście Irlandczyków do religii. Czytałem kilka książek poświęconych Irlandii i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że dzieło Ivanova, choć najkrótsze z nich, zawiera najwięcej ciekawostek, które można poznać tylko będąc na pierwszej linii irlandzkiego frontu. To unikalna wiedza przydatna każdemu, kto postanowi odwiedzić ten kraj.
Książki próbujące przybliżyć czytelnikowi daną kulturę (nie ograniczając się wyłącznie do kultur narodowych) trudno pisać z dwóch powodów. Po pierwsze, autor, by być przekonującym, poświęcić musi ogromną ilość czasu na obserwowanie i analizę danej społeczności. Po drugie, a to chyba z perspektywy czytelnika ważniejsze, nawet znakomicie przygotowana pod kątem merytorycznym książka nie zrobi dobrego wrażenia, jeśli nie będzie napisana w sposób lekki, przystępny i zrozumiały. Przewodniki w stylu "Z parasolem..." najłatwiej zabić siermiężnym językiem, ciągnącymi się w nieskończoność dygresjami i zmasowanym atakiem nieciekawych ciekawostek. Na szczęście Ivanov ustrzegł się wszystkich ww. pułapek, co stawia jego książkę bardzo wysoko w klasyfikacji "Co przeczytać, by dowiedzieć się czegoś ciekawego o świecie".
Na odrębną uwagę zasługuje zbiór zwrotów w języku irlandzkim, pogrupowanych według sytuacji, w których mogą się przydać. Muszę przyznać, że choć dobrze znam język angielski, większość wyrażeń zaprezentowanych przez autora była dla mnie kompletnie niezrozumiała. Owszem, po przeczytaniu całości rozumiem i czuję język Irlandczyków trochę lepiej, ale ciągle jest on zupenie inny niż brytyjski czy amerykański angielski i wiele czasu wymaga przyzwyczajenie się do niego. Tym bardziej należy pochwalić Ivanova, że tyle miejsca w swoim niewielkim dziele poświęcił właśnie kwestiom lingwistycznym - ostatecznie, trudno poznać kulturę danego kraju, jeśli kompletnie nie rozumie się jego mieszkańców.
Jak wspomniałem na początku, książce wyszłoby na zdrowie, gdyby zamiast zbiorem esejów została powieścią sensacyjną, a przynajmniej obyczajową. Inaczej bowiem chłonie się styl życia danej społeczności czytając opisy świadka, a inaczej uczestnicząc w wydarzeniach, dla których taka społeczność jest tłem. Po cichu liczę na to, że autor spłodzi kiedyś thriller lub komedię osadzoną w klimatach irlandzkich - warsztat ma znakomity, poczucie humoru z najwyższej półki, nie ma ku temu przeszkód. Mam nawet pomysł na fabułę - w całym Dublinie zabrakło piwa, a jest sobota wieczór. Chociaż to pewnie przepis na powieść katastroficzną.
Beata Krupska "Sceny z życia smoków" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 24, listopad 2014 08:47
Do tej książki, a właściwie do jej pierwszego wydania z 1987 roku (Wydawnictwa Radia i Telewizji) mam ogromny sentyment. Bardzo ją lubiłam w dzieciństwie. Aż łza się w oku kręci, gdy znów po wielu latach mogę się przenieść do bajkowej, zwariowanej krainy wykreowanej przez Beatę Krupską – pisarkę, scenarzystkę, autorkę dialogów do seriali animowanych. Nie jest to raczej twórczyni bardzo znana, ale wystarczyła ta jedna publikacja, by zapisała się w historii literatury dla dzieci. „Sceny z życia smoków” są po protu fantastyczne i (choć staram się nie szafować tym określeniem, to w tym przypadku go użyję) kultowe!
Z radością odwracałam kolejne kartki, powracały na nich, dotąd żywe w moich wspomnieniach, postaci takie jak: Smok Wincenty i Smok Antoni z termosami na szyjach, Smok Zygmunta z saksofonem, Smok Tortowy, Żaba, Makrauchenia, Krokodyl, Łysy Pies, Fioletowy Kot oraz motyl Rysio Kapustnik. Odżyły niezapomniane teksty: ”zupa ogórkowa jest bardzo smoczna”, „która gadzina...”, „nie bój żaby”. W piętnastu scenach dowiadujemy się, m. in. o tym, jak ciężki jest los Żaby, jak nieprzyjemnie być warzywem, czego nam brakowało w dniu urodzin, co może się wydarzyć podczas prania, a także o tym, że pierogi ze śliwkami rozwijają zdolności muzyczne u krokodyli. Poznajemy smutną i straszną opowieść Makraucheni, wyruszamy do Krakowa w poszukiwaniu tumana, a na koniec szykujemy się do snu zimowego.
Opowieści ze smoczego lasu są humorystyczne i abstrakcyjne. Bawią komizmem słownym i sytuacyjnym. Otwierają drzwi do świata fantazji. W ironiczny sposób prezentują całą paletę zalet, wad i przywar, właściwych rodzajowi ludzkiemu, a nie tylko smoczemu. Co ciekawe, to o ile dziecko skupia się zazwyczaj tylko na perypetiach bohaterów, to już dorosły zdoła dostrzec „drugie dno” tej książki. Mianowicie: doskonale, ironicznie pokazane relacje damsko-męskie oraz filozoficzny przekaz ( np. o tym, by cieszyć się drobnostkami, chwytać dzień).
Siłą tej książki są niepowtarzalne, indywidualne i urocze postaci, zabawne dialogi, zwariowane pomysły, duża doza abstrakcji. „Sceny z życia smoków”, choć przypisane literaturze dziecięcej, stanowią znakomitą rozrywkę dla czytelników w każdym wieku. Wznowienie tej publikacji było strzałem w dziesiątkę. Twarda okładka, kredowy papier to zdecydowane plusy tego wydania. Natomiast ja, mając w pamięci tamto pierwotne, osobiście nie mogę się przyzwyczaić do ilustracji Zbigniewa Larwy, wolałam smoki w ujęciu Jacka Rupińskiego. Niemniej, uważam, że ta książka Beaty Krupskiej powinna być „żelaznym” punktem wyposażenia każdej domowej biblioteczki.
Tomasz Kubis "Brud/n/opis" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 21, listopad 2014 10:08
Jednym z moich ulubionych gatunków literackich jest powieść sensacyjna. Bez znaczenia są elementy kryminału, fantastyki, komedii, romansu czy dramatu - ważne, żeby była przepakowana akcją, charakterystycznymi postaciami i niebanalną fabułą. To wszystko zawiera w sobie niesamowity "Brud/n/opis" Tomasza Kubisa.
Na ponad 540 stronach autor upchnął tyle wątków i zwrotów akcji, że fabularny skrót przerósłby rozmiarami tę recenzję. Najkrócej więc jak się da - "Brud/n/opis" przedstawia dwie równoległe historie - Tomasza, nieradzącego sobie z życiem nauczyciela angielskiego oraz Cowa - płatnego mordercy z problemami psychicznymi, który po wielu latach wraca do Polski, by przekwalifikować się na... nauczyciela. Obaj zostają wplątani w projekt EDEN - korporacyjną próbę przejęcia na własność rodzimej edukacji, co nikomu nie wyjdzie na zdrowie. W grę wchodzą także poważne problem teologiczne, śmiesznie-żałosne problemy kaliskiego półświatka, zadziwiająco osobiste problemy polskich nauczycieli i niejasny problem pana Bazylego z własnym dziedzictwem kulturowym.
Kubis ma przede wszystkim talent do postaci, których nie sposób szybko zapomnieć. Obok wspomnianego już, nieludzko silnego i zwinnego pana Bazylego oraz dwóch nauczycieli (prawie), autor zaserwował nam istny bufet z bohaterami. Mamy rozwydrzonych nastolatków, seksualnie niewyżytych pseudo-pedagogów, przedstawicieli kilku mafii, biskupa Burzuma zakochanego w grze aktorskiej, śmieszno-strasznych gangsterów z Kalisza i cynicznych najemników prywatnej korporacji. A to wszystko przed drugim daniem.
Choć z początku "Brud/n/opis" wydaje się komediowo-kryminalną sensacją, czytelnik szybko złapie, że pod płaszczykiem głupkowatych sytuacji i gęsto ścielącego się trupa, Kubis porusza istotne, fundamentalne wręcz dla nas kwestie. Autor mierzy się z pytaniem o istnienie Boga, udzieleniem na nie empirycznej odpowiedzi, granicami człowieczeństwa, pojęciem integralności ludzkiej jaźni czy chociażby wpływu prywatnego kapitału (korporacji) na funkcjonowanie państw i całych społeczeństw. Przede wszystkim jednak, wszystko w powieści Kubisa obraca się wokół Edukacji.
EDEN, czy Edukacja Nagrody to nowa koncepcja szkolenia uczniów wszystkich szczebli, która zakłada odstąpienie od wymogów i rygorów na rzecz pokojowego koegzystowania nauczycieli oraz ich podopiecznych, brak ocen, wymienianie się pozytywną energią i inne brednie tego typu żywcem wzięte z hippisowskich manifestów lat sześćdziesiątych. Oczywiście, EDEN jest sposobem dojścia prywatnych korporacji do ogromnych pieniędzy - sami domyślcie się w jaki sposób. Co więcej, większość bohaterów przynajmniej przez chwilę para się w powieści nauczycielskim fachem, co w przypadku seryjnego gwałciciela-homoseksualisty czy karka z IQ wielkości marchewki wróży ogromną liczbę zabawnych i prześmiewczych sytuacji.
Jedyne co można zarzucić Kubisowi to to, że chciał zbyt mocno. "Brud/n/opis", mimo całego swego uroku, jest powieścią wybitnie chaotyczną, w której wątki nie do końca przeplatają się tam, gdzie powinny. Inwersja czasowa, zmiany osobowości bohaterów oraz zbyt szybkie przenoszenie akcji na sceny o różnej skali (zamek, wioska, państwo, świat) sprawia, że nawet wytrawny czytelnik łatwo może się zgubić w tym uroczym, choć nieprzewidywalnym chaosie.
Z drugiej strony, nawet jeśli zgubicie gdzieś po drodze sens fabuły, sam sposób jej prowadzenia wynagrodzi Wam wszystko inne. "Brud/n/opis" to nic innego, jak trochę rozciągnięte w czasie i przestrzeni kino Tarantino. Czyta się go z wypiekami na twarzy i nożem w pogotowiu. Nigdy przecież nie wiemy, co jutro wydarzy się w szkole.
Jakub Krzysztof Nowak "Pan zmierzchów" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 15, listopad 2014 07:16
Integralną częścią ludzkiej psychiki jest skłonność do popadania w skrajności. Szybko potrafimy przemienić radość w smutek, miłość w nienawiść, fascynację w zniechęcenie. Rzadziej metamorfoza działa w drugą stronę, ale i tutaj zdarzają się cuda. Jednym z nich jest powieść Jakuba Krzysztofa Nowaka „Pan Zmierzchów” - nie pamiętam innej książki, której bym z początku tak bardzo nie trawił, a później pokochał.
Fabuła osadzona jest w pierwszej połowie XI wieku, głównie na terenach Mazowsza. Tłem historycznym są ostatnie lata rządów Mieszka II, najazdy Wikingów i znienawidzonych Prusów, królewskie intrygi oraz wojna o przetrwanie pogańskiej tradycji. Historia, choć fikcyjna, oparta jest zwłaszcza na starodawnych podaniach, mitach i legendach, które w powieści Nowaka materializują się pod postacią prawdziwych potworów, zstępujących na Ziemię bogów, mistycznych rytuałów i całej masy pozostających na obrzeżach naszej kultury przesądów.
To najważniejszy element książki – pogańska religia pokazana nie jako fantastyczne opowiastki przy ognisku, ale jako integralny element życia naszych przodków. Żeby tego było mało, główny bohater – łucznik Nielub – nieświadomy swego pochodzenia wplątuje się w największe mitologiczne bagno od przeszło stu lat przy pomocy ofiarnego noża oraz przedstawicielki polskich Amazonek – mitycznego rodu kobiecych wojowniczek zamieszkujących tereny dawnej Polski. Dodajcie do tego wilkołaki, wampiry, zapomnianych herosów i hollywoodzką akcję, a otrzymacie starosłowiańską odpowiedź na współczesny thriller sensacyjny.
Wspomniałem, że z początku „Pan Zmierzchów” wywoływał u mnie, lekko mówiąc, ogromną frustrację. Związane jest to z faktem, że autor nie tylko w dialogach, ale nawet w części opisów obficie wykorzystuje staropolskie określenia i zwroty, których na próżno szukać nie tylko we współczesnej polszczyźnie, ale nawet na lekcjach historii. Nowak co prawda robi przypisy, ale i tak pierwsze 100 stron książki to droga przez mękę, w trakcie której odpadnie pewnie niejeden chrobry czytelnik.
Odbiór powieści zmienia się po przekroczeniu powyższej granicy. Zaczynamy instynktownie rozumieć znaczenie wykorzystywanych słów, a opis mniejszych lub większych utarczek zastępowany jest stopniowo przez prawdziwą słowiańską epopeję, która z każdym kolejnym rozdziałem przedstawia nam zupełnie inne spojrzenie na całą dotychczasową historię. Autor musiał się rozkręcić, ale pod koniec gnał już z prędkością ponaddźwiękową, nie myśląc nawet o poszukaniu hamulców.
„Pan Zmierzchów” powinien być obowiązkową szkolną lekturą. W niesamowicie przystępny sposób pokazuje nie tylko realia Polski XI wieku, ale przede wszystkim przybliża nam słowiańskie dziedzictwo – religię i tradycję przodków, która w różnych, choć wypaczonych aspektach, przetrwała do dzisiaj. Gdyby podręczniki były pisane w ten sposób, nie mielibyśmy problemu z historycznym analfabetyzmem, który raz po raz daje o sobie znać w przestrzeni publicznej.
Danuta Noszczyńska "Harpia" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 14, listopad 2014 08:16
W mitologii greckiej harpie uchodziły za brzydkie uskrzydlone kobiety - ptaki, które porywały dzieci i dusze. Złośliwe, drapieżne, okrutne, brutalne i nieokiełznane. Sięgając po najnowszą powieść Danuty Noszczyńskiej o intrygująco brzmiącym tytule „Harpia” zastawiałam się czym główna postać zasłużyła sobie na tak mało pochlebny przydomek.
Bohaterką książki jest Ada Topór – trzydziestoparoletnia wdowa, właścicielka galerii z antykami i zubożała dziedziczka. Kobieta, którą doświadczenia życiowe zmusiły do wypracowania własnego sposobu na życie opartego na kontroli i panowaniu nad uczuciami oraz emocjami. I choć wszystko, co się w jej życiu dzieje jest wynikiem świadomych wyborów, nie cierpi z powodu braku przyjaciół, a jej związki z mężczyznami przypominają układ, z którego każda ze stron czerpie obopólne korzyści. Ada wie czego chce i ma bardzo sprecyzowane poglądy na temat relacji międzyludzkich, zwłaszcza damsko-męskich i ta wiedza niestety wyzbyła ją złudzeń. Nie podejmuje pochopnych decyzji, ale kiedy podczas nocnej eskapady po wino na jej drodze pojawia się podejrzany typ, który mimo predyspozycji nie wykazuje niecnych zamiarów, staje się podejrzliwa, a babska ciekawość popycha ją do mało racjonalnych działań.
Niestety typ w krzakach to nie jedyny problem, który burzy spokój kobiety, ponieważ galerię zaczynają odwiedzać dziwni klienci, a była teściowa po latach milczenia nieoczekiwanie przypomina sobie o znienawidzonej synowej. I pewnie Adzie udałoby się zapanować nad wszystkim, gdyby nie ta niecodzienna kumulacja. A tak kontrola wymknęła się jej z rąk i nawet nie zauważyła, kiedy wpadła w sidła, które nieświadomie na siebie zastawiła.
Największym atutem książki jest ciekawa i wiarygodna kreacja głównej bohaterki, która nie tylko obnaża się mentalnie przed czytelnikiem, ale też nie skąpi mu swoich inteligentnych, szczerych, czasem kąśliwych i dowcipnych przemyśleń. Ada jest bezpośrednią, złośliwą realistką z charakterem i tupetem, która nie ulega emocjom ani mrzonkom. Wiele przeszła, a ta bolesna lekcja nie tylko pozwoliła jej na wyciągnięcie odpowiednich wniosków, ale też przyczyniła się do zbudowania muru, którym odgrodziła się od świata. Wyznaczyła granice, których nie pozwala przekraczać nikomu. I choć nie żyje pełną piersią, ta asekuracja pozwala jej uniknąć zranienia i daje poczucie niezależności oraz bezpieczeństwa. W związkach z mężczyznami od razu przedstawia swoje niezłomne zasady, a kiedy mężczyzna pragnie więcej, definitywnie kończy znajomość. Jednak pewnego dnia kosa trafia na kamień, ale czy w starciu dwóch silnych osobowości, zamiast układu idealnego poskromienie złośnicy nie jest bardziej realnym scenariuszem?
„Harpia” to komedia kryminalna o nieszablonowej fabule okraszona dobrym humorem, porywami serca, bliskimi kontaktami z policją i duchem męża, który nawet z zaświatów potrafi dopiec byłej żonie. Interesujące studium kobiecej psychiki, którą doświadczenia zmieniły z niewinnej niewiasty we wredną, acz nie zgorzkniałą femme fatale. Powieść o figlach losu, które wiodą na zakazane ścieżki i zmuszają do konfrontacji z własnymi demonami, ale przecież nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Danuta Noszczyńska posługuje się lekkim i bardzo przyjemnym w odbiorze stylem. Nie naszpikowała fabuły zbędnymi detalami i opisami. Za to nie szczędziła czytelnikowi dobrego humoru, ciętych ripost, błyskotliwych i ironicznych przemyśleń bohaterki oraz komicznych zbiegów okoliczności. Sama intryga została opracowana w bardzo ciekawy sposób pozwalający na zwroty akcji i zaskakujący przebieg zdarzeń. Autorka bardzo szybko wciąga czytelnika w swoją grę, rozbudza jego ciekawość i dba, by nie zabrakło mu atrakcji i wrażeń na każdym etapie lektury. I choć sama historia nie jest skomplikowana, to obcowanie z bohaterami i śledzenie ich perypetii dostarcza mnóstwa przyjemności i różnorodnych emocji.
W moim odczuciu „Harpia” to lekka, ale bardzo dobra powieść, która nie tylko pozwala na oderwanie od rzeczywistości i przyjemny relaks, ale też na paletę emocji i wrażeń. Ta publikacja toidealne antidotum na stres, które można dozować jak tabletkę, bądź połknąć w całości i wierzcie mi, nie grozi przedawkowaniem – bo zwiększona produkcja endorfin nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Polecam.
Agnieszka Lingas-Łoniewska "Szukaj mnie wśród lawendy. Zuzanna." (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 12, listopad 2014 08:59
Agnieszka Lingas-Łoniewska to autorka, której nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać. Debiutowała cztery lata temu, a na swoim koncie ma już czternaście książek. Najnowsza – Zuzanna, pierwsza cześć trylogii Szukaj mnie wśród lawendy, właśnie podbija listy bestsellerów. W Zuzannie autorka, która udowodniła już, że świetnie czuje się w różnorodnej stylistyce, pokazuje jeszcze inne swoje oblicze. Jest łagodniejsza, bardziej wyrozumiała dla swoich bohaterów i w dodatku... Wysyła nas do malowniczej Chorwacji!
Zuzanna Skotnicka nazywa siebie „korposzczurem”. Pracuje w wielkiej firmie farmaceutycznej, jest wymagającą szefową o przenikliwych spojrzeniu, bez reszty poświęcającą się swoim zawodowym obowiązkom. Tak naprawdę Zuzannie daleko jednak do Meryl Streep z filmu Diabeł ubiera się u Prady. W głębi duszy to wrażliwa dziewczyna, dobra córka i kochająca siostra Zofii i Gabrieli. Zuzanna coraz bardziej zatraca się jednak w pracy, nie zawiera nowych przyjaźni, umawia się na nieudane randki zakończone niezobowiązującym seksem. A wszystko dlatego, że kilkanaście lat wcześniej została boleśnie skrzywdzona i straciła miłość swojego życia. Zuzanna opakowuje się zatem w sztywny pancerz i izoluje od świata, ludzi, emocji. Pewnego dnia jednak, kiedy przekonuje się, że jej poświęcenie dla firmy nie zostało odpowiednio docenione, postanawia wziąć szybki urlop i polecieć do Chorwacji, do niewielkiej miejscowości położonej nad Adriatykiem, w której mieszka jej siostra – Gabrysia. W podróż Zuzanna nie wybiera się sama, lecz w towarzystwie swojej drugiej siostry – Zofii, jej męża, a także jego pracowników, którym szef ufundował wycieczkę w ramach świętowania jubileuszu firmy. Zuzanna nie spodziewa się nawet, że na lotnisku spotka jeszcze kogoś... Kogoś, kto sprawi, że cała bolesna przeszłość wróci w ułamku sekundy.
Zacznę może od tego, że wolę mroczniejszą stronę Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Uwielbiam, kiedy pisze o jakimś morderstwie w tle, o trudnej i złej przeszłości, o bohaterach dość pokręconych, niezbyt kryształowych i poharatanych przez życie (Tommy z Brudnego świata – kocham go! Lukas z Zakrętów losu – OMG!). Być może to dlatego, że mam raczej paskudny charakter, który zazwyczaj ukrywam z wprawą. A Agnieszka Lingas-Łoniewska znakomicie kreuje bohaterów emocjonalnie rozchwianych, „wadliwych”, niedoskonałych i wkurzających. Robi to tak, że mimo wszystko lubimy ich z całym dobrodziejstwem inwentarza. W Zuzannie nie dostajemy zbyt mrocznego tła. Tajemnicę z przeszłości – owszem, aczkolwiek wcale niemakabryczną. Bohaterowie są, mimo swoich wad, dość pozytywni, miłość trudna, ale piękna, siostrzane relacje ciepłe i czyste. I w ogóle, tak sobie myślę, nie sięgnęłabym po Zuzannę, bo to raczej nie moja bajka, gdyby nie... No właśnie. Gdyby nie autorka. Idę bowiem o zakład, że wiele innych pisarek zrobiłoby z podobnego tematu zwykłego Harlequina. Agnieszka Lingas-Łoniewska natomiast z prostej miłosnej historii wyciska mądrą treść, porusza ważny problem zagubienia współczesnego człowieka w korporacyjnym świecie, zaplątanego w wyścig szczurów i zapatrzonego w tabelki w Excelu, któremu życie ucieka przez palce. Mówi o tym, jak silne są krzywdy doświadczane w młodym wieku, kiedy wszystko odbiera się przez pryzmat rozedrganej wrażliwości, skrajnych emocji i pierwszych miłosnych doświadczeń. No i jeszcze ta wymalowana w pięknych barwach Chorwacja w tle! Mniam...
Urzekła mnie ta powieść. Powieść skoncentrowana na ludzkich relacjach, komunikacyjnych trudnościach i nieszczęśliwych zbiegach okoliczności, które mogą niekiedy zburzyć całe życie. Powieść bez sensacyjnego tła, wyciszona, spokojna, a jednak przyspieszająca bicie serca. Napisana plastycznym językiem, przystępnie, bez barokowej stylistyki. Jak zwykle w wypadku Agnieszki Lingas-Łoniewskiej czyta się ją błyskawicznie dzięki umiejętnie podtrzymywanemu tempu akcji i żywych dialogach. Najbardziej jednak przypadły mi do gustu te fragmenty, w których siostry Skotnickie przebywają razem. Wszystkie trzy kobiety tworzą zgraną drużynę i widać, że mimo dzielących je różnic są gotowe skoczyć za sobą w ogień. Dlatego z ogromną chęcią sięgnę po tom drugi trylogii Szukaj mnie wśród lawendy. Jestem pewna, że historia Zofii będzie równie ciekawa jak historia Zuzanny. Polecam!
Ps. No dobra, jednak się przyczepię, może nikt nie doczyta. Dlaczego ona tak szybko go pocałowała? Mógł się dłużej pomęczyć! Zuzka, kurde...!!!
Od redakcji:
Zapraszamy do udziału w konkursie z książką, do wygrania weekend dla dwóch osób w SPA "Lawendowe Termy". Szczegóły na fanpage'u wydawnictwa Novae Res, tutaj:
Marcin Bruczkowski "Powrót niedoskonały" (Znak)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 11, listopad 2014 10:17
Do książek Marcina Bruczkowskiego można mieć dwojakie podejście: albo żywić do nich sympatię i dobrze się bawić podczas lektury, albo wykazywać wobec nich znudzenie i obojętność. Jest to bowiem twórczość dość specyficzna, spokojna, pozbawiona brawurowej akcji, osadzona w egzotycznym (głównie japońskim) środowisku, zaopatrzona w swoiste poczucie humoru i ironię. Nie każdy odbiera to jednakowo. W moim przypadku, odkąd poznałam „Bezsenność w Tokio”, samo jej wspomnienie wywołuje u mnie uśmiech. Stąd moje zainteresowanie kolejnymi powieściami pióra tego autora, w tym oczywiście ubiegłoroczną, czyli „Powrotem niedoskonałym”.
Narratorem i głównym bohaterem jest Robert Brakat, który po osiemnastu latach pobytu w Azji wraca do Polski. Próbuje się odnaleźć w zastanej rzeczywistości, powrócić do znajomych miejsc. Zaskakują go obecne realia, zmiany, jakie zaszły w kraju na przestrzeni kilkunastu lat. Doznaje - jak sam to określa - „szoczków kulturowych”. Dziwią go współczesne zjawiska, nazwy, czy nowe znaczenia niektórych słów, nie zna aktualnych „gwiazd” muzyki i popularnych seriali. Nie wie, co to pesel i dziwi go brak milicji. Zmaga się z remontem własnego mieszkania i specyfiką „fachowców”, kradzieżą wycieraczek samochodowych, poszukiwaniem pracy, stresogennym egzystowaniem w korporacyjnych mackach i organizowaniem spotkania klasowego po latach. Nieocenionym towarzyszem w tych zmaganiach jest Japończyk Hattori, którego poznał, gdy ten koczował w namiocie pod mostem. Nowy przyjaciel bywa nieraz bardziej „polski” od Roberta, lepiej się orientuje w panujących realiach, dodatkowo ma językowo-kulturowe zaplecze z racji studiów polonistycznych. Za pośrednictwem osobliwego Gutnera obaj panowie trafiają do kamienicy, w której działa tzw. Antykownia, skrzyżowanie antykwariatu z lombardem, czy coś w tym rodzaju. Pracują w niej niemal wszyscy lokatorzy budynku, tworzą jakby „rodzinę” w ocenie narratora to dziwaczne indywidua. W tę lekko podejrzaną działalność wkręcony zostaje też Robert. Los funduje mu wyjazd do Tokio, potem pobyt w szpitalu, ciągłe rozstania i powroty w poszukiwaniu własnej tożsamości.
Realistyczne, opowiadane z ironią i przejaskrawione perypetie przeplatane są snami głównego bohatera, które spowalniają – i tak zresztą niespieszną akcję, ale budują klimat powieści. W zasadzie tu nic się nie dzieje, ale urok całości polega właśnie na tych „flegmatycznych” opisach, ironicznych komentarzach, pokazywaniu zjawisk społecznych, różnic kulturowych i kreśleniu nietuzinkowych postaci. Bez poczucia humoru nie ma tu czego szukać, ale to nie jest komedia do „zrywania boków ze śmiechu”, to raczej słodko-gorzka ironiczna opowieść o powrotach, rozumianych na kilku płaszczyznach (powrót do kraju, do przeszłości, do samego siebie). Historia uświadamiająca nam jak bardzo można być obcym „u siebie”, jak daleko te kilkanaście, czy kilka lat nieobecności wpływa na sposób patrzenia na rzeczywistość, na trudy aklimatyzacji. Trochę tu krzywe zwierciadło autor podstawił, ale widać to, co najważniejsze.
Bohater prozy Bruczkowskiego to człowiek zagubiony, obcy, niezakorzeniony, próbujący się odnaleźć w nowej przestrzeni życiowej. Niezależnie, czy będzie to Polak, który wyjechał za chlebem do Japonii, czy Japończyk zamieszkujący w Warszawie, czy też rodak powracający po latach do ojczyzny, będzie to podobna sytuacja.
W posłowiu, słusznie zresztą nazwanym przez autora „poksiażkowiem”, nadmienia on, iż część jego własnych doświadczeń i przemyśleń została zawarta w przygodach Brakata, ale też czerpał z losów swoich znajomych powracających po latach do ojczyzny. Jest to jednak ogólnie fikcja literacka. Moim zdaniem, to bardzo zabawna, przyjemna w odbiorze, odpływająca od głównego nurtu powieść.
„Powrót niedoskonały” cóż, doskonały nie jest. Różnie go można odebrać. Odrobinę kojarzy się z Murakamim (sny), ale to jednak za mało, by stawiać znak równości, czy porównywać.
Być może nie każdemu przypadnie do gustu, sympatykom prozy „Gajdzina”na pewno. Pozostałym - trudno powiedzieć. Zawsze jednak warto spróbować „z czym to się je”. Smacznych eksperymentów literackich życzę!
Magdalena Kawka "W zakątku cmentarza czyli koniec wieczności" (Wydawnictwo MG)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 10, listopad 2014 09:55
Często zdarza się tak, że mam poważny problem z pisaniem o książkach, które rozłożyły mnie na łopatki. Paraliżuje mnie strach przed tym, by „toto”, czyli mój skromny tekst, nie wyszło jakieś patetyczne, ckliwe, pompatyczne, nadęte i, mówiąc brzydko, wazeliniarskie... A w odniesieniu do książki Magdaleny Kawki naprawdę trudno znaleźć mi właściwe słowa. Dawno już nie czytałam powieści tak dobrej, pomysłowej, uciekającej od sztampy, a jednocześnie genialnie wykorzystującej ogólnie znane schematy. Już po obróceniu pierwszych kilku stron wyartykułowałam sobie pod nosem pełne entuzjazmu: „Wow!”. I tak było do samego końca.
Po zapadnięciu zmroku pewien stary cmentarz w niewielkim miasteczku staje się miejscem wielce... ożywionym. Ze swoich „kwater” wychodzą osobliwi lokatorzy. Zbierają się w ruinach starego zamku lub też przysiadają na nagrobkach i prowadzą dyskusje o rozmaitej tematyce. A problemów przytrafia im się sporo. Najpierw towarzystwo paraliżuje wieść o tym, że cmentarz ma zostać przeniesiony w inne miejsce i trzeba przecież coś z owym fantem zrobić. Później członkowie tej – dość mimo wszystko zgranej, choć kłótliwej – paczki organizują zaimprowizowaną akcję pt. „Uprowadzenie koguta”, który to ptak niemożliwie uprzykrza im życie i wyrywa ze snu akurat wtedy, kiedy opadają zmęczone powieki... Problemy nie mają jednak charakteru tylko i wyłącznie zbiorowego. Mogą być również indywidualne. Artystka, na przykład, dwoi się i troi, by podwędzić „żywym” z torby puder lub szminkę – wszak śmierć żadnej kobiety nie zwalnia z obowiązku dbania o urodę! Pasażerka, świeżutka członkini cmentarnej społeczności, zadomawia się w nowym miejscu i zaczyna flirt z Poetą, który również wydaje się skory do zalotów, choć przecież tak naprawdę od dawna kocha się w Młodszej Bliźniaczce. Młodsza Bliźniaczka zgrzyta zębami z zazdrości o Poetę, a jednocześnie usiłuje jako tako współegzystować ze swoją siostrą, Starszą Bliźniaczką, babą dość upierdliwą i złośliwą. Starsza Bliźniaczka ma ze sobą nie lada problem. Nikt jej nie lubi, a poza tym wciąż jeszcze nie potrafi pogodzić się ze swoją siostrą, o którą przez całe życie była zazdrosna. I śmierć niekoniecznie wiele tutaj zmieniła... Marian, zwany Marysiem, non stop kłóci się z Górnikiem. Górnik bowiem jest na niego cięty i nie może mu wybaczyć pewnego incydentu z przeszłości, związanego z głębokim na cztery metry grobem... Jak widać, po śmierci wcale nie jest nudno! „Życie” mieszkańców cmentarza dodatkowo komplikuje fakt, iż każdy boi się niejakiej Umrzycy, bardziej parlamentarnie zwanej Kobietą z Klasą. I jeszcze światła znad łąk, za które co jakiś czas ktoś odchodzi...
Magdalena Kawka wykazała się nie lada odwagą, pisząc taką powieść. Temat jest dosyć ryzykowny i ujęty w sposób wielce oryginalny. Powstały już przecież miliony książek (i filmów) o duchach, życiu pozagrobowym, pośmiertnych światach, czyśćcu, piekle i niebie. Ortodoksyjni wyznawcy różnych religii mogą się nawet na autorkę oburzyć za to, że drwi ze świętości, trywializuje tabu, depcze sacrum... Choć to przecież nieprawda. Nikt na sto procent nie wie, jak TAM jest. Kawka swoją zabawną i mimo wszystko dość pokrzepiającą wizją życia pozagrobowego nie tylko nie depcze sacrum i nie trywializuje tabu, ale usiłuje oswoić śmierć. Ukazać ją jako przejście, jako etap ludzkiej egzystencji, która wcale nie musi być zła i naznaczona cierpieniem. W której jest miejsce na przygody, śmiech, przyjaźń, miłość, ale i zazdrość, smutek, złość... W której przeżywa się (w kontekście tej książki każde słowo pochodne od „życia” brzmi mi wyjątkowo głupio) prawdziwe emocje. A bez emocji człowiek nie byłby człowiekiem. Lokatorzy cmentarza nie są świetlistymi zjawami, nieforemnymi duchami o anielskich głosach, odzianymi w zwiewne szatki. To nadal prawdziwi ludzie, wciąż niedoskonali, z krwi i kości (no dobra, poddaję się; polskie związki frazeologiczne można sobie przy okazji tej powieści włożyć w...). Ich relacje i przygody wywołują śmiech – mnie powaliła zwłaszcza historia z kogutem i bezgłowym motocyklistą, ale także autentyczne wzruszenie. Kawka w sposób mistrzowski łączy humor z liryczną refleksją, komizm sytuacyjny z prawdziwie filozoficznym, egzystencjalnym wręcz komentarzem, satyrę społeczną z bardzo ważnym przesłaniem. Przesłaniem niezwykle mądrym, dotyczącym istoty i granic (tak, tak!) wieczności. Przesłaniem dla każdego, niezależnie od wyznania, wiary lub... jej braku. Ja wzięłam sobie tę prawdę głęboko do serca. I nie napiszę tutaj, na czym polega to przesłanie. Warto wyczytać je z samej książki.
Powieść Magdaleny Kawki jest również bardzo ciekawie skomponowana. Każde kolejne rozdziały rozpoczynają cytaty z wierszy Bolesława Leśmiana, a w epilogu autorka przywołuje słowa Wisławy Szymborskiej, wyjątkowo trafne i idealnie podkreślające zawartą w tekście puentę. Mam wrażenie, że to właśnie utwory poetyckie stały się tutaj inspiracją i skłoniły Magdalenę Kawkę do napisania W zakątku cmentarza..., choć oczywiście nie mogę mieć co do tego absolutnej pewności. I chyba nawet nie chcę. W każdym razie Kawka tworzy z Leśmianem i Szymborską idealnie zgraną drużynę. Jestem niezwykle dumna z tego, że taka powieść wyszła spod pióra polskiej pisarki. Powieść mądra, zjadliwie śmieszna, poruszająca ważne kwestie, stylistycznie genialna i wyrażająca ogromną erudycję autorki. Powieść, która naprawdę może wpływać na czytelników i skłaniać ich do zachowań, do tej pory postrzeganych jako nieistotne. Powieść, która wzbudza emocje i uczy wrażliwości. A zatem... czytać? Obowiązkowo!