Michał Olszewski "Najlepsze buty na świecie" (Wydawnictwo Czarne)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 22, grudzień 2014 09:37
Można pokusić się o stwierdzenie, iż polska literatura reportażem stoi. Świadczy o tym chociażby wydana pod redakcją M. Szczygła „100/XX. Antologia polskiego reportażu”, czy niesłabnąca popularność książek H. Krall, R. Kapuścińskiego, M. Szejnert, W. Tochmana i wielu innych znakomitych reportażystów. Wydawnictwo Czarne wręcz specjalizuje się w tym gatunku, w ramach serii publikując coraz to nowsze teksty. Tym razem do rąk czytelników trafił zbiór „Najlepsze buty na świecie” Michała Olszewskiego.
Autor jest absolwentem polonistyki, dziennikarzem i prozaikiem. Debiutował tomem opowiadań „Do Amsterdamu”, wydał „Chwalcie łąki umajone”, „Low-tech”, „Zapiski na biletach”. Jako publicysta zajmuje się głównie polską przestrzenią, ekologią, przemianami społecznymi po 1989 roku. Zbiór „Najlepsze buty na świecie” oprócz nigdzie wcześniej nie publikowanego tekstu tytułowego, zawiera reportaże, które ukazywały się w latach 2003-2014 na łamach „Tygodnika Powszechnego” oraz „Gazety Wyborczej”, zatem mogą już być nam nieco znajome. Niemniej warto je przeczytać, nawet jeśli miałaby to być powtórka. Tematyka jest dość zróżnicowana. Mamy tu teksty o współczesnych przemianach cywilizacyjnych, o ludzkich dramatach, poruszające problematykę „postobozową” i sytuację osób „wykluczonych”, egzystujących na marginesie społeczeństwa.
Trudno podzielić te reportaże na lepsze i gorsze, nie da się. Każdego może zainteresować coś innego, a żadnemu z opisanych problemów nie można odmówić rangi i ważności. Warsztatowi autora nie można nic zarzucić. Moją uwagę najbardziej przykuły dwa teksty, a mianowicie „Natłustka” - o konserwowaniu butów i bucików - pozostałości po ofiarach eksterminacji, zebranych w oświęcimskim muzeum oraz „Przez dotyk” - o tym, jak skazane kobiety z zakładu karnego w Lublińcu opiekują się jako wolontariuszki niepełnosprawnymi i ciężko upośledzonymi dziećmi z pobliskiego ośrodka. Drugi z wymienionych reportaży został nagrodzony w konkursie „Oczy otwarte”.
W „Postscriptum” czytamy, że niektóre z tekstów miały swój dalszy ciąg, ale autor celowo ich nie uaktualniał, uznając, że powinny pozostać „tym, czym były w momencie ich powstawania: zapisem ludzkich dramatów i zmagań z losem” . Te zapisy udają się temu dziennikarzowi perfekcyjnie. Teksty dają do myślenia, poruszają, bolą, kłują prawdą w oczy.
Olszewski wydaje się być dobrym i wnikliwym obserwatorem, potrafi przyjrzeć się szczegółom, pochylić nad sprawą, spojrzeć z innej perspektywy. Inny świetny reportażysta, Włodzimierz Nowak, stwierdził: „Nigdy nie widziałem Olszewskiego przy pracy. Nie wiem, jak zbiera materiał do reportażu, ale domyślam się, że lubi zamarudzić. Zasiedzi się u proboszcza, chociaż potrzebny do tekstu wątek już dawno się wyczerpał, posnuje się po uzdrowisku z rurką do badania zanieczyszczeń powietrza. (...) Obejrzy stare buty porzucone na dnie pustego jeszcze zbiornika retencyjnego, chociaż to tylko jedno zdanie reportażu. Przysiądzie na przydrożnym kamieniu, mimo że kamień nie leży w centrum wydarzeń. Zapatrzy się, zamyśli, jakby zapomniał, że temat go goni. Takiemu niespiesznemu reporterowi ufam najbardziej.” Tak, tę niespieszność właśnie widać, taką skrupulatność, dbałość o przekazanie treści, skupienie się na problemie, postaci, temacie. Przy tym Olszewski jest dość oszczędny w słowach, ale buduje wyraźny i celny przekaz. Polecam uwadze czytelników.
Maciej Dobosiewicz "Komisarz Zagrobny i powódź" (Videograf)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 20, grudzień 2014 09:29
- Autor: Katarzyna Pessel
Obraz prawdziwego detektywa kojarzy się z nieodłącznym papierosem w kąciku ust, czymś mocniejszym dla wzmocnienia szarych komórek oraz nieuporządkowanym życiem osobistym. Elementy te są tłem dla prowadzonych śledztw i jednocześnie ich skutkiem ubocznym. Wiadomo, wielkie umysły są zaprzątnięte wyjaśnianiem popełnionych zbrodni, a cała reszta to prozaiczny dodatek mniej lub bardziej dokuczliwy i tylko czasami zauważany. Co jednak kiedy osoba detektywa jest całkowicie inna?
Poznań zmagający się z wielką wodą czyli powodzią to czas sprawdzianu dla wielu służb, w tym i dla policji. Wiadomo przecież nie od dziś, że w takim momencie dużo nie potrzeba, by wywołać społeczną panikę lub co najmniej niepokój. Komisarz Zagrobny również zdaje sobie z tego sprawę, lata pracy w policji pozwoliły mu nabrać nie tylko doświadczenia, ale nauczyły, iż seria niewyjaśnionych zgonów nigdy nie spotka się z obojętnością, a wręcz przeciwnie. Właśnie wiosna dwa tysiące dziesiątego roku przyniosła nie tylko nadmiar wody w rzece, ale i kilku denatów, których połączyły dość nietypowe okoliczności śmierci. Dochodzenie od początku jest trudne - zbyt mało śladów, jeszcze mniej poszlak, na dodatek podejrzany w ogóle nie pasujący do ogólnego modus operandi. Jakby tego było mało, najbliższy współpracownik Zagrobnego jest mało pomocny, a kwestią czasu pozostaje kiedy dziennikarze zainteresują się dość niecodziennymi zejściami z tego świata w starych poznańskich kamienicach. Wiadomo również, że jeżeli nie będzie postępów w dochodzeniu to szefostwo będzie żądało wyników na wczoraj, co raczej nie sprzyja spokojnym snom. Najlepiej więc samemu rozwiązać morderczą zagadkę jak najszybciej, pytanie tylko gdzie szukać jej rozwiązania? W filmach i książkach detektywi jakby od niechcenia znajdują sprawcę i w glorii sławy odchodzą w stronę zachodzącego słońca. Niestety poznański policjant ma o wiele skromniejsze środki, nie wspomaga się wysokoprocentowymi trunkami i oprócz umiłowania porządku więcej uzależnień nie posiada, co postronnym może wydawać się brakiem polotu i talentu śledczego. Jednak komisarz Zagrobny nie poddaje się łatwo i raz po raz przegląda zebrane materiały, nic nieznaczące informacje kryją w sobie potencjał, należy je jedynie odpowiednio posegregować, spojrzeć z innej perspektywy i na samym końcu odpowiednio przedstawić przełożonym. Nie wolno zapomnieć także, iż rodzina jest ważna i dzięki niej człowiek wie co jest istotne, a co tylko iluzją. W świecie gdzie podobno najważniejszy jest pieniądz doświadczony policjant zdaje sobie sprawę, iż rozwiąże kryminalną sprawę jedynie gdy zaufa swojej intuicji i nie ugnie się pod naciskami ze strony opinii publicznej, zwłaszcza jej dziennikarskiego odłamu oraz żądnego sukcesów zwierzchnika.
"Komisarz Zagrobny i powódź" jest świetnym debiutem w sensacyjnym gatunku, autorstwa Macieja Dobosiewicza. Autor umiejętnie stworzył niestereotypową postać detektywa łącząc w nim obiegowe opinie o mieszkańcach Wielkopolski, zwłaszcza Poznania, czyli pedantyczność, skłonność do porządku oraz szacunek do pieniądza i rodziny z lekkim przymrużeniem oka. Tytułowy policjant mógłby wydawać się dość irytujący ze swoimi nawykami, ale Dobosiewicz umiejętnie stonował to, co denerwujące poprzez czasami lekkie przerysowanie i to nie tylko w jego postaci. W kryminale najważniejsza jest jednak sensacja, a ta w "Komisarzu (...)" intryguje i krętymi meandrami, pośród zrujnowanych kamienic i lśniących nowością budynków, prowadzi czytelnika poprzez zbrodnie do dość niespodziewanego finału. Komisarz Zagrobny umie zaskoczyć i przyciągnąć uwagę, jego sylwetka okazuje się o wiele bardziej złożona niż wydaje się w pierwszym momencie, podobnie ma się rzecz z samym śledztwem. Książka Macieja Dobosiewicza zapowiada, że kolejne sprawy poznańskiego detektywa, wcale nie aż tak klasycznie konserwatywnego, również będą warte poznania.
Poznań i Zagrobny kryją jeszcze wiele tajemnic…
Mateusz M. Lemberg "Patron" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 19, grudzień 2014 09:51
Debiutancka powieść Mateusza M. Lemberga – Zasługa nocy – ukazała się na księgarskich półkach zaledwie kilka miesięcy temu. Pamiętacie Zasługę nocy? Pamiętacie Witczaka, Tymańskiego i Cynę? Policjantów z problemami, którzy grzali synapsy nad sprawą seryjnych zbrodni, a przy okazji cierpieli własne, całkiem prywatne, wewnętrzne katusze? Tak, tak, wiem, trochę szydzę... Szydzę, albowiem pierwsza powieść Mateusza M. Lemberga postawiła mnie w obliczu nie lada dylematu. Dobre to czy nie? Sama nie wiem... Kryminalnej intrygi było tam za mało jak na kryminał, a psychologii postaci – jednak wciąż za mało jak na powieść stricte psychologiczną. Chyba że pod względem tzw. „doła psychicznego” i etyczno-moralnych rozterek, którymi można by obdzielić znacznie więcej bohaterów. A jednak... Jednak, jednak... Coś w tej powieści było. Jakaś obietnica, potencjał, zapowiedź, która odbiła się od okładek i zawisła gdzieś w przestrzeni, skutecznie zatruwając mi życie. A może ja też mam tę całą schizofrenię? Jak Witczak? Coś musi być na rzeczy, bo ciągle słyszałam głos... „No, dalej, bierz się za Patrona!”. „Patrona”? „No Patrona, drugą część Zasługi nocy!”. „O nie, nie, no way, dziękuję bardzo!”. „Bierz, bierz!”. „Nie”. „Tak”. „Nie...”. „Tak!”. „No dobra...”. I co? Co się okazało, Drodzy Państwo? Schizofreniczni szeptacze czasem są całkiem niegłupi...
W kościele w Starym Brodzie zostaje znalezione zdefragmentowane ciało biskupa. Elementem brakującym okazuje się głowa, którą morderca umieścił w tabernakulum. Do sprawy przydzielony zostaje komisarz Witczak, a pomagają mu sierżant Tymański i aspirant Cynowska. Trio obecnie już nie do końca zgrane. Każde z nich musi uporać się ze swoimi własnymi demonami. Witczak dopiero co opuścił szpital psychiatryczny, z którego wydostał się bynajmniej nie z powodu cudownego ozdrowienia, a raczej podstępem. Tymański wydaje się coraz bardziej sfrustrowany oziębłością swojej partnerki. Cynowska zamierza rozpocząć procedurę zmiany płci, ale z jednego małego powodu wszystkie jej plany biorą w łeb. Sprawę morderstwa biskupa natomiast rozwiązać trzeba i to szybko, bo... giną kolejne ofiary. Witczak decyduje się zamieszkać w starobrodzkim klasztorze, by z bliska przyjrzeć się życiu zakonników. A ci wydają się skrywać jakieś tajemnice. Zwłaszcza jeden z nich. Brat Leon. Przeor...
O ile pod względem stylistycznym Patron jest właściwie na równi z Zasługą nocy, o tyle pod względem fabularnym widać tutaj wyraźną zmianę. Zmianę na korzyść. To powieść o wiele sprawniej skonstruowana, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach i bardzo dobrze spinająca wątki psychologiczne z kryminalnymi. Po lekturze Zasługi nocy miałam wątpliwości, czy Lemberg potrafi prowadzić wartką akcję i skutecznie grać w gumę z czytelnikiem, wiodąc go na dedukcyjne manowce. W Patronie udowodnił, że potrafi i to całkiem nieźle. Zwłaszcza przez ostatnie czterdzieści stron gnałam jak szalona, bo już sobie wykoncypowałam, co się wydarzyło i chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, czy miałam rację. A bohaterowie gnali razem ze mną! Jeden tu, drugi tam, trzeci jeszcze gdzieś indziej. Wszystko się ze sobą w cudowny sposób połączyło, każdy przeklinał, palił fajki, strzelał, Witczak wydzierał się na swoje wewnętrzne głosy... No! Mistrzostwo! Taka końcówka „robi książkę”! Na plus zaliczam także temat, miejsca akcji i kreowany wokół nich nastrój. Zwłoki znalezione w starobrodzkim kościele, rytualne mordy, zakonna zmowa milczenia, stary klasztor, skrzypiąca podłoga, katakumby i dom rekolekcyjny, w którym odbywają się szkolenia dla egzorcystów... Brzmi nieźle, prawda? I jest nieźle. Akcja rozwija się w tej powieści świetnie, a bohaterowie wcale na tym mocno nie cierpią. Mniej tu wprawdzie psychologicznych analiz i rozbudowanych wątków obyczajowych, mimo to jednak postaci są w dalszym ciągu wyraziste i nietuzinkowe. I bardzo, bardzo dalekie od mieszczańskich wzorców przyzwoitości... Cynowska i Witczak to genialne kreacje. Zwłaszcza ta pierwsza – lesbijka pozostająca w konflikcie z własną płcią. Cyna i jej wewnętrzne rozterki związane z... – oj, oj, nie mogę powiedzieć – to temat bardzo trudny, kontrowersyjny na kilku płaszczyznach, wynoszący tę bohaterkę do rangi postaci tragicznej. To właśnie z Cyną najbardziej w powieści Lemberga sympatyzowałam. I może nawet gdzieś tam wewnętrznie ją podziwiałam...
Na koniec powinnam chyba zwrócić się przede wszystkim do czytelników, którzy – podobnie jak ja – niespecjalnie zachwycili się pierwszą powieścią Mateusza M. Lemberga. Wielbicieli Zasługi nocy nie trzeba przecież specjalnie zachęcać do tego, by sięgnęli po Patrona. Ci zaś, którzy po lekturze Zasługi zarzekali się, że nigdy więcej Lemberga, mogą naprawdę wiele stracić. Patron to bardzo dobra, świetnie skonstruowana i znakomicie napisana powieść, po mistrzowsku łącząca wątki kryminalne i psychologiczne. I jest jeszcze jeden powód, dla którego warto po nią sięgnąć. Otóż Mateusz M. Lemberg nie idzie na łatwiznę. Bierze się za bary z trudnymi, niewygodnymi tematami, porusza kwestie kontrowersyjne, uderza w to, co święte i pozornie nietykalne. Konstruuje bohaterów, którzy nie są idealni, popełniają masę błędów, bywają żałośni i irytujący... Zaczynam naprawdę lubić Mateusza M. Lemberga. I jego trzecią książkę przeczytam na pewno. Bez tych denerwujących, źródłowo niejasnych podszeptów...
Konrad T. Lewandowski "Czas egzorcystów" (Zysk i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 18, grudzień 2014 09:37
Lubię, gdy literatura rozrywkowa (a do takiej zaliczam większość kryminałów) przy okazji dostarczania intelektualnej uciechy porusza sprawy istotne z punktu widzenia okresu historycznego, w którym powstaje. Gdy reaguje na to, jak zmienia się nasze społeczeństwo i otaczająca nas rzeczywistość. Dobrze w nurt ten wpisał się Konrad T. Lewandowski, który stworzył współczesną powieść detektywistyczną zbudowaną na motywie egzorcyzmów.
"Czas egzorcystów" to zapis śledztwa, które prowadzi były esbek, a obecnie pokazowo religijny komisarz Krzysztof Louvain. W Warszawie zaczynają ginąć ludzie. Jedynym elementem łączącym wszystkie ofiary jest fakt, że są pomocnikami znanego egzorcysty - księdza Jana Ryby. Louvain musi więc poradzić sobie nie tylko z wciąż grasującym po stolicy mordercy (chyba nie wierzycie, że to samobójstwa, prawda?), ale także z czekającymi na każdy jego błąd "kolegami" z pracy oraz wszechobecnym kościołem katolickim. A ten szybki skrót nie zawiera nawet ułamka wątków, które są w powieści poruszone.
Mocną stroną Lewandowskiego są wyraziste i wiarygodne postacie. Główny bohater, dewot na pokaz i były agent peerelowskich służb, z miejsca stał się jednym z moich ulubionych literackich dramatis personae. Policyjny cynizm i opanowanie w połączeniu z wątkiem alkoholowym, rodzinnym i emocjonalnym daje niezwykle charakterystyczną mieszankę, której nie mogą dorównać inne powieściowe kreacje - ksiądz-psychopata, zakochany dziennikarz mediów katolickich, posiadający ogromną władzę asystent biskupa czy przechodząca wewnętrzną przemianę policjantka.
Jak to zazwyczaj w kryminałach bywa, czytelnik zagłębiając się w powieść próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie "Kto zabił?". W "Czasie egzorcystów" ciekawsza jest inna zagadka: "Na czyje zlecenie zabito?". Księdza-psychopaty? Szatana? Niepozornego policjanta z tylnego szeregu? A może postaci, która miała zginąć, ale żyła dalej? Cała ta logiczna łamigłówka podana jest w znakomitym polityczno-obyczajowym sosie, piętnującym przy okazji prezentowania historii absurdy współczesnej Polski.
Lewandowski jest pisarzem sprawnym, płodnym i ciekawym. Lekko przaśny styl twórcy „Czasu egzorcystów” sprawia, że po lekturze każdej z jego powieści mam w głowie co najmniej kilka pomysłów na opowiadania. Autor bowiem nie tylko dostarcza rozrywki i skłania do myślenia, ale także inspiruje. A to w czasach zalewu literacką miernotą coraz większa rzadkość, tym bardziej zatem należy go docenić.
Katarzyna Misiołek "Niekochana" (Muza)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 17, grudzień 2014 08:57
- Autor: Katarzyna Stec
Książka "Niekochana" nie stanowi żadnego novum ani pod względem tematyki, ani konstrukcji literackiej.
Samotność w związku, poczucie odrzucenia, pewne uzależnienie emocjonalne i finansowe - wszystko to przewinęło się już przez literaturę kobiecą. Być może wątki te nie są jeszcze do końca wyeksploatowane, ale w przypadku Katarzyny Misiołek nie udało się im nadać innowacyjności. Cały czas miałam wrażenie, że brnę przez to, co już gdzieś czytałam.
"Niekochana" to historia jakich wiele. Pozornie szczęśliwa mężatka udaje przed wszystkimi, że ma idealne małżeństwo. Tymczasem w rzeczywistości to jedna wielka farsa, która prawdziwą twarz ma jedynie za zamkniętymi drzwiami. To właśnie w czterech ścianach rośnie samotność głównej bohaterki, liczne podejrzenia, a także kompleksy. Wydarzenia, które po sobie następują nie są zaskakujące, przez co też cała fabuła wydaje się nieco banalna. Ot, wieczne domysły, próba dialogu bez szansy na kontynuację, osobne sypialnie i rosnąca irytacja. Do tego wszystkiego wierne grono niby przyjaciółek, którym nie ma się odwagi zwierzyć z fikcyjności swojego związku. Wówczas upadłby bowiem misternie zbudowany mit o jego doskonałości.
Kompletnie nie przekonała mnie kreacja nieszczęśliwej żony, która zaczyna żebrać o uwagę, miłość, seks i zwykłe zainteresowanie. Szuka winy w mężu, ale czy sama jest jej pozbawiona? To nie jest bohaterka, którą da się polubić. Im dalej w książkę, tym bardziej zaczyna być irytująca. Najbardziej zabrakło mi w "Niekochanej" perspektywy mężczyzny. Katarzyna Misiołek nie pozwoliła przemówić swojemu bohaterowi. Dostajemy zaledwie jakieś fabularne okruchy. Widzimy go oczami żony i jak nie trudno się domyśleć, wizerunek ten jest mocno subiektywny. Jego głos byłby tu naprawdę cenny, bo być może okazałoby się, że wina leży po obu stronach. A tak dostajemy złego, winnego mężczyznę i skrzywdzoną kobietę. I gdzie tu element zaskoczenia?
Krótko mówiąc, jest zbyt zwyczajnie, by oczarować, poruszyć i zachęcić do kolejnego spotkania z twórczością autorki.
Danuta Noszczyńska "Harpia" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 16, grudzień 2014 09:43
Twórczość Danuty Noszczyńskiej mam na celowniku już od dawna. To bardzo interesująca i oryginalna autorka, która potrafi znakomicie łączyć tragedię z komedią, pobudzać do śmiechu i do łez, pisać lekko o sprawach poważnych, a przy tym wszystkim kreować naprawdę wyjątkowych, niepapierkowych bohaterów. Operuje świetnym stylem i szuka niebanalnych formalnych rozwiązań, jak choćby w powieści Pod dwiema kosami czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana. Jej znakomite Wszystkie życia Heleny P. pozostały mi w pamięci na bardzo długo. Dlatego też po najnowszą powieść Danuty Noszczyńskiej – Harpię – sięgnęłam chętnie, choć z lekką obawą. Czy słusznie?
Adela Topor żyje według ściśle określonych zasad. Handluje antykami, dba o zdrowie, lubi popijać czerwone wino i ceni sobie święty spokój. Nie zawiera przyjaźni, a z mężczyznami nie wchodzi w związki, tylko w „układy”. Układy zaś polegają na tym, że: a). wspólna rozrywka – tak; b). wspólne posiłki – proszę bardzo; c). seks – jak najbardziej, przy obopólnej zgodzie i satysfakcji; d). miłość – niekoniecznie; e). wspólny dach nad głową – pod żadnym pozorem. Do relacji damsko-męskich Adela ma dość duży dystans, a najwyżej ceni sobie... własne towarzystwo. Jest cyniczna, złośliwa, chłodna, prawie zgorzkniała. W nic nie angażuje się emocjonalnie, albowiem emocjonalne zaangażowanie stanowi zaprzeczenie świętego spokoju. A jednak z rzucanych tu i ówdzie uwag Adeli możemy wnioskować, że nie zawsze prezentowała taką właśnie życiową postawę. Kiedyś była zupełnie inna. Empatyczna, ciepła, otwarta i... potrafiąca kochać. A zatem także słaba i podatna na krzywdę. Obecna Adela z dawną Adelą nie zamierza mieć już nic wspólnego. Szybko się jednak przekona, że emocje i uczucia nie są zjawiskami, którymi można sterować, które można obrobić intelektualnie i logicznie uzasadnić. Kiedy na jej drodze staje tajemniczy Artur, życie Adeli wywraca się do góry nogami. Artur bowiem nie obchodzi jej łukiem. Jest bezczelnym typem, który zwyczajnie idzie po swoje. I wyznaje bardzo podobną do Adeli filozofię życiową. A poza tym wydaje się być zamieszany w aferę kryminalną... Uniesieniom emocjonalnym związanym z pojawieniem się na horyzoncie tajemniczego nieznajomego zaczynają towarzyszyć doznania zgoła innej natury. Wokół Adeli i jej galerii antyków kręcą się podejrzane typy, a w pobliskich krzakach co rusz ktoś obrywa w łeb. Czyżby to przeszłość dawała o sobie znać? Przeszłość związana z byłym mężem Adeli? Przeszłość, o której nie chce mówić, o której boi się nawet myśleć? Czy Adela będzie potrafiła przezwyciężyć swoje uprzedzenia i lęki? Czy będzie potrafiła opuścić bezpieczny kokon, utkany z chłodu i obojętności? Czy będzie potrafiła porozumieć się z mężczyzną tak cynicznym, jak ona sama? I czy... dowie się czegoś o podejrzanych zbirach żywo zainteresowanych jej galerią?
Do przeczytania Harpii skłonił mnie nie tylko fakt, że książkę tę napisała Danuta Noszczyńska. Zainteresowałam się również samym tytułem powieści. Uwielbiam bowiem słowo „harpia”. Po pierwsze pięknie brzmi i na mojej prywatnej liście fonetycznych realizacji od dawna walczy o najwyższą pozycję z „Ksantypą” (tak wiem, jestem dziwna...). Po drugie harpia to cudowny ptak i najpotężniejszy fruwający drapieżnik Nowego Świata. Po trzecie mitologiczne harpie były dość paskudnymi demonami, porywającymi bezbronne dzieciątka, a także kradnącymi... dusze. Słowo „harpia” kojarzyć się może zatem z kimś pięknym, ale drapieżnym, złośliwym, wrednym, bezwzględnym i ogólnie niezbyt anielskim. Tytułowa bohaterka powieści Harpia musi więc być... fascynująca! Właśnie tak. Harpie są fascynujące. Uwielbiam takie bohaterki. Wkurzające, skomplikowane, postępujące dość dziwnie i kierujące się niezrozumiałymi dla mnie regułami, skłócone same ze sobą, złośliwe i wredne. I noszące w sobie tajemnicę. Bardzo trudno jest wykreować podobną postać tak, by mimo swojego zołzowatego charakteru budziła sympatię. Prowokowała do tego, by poznać ją bliżej, zajrzeć w jej duszę, poznać sekrety. A Adela Topor, zagrzebana w swój ciasny kokon, otoczona mgłą pozornego świętego spokoju, jest urocza w swoim zagubieniu. Jest intrygująca. Jest wartością samą w sobie. A jej doskonała kreacja stanowi mocną konstrukcję, na której opiera się cała fabuła powieści.
Harpia jest bowiem przede wszystkim historią Adeli. Prowadzona w pierwszej osobie narracja powoduje, że czytelnik przez cały czas przebywa w jej głowie, ogląda rzeczywistość jej oczami i do wszystkiego przykłada matrycę jej systemu wartości. Nie ma tutaj miejsca na żadne narracyjne odbicia, nie ma ucieczki w inny punkt widzenia, nie ma szans na złapanie oddechu w odmiennej perspektywie. Pozostali bohaterowie są dla Adeli tylko tłem. Barwnym, ale jednak tłem. To jej dramat. Jej tragedia i komedia zarazem. A my przeżywamy ten dramat razem z Adelą. Piękny język, lekki styl, oryginalne poczucie humoru (kilka razy popłakałam się ze śmiechu) i garść mądrych refleksji sprawiają, że od powieści Noszczyńskiej naprawdę trudno się oderwać. Do tego stopnia, że jestem w stanie przymknąć oko na sposób, w jaki autorka zdecydowała się rozwiązać akcję. W finale wszystko bowiem wydaje się dla mnie zbyt proste, zbyt piękne i zbyt obfitujące w rozmaite cuda natury... medyczno-fizyczno-biologicznej. Żeby jednak przyczepić się porządnie, musiałabym zdradzić zakończenie powieści, a tego nawet pod groźbą tortur nie zamierzam uczynić. Poza tym finał, przy całej swojej „zbyt-piękności”, bardzo mnie ucieszył i usatysfakcjonował. I to właśnie powinno się liczyć. Prawda?
Mieczysław Grydzewski "Silva rerum" (Wydawnictwo Iskry)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 15, grudzień 2014 09:16
W 1994 roku wydano pierwszy książkowy wybór felietonów Mieczysława Grydzewskiego „Silva Rerum”, zaś w 2014 roku, Wydawnictwo Iskry opublikowało nowy wybór tekstów tego znanego felietonisty i dziennikarza. I dziś po tej lekturze mogę śmiało stwierdzić, że teksty Mieczysława Grydzewskiego wyróżniają się ponadczasowością. Choć książka liczy ponad 800 stron, to jednak jej zawartość jest tak interesująca, że nie zważałam na nieubłagany upływ czasu. A każdy moment poświęcony książce traktuję jako cenną lekcję dobrego dziennikarstwa.
Felietony powstały w latach 1948-1969 i choć liczą już ponad pół wieku, to wciąż bawią, pobudzają ciekawość oraz rozpalają wyobraźnię. Każdy tekst świadczy o wyjątkowym stylu pisarskim, bowiem emanuje czarującym humorem oraz wielką elegancją słowa. Co ważne, sam autor był niezwykłym człowiekiem, dla którego „Wiadomości literackie” były jedną z najważniejszych części jego życia. Mieczysław Grydzewski był dziennikarzem i redaktorem z „krwi i kości” i ten niezwykły talent ujawnia się w jego felietonach. Czytelnik poznając teksty może odnieść wrażenie, że przenosi się nie tylko do czasów powojennej Polski, ale również do średniowiecza czy renesansu. Mieczysław Grydzewski dotyka zróżnicowanej tematyki, przeskakując z epoki królów Polskich do czasów najnowszych. A każdy felieton zawierał tak ciekawe informacje, że powojenni miłośnicy „Wiadomości literackich” to od nich rozpoczynali tygodnik. I nie należy się dziwić, bowiem teksty Mieczysława Grydzewskiego wykraczają poza nie tylko jego epokę, ale także pozostałe ramy czasowe.
Kiedyś Juliusz Sakowski stwierdził, że te felietony są „arcydziełem dowcipu, zgrabności, ognia!” i cóż, zgadzam się z tą opinią. Mieczysław Grydzewski tworzył arcydzieła słowem, żartem oraz swoim talentem. Nie tylko poważne, ale nawet błahe, lekko plotkarskie tematy ujmował w ramy doskonałego dziennikarstwa, pisząc felietony, które na długo zapadają w pamięć czytelnika. I nie tylko powojennego, lecz również współczesnego. Obecnie, w wielkiej stercie tekstów większości o niczym, trudno jest znaleźć felietony i eseje dorównujące twórczości Mieczysława Grydzewskiego. A dorobek tego dziennikarza i redaktora, który niemal musiał walczyć z całym światem o tygodnik „Wiadomości literackich”, stanowi perłę w historii polskiego dziennikarstwa. Felietony są nie tylko cenną rozrywką, ale również ciekawym źródłem wiedzy oraz przykładem dla wszystkich, zajmujących się twórczością pisarską.
Marcin Pałasz "Elf i pierwsza gwiazdka" (Skrzat)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: niedziela, 14, grudzień 2014 09:47
Szczerze przyznam, że nie przepadam za psami, ale jeszcze parę książek Marcina Pałasza i będę musiała to odszczekać... Zdaje się, że całkiem przypadkiem zostałam fanką serii o Elfie - przygarniętym ze schroniska psie o wielkich uszach, ogromnym sercu i wcale nie małym rozumku. Tym razem autor zaserwował nam zwariowaną opowieść wigilijną, która bawi do łez, ale także porusza ważne tematy.
Nadchodzą święta Bożego Narodzenia - pierwsze w psim żywocie Elfa. Jest on niesamowicie zaintrygowany tym, kim jest ten cały Mikołaj, po co Duży przytargał do mieszkania całe drzewo i co to jest w ogóle zima.... To jednak dopiero początek góry lodowej, bo dzielny czworonóg musi zmierzyć się z "chlebowym potworem", a wyjazd do rodziny w Biestrzykowie przyniesie mnóstwo przygód i nie zawsze miłych atrakcji. W gościnnym domu ciotki Ewy trwają przygotowania do Wigilii, tymczasem wujek ze Szwecji maluje pisanki. Ogólnie jest wesoło, ale niektórym wcale nie do śmiechu, zwłaszcza po wybuchu puszki z cuchnącymi "surstromming", detonacji ekologicznego szamba i aferze z tabletkami. Dzieje się naprawdę dużo, a w tym całym zamieszaniu dokonuje się prawdziwy cud - Elf podbija serce babci.
Humor, ciepło, pozytywna energia to elementy nieodzowne w książkach Pałasza, jednak ich największym atutem są sprytnie podane treści edukacyjne. W zabawnych historyjkach z psiego punktu widzenia i w przygodowej fabule autor umieszcza wiele cennych informacji i wartości. Moją uwagę zwrócił opis psów rezydujących u Ewy - wśród nich: "Majka, nieduża biała jak śnieg psia staruszka", "Malina - dojrzała sunia..." i "Zuzia, siwa i głucha już jamniczka", najczęściej przebywająca na swoim legowisku w kuchni. Oto piękny przykład traktowania zwierząt, zasługujących na troskliwą opiekę i ciepły kąt na stare lata. Do tego Erka - siostra Elfa, również adoptowana ze schroniska. Cenną lekcją są relacje rodzinne (wyjąwszy pewną "kuzynkę"), zwłaszcza na linii Babcia - Marcin. Zaznaczył się też pewien problem dotyczący rodziny Nuki, na szczęście dziewczynka znalazła wsparcie u przyjaciół. Dość enigmatycznie i skrótowo o tym wspominam, ale nie chcę zbyt wiele wyjawiać. Zresztą znajomość szczegółów nie powinna wpływać zanadto na odbiór tej książki, gdyż tu liczy się głównie sposób budowania scen, pełne humoru sytuacje i dialogi. Czyta się znakomicie!
"Elf i pierwsza gwiazdka" to opowieść bardzo rodzinna, świąteczna, mądra i urocza. Nie nadmieniłam, że jest to literatura dla dzieci. Bo nie jest. Bo to książka, jak i cała seria o Elfie, dla każdego, niezależnie od wieku. To książka, którą od pierwszej do ostatniej strony czyta się z uśmiechem od ucha do ucha, z malutkimi przerwami na inne emocje. Poczucie humoru autora jest nieprzeciętne, jego pomysły - znakomite, a i talentu mu nie poskąpiono... Makuszyński byłby z niego dumny.