Anna Karpińska "Przysługa" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: sobota, 17, styczeń 2015 09:17
Anna Karpińska pisze dla płci pięknej, a w swoich powieściach porusza tematy i problemy bliskie kobiecemu sercu. Zadebiutowała w 2012 roku romantyczną historią „Chorwacka przystań”, którą zaskarbiła sobie serca czytelniczek. Dziś ma na koncie pięć publikacji, Ja na pierwsze spotkanie z autorką wybrałam jej najmłodsze dziecko o intrygującym tytule „Przysługa”.
„Przysługa” to opowieść o pewnej decyzji, która po siedemnastu latach odmieniła życie dwóch rodzin. Karol w przeszłości zgodził się pomóc swojemu bratu Darkowi w bardzo delikatnej sprawie, stawiając tylko jeden warunek gwarantujący mu zabezpieczenie na przyszłość. Był przekonany, że trzymając asa w rękawie ma przewagę, ale nie przewidział, że życie czasem nie zwraca uwagi na plany człowieka i pisze własne scenariusze. I pewnego wrześniowego dnia postanowiło zakpić z Karola, zmuszając go do zmierzenia się konsekwencjami dawnych czynów.
Karol przez wiele lat żył w kłamstwie i na nim zbudował małżeństwo z Elwirą. Darek też nie przyznał się żonie Jagodzie do czego namówił brata. I choć pozornie wiedli życie, jakby braterska przysługa nie miała miejsca, to żaden z nich o niej nie zapomniał i każdy borykał się z jej skutkami we własny sposób.
Autorka bardzo szybko rozbudza ciekawość czytelnika, gdyż już na pierwszych stronach Karol odkrywa przed nim swój sekret, ujawniając powagę sytuacji w jakiej się znalazł i wyboru jakiego musi dokonać. I choć rachunek zysków i strat nie pozostawia wątpliwości, mężczyzna stawia na szali wszystko, co jest dla niego najważniejsze. Gdyby tego mało, z biegiem fabuły pojawiają się kolejne zawiłości, gdyż pozostali uczestnicy wydarzeń mają swoje małe tajemnice i grzeszki. Okazuje się, że za kurtyną pozornego szczęścia nie ma zbyt wielu powodów do radości.
Wydarzenia śledzimy „oczami” trzech bohaterów: Karola, Elwiry i Jagody, którzy nie tylko ukazują czytelnikowi wydarzenia z własnego punku widzenia, ale też dzielą się z nim swoimi przemyśleniami, obserwacjami, odczuciami i wspomnieniami z przeszłości. A to niewątpliwie pozwala bardzo głęboko wejść w przedstawioną historię i zobaczyć ją z wielowymiarowej perspektywy. Autorka posługuje się lekkim i przyjemnym w odbiorze stylem pozytywnie wpływającym na komfort czytania, umiejętnie buduje napięcie oraz zna sposoby na przykucie uwagi odbiorcy i sprytnie je wykorzystuje.
Dla mnie przygoda z książką była ciekawym doświadczeniem, ale w moim odczuciu pisarka za bardzo naszpikowała fabułę sekretami i zbyt mocno naznaczyła bohaterów nieszczęściami oraz zbiegami okoliczności, które z osobna niewątpliwie dodawały powieści pikanterii i podsycały napięcie, ale w całości tworzyły nierealną mieszankę. Drażniły mnie też zdrobnienia szczególnie w przypadku Jagody, która prawie dla każdego była Jagódką, choć została wykreowana na silną kobietę z charakterem.
„Przysługa” to niewątpliwie powieść, która prócz historii niesie za sobą przesłanie, gdyż pod podszewką przedstawionych wydarzeń autorka porusza wiele ważnych i skomplikowanych zagadnień, które są nieodzownym elementem naszego życia. I nie mam tu na myśli tylko wyświadczania przysług mniejszych, większych czy też tych niedźwiedzich, ale też trudność w zdobyciu się na szczerość i asertywność w relacjach z najbliższymi. Książka ma wiele atutów, lecz nie jest pozbawiona wad, dlatego sami musicie podjąć decyzję związaną ze zmierzeniem się z tą historią.
Andrzej Borun "Okruchy wieczności" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 16, styczeń 2015 10:28
Aforyzmy, krótkie refleksje natury filozoficzno-egzystencjalnej, ujęte w formy zwięzłych notatek, zdają się mieć tylu zwolenników, ilu przeciwników. Są tacy, którzy traktują je jako swoiste drogowskazy, złote myśli, pomagające uporządkować wewnętrzny chaos i niestrudzenie poszukiwać sensu życia. Są również tacy, którzy uważają je za zwykłe bzdury, pseudo-intelektualne i pseudo-głębokie wywody ludzi uchodzących za autorytety. Ja sama niespecjalnie przepadam za aforyzmami i filozoficznymi przypowiastkami. A jednak coś mnie podkusiło, by sięgnąć po Okruchy wieczności Andrzeja Boruna. I nie żałuję.
Na książeczkę Okruchy wieczności, objętościowo bardzo skromną, albowiem liczącą sobie niewiele ponad sto stron, składają się krótkie notatki, luźne zapiski, pozbawione konkretnego schematu refleksje dotyczące świata, ludzkiej egzystencji, celu i sensu życia, wartości duchowych i materialnych, myślowego chaosu, w którym prędzej czy później pogrąża się każdy człowiek, a także poszukiwania wewnętrznego spokoju i... Boga. Największą zaletą tych filozoficznych szkiców jest fakt, iż Andrzej Borun nawet na chwilę nie wchodzi w moralizatorski ton, nie stara się niczego nam na siłę wszczepiać, nie zamienia się w kaznodzieję, który z wysokiej i chłodnej ambony wtłacza do głów swoich słuchaczy fundamentalne prawdy. To także człowiek poszukujący. Filozof, który sam jeszcze do końca nie wie, jaki kształt nadać własnym przemyśleniom, który szczerze przed czytelnikiem przyznaje, że bywa niezrozumiany i prosi o cierpliwość. A to świadczy o pokorze, nie zaś o przekonaniu co do swojej bezgranicznej mądrości i wyższości nad zwykłym śmiertelnikiem. Nawet kiedy pisze o Bogu, nie próbuje ewangelizować. Nie mówi o dogmatach, o zinstytucjonalizowanej religii, pełnej pustych formuł, lecz raczej zachęca do tego, by Absolutu poszukiwać w rzeczywistości i w nas samych. Można się z tym zgodzić lub nie. Można też wejść w dialog. Jak z interesującym interlokutorem, który w swoich racjach nigdy nie jest nachalny.
Okruchy wieczności to bardzo ciekawa i dość niecodzienna pozycja na rynku wydawniczym. Książeczka, która skłania do refleksji i zachęca do tego, by odrobinę zwolnić, przyjrzeć się świeżym okiem wszystkiemu, co znajduje się wokół nas. Książeczka, którą należy czytać niespiesznie i uważnie, przyswajając każde zdanie i słowo. Nigdy bowiem nie wiadomo, co nas może zainspirować, prawda? Polecam. Zanim ten rok na dobre się rozpędzi.
Martyna Kubacka "Bezczelna" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 15, styczeń 2015 11:57
- Autor: Katarzyna Pessel
Czy obecnie Kopciuszek miałby szansę zabłysnąć czekając w kącie na swego Księcia? Skromność i usuwanie się w cień jakoś nie idą w parze z teraźniejszą rzeczywistością. Z drugiej strony niekiedy lepiej siedzieć cicho niż głośno wyrażać swoje zdanie. Co jednak, gdy komuś wersja a`la Cinderella w ogóle nie w głowie i woli działać niż patrzeć z boku oraz nie czekać, aż gwiazdka z nieba sama wpadnie w ręce?
Bezczelna, z tupetem, odważna i mówiąca, nim pomyśli o sensie swoich słów... Co jeszcze można powiedzieć o Magdzie? Na pewno nie to, że nie umie walczyć o swoje, nie wie czego chce, a tak w ogóle jest, że miła, grzeczna i uprzejma. Po prostu Magda należy do dziewczyn jakie się zauważa. Do kobiet, które wyróżniają się w tłumie, chociaż czasami chciałyby cofnąć czas i czegoś nie "chlapnąć". Niestety ostry język nieraz bywa przyczyną jej kłopotów, a te wcale jej nie cieszą, no, ale jeżeli charakteru nie da się zmienić to trzeba jakoś sobie radzić. W tej dziedzinie Magda ma ogromne doświadczenie, gdyby można było wpisać w życiorys informacje jak zdobywać to, czego się chce, to pozycja ta byłaby dość obszerna w jej przypadku. Oczywiście nic nie przychodzi ot tak sobie i doskonale wie o tym właśnie ona. Zamiast narzekania dziewczyna woli konkretne działania, szybko przechodzi od pomysłu do czynu i nic nie jest w stanie ją zatrzymać - ani pogoda, ani sekretarka prezesa. Bezczelna? Pewnie w opinii większości tak, chociaż może za tym tupetem kryje się coś, o czym nie wie nikt? Jedyna przyjaciółka zna Magdę doskonale i wie co stoi za jej impertynencją i przebojowością. Na pewno nie to, czego można by się spodziewać, zresztą ocenianie dziewczyny i zakładanie czegokolwiek z góry w jej przypadku skazane jest na porażkę. Kogo jak kogo, lecz ją należy odpowiednio traktować, inaczej pokaże wszystkim co oznacza niedocenienie takiego temperamentu. Powiedzmy sobie szczerze, Kopciuszek z niej żaden, książę do szczęścia podobno niepotrzebny i przereklamowany, a zresztą jak miałaby znaleźć się na balu by go poznać? Być może pewien zarozumialec, osądzający ludzi zbyt szybko i gapiący się w to co nie trzeba, ma w tej sprawie coś do powiedzenia? Podobno czasem życie pisze lepsze scenariusze niż twórcy latynoskich telenoweli, lecz czy właśnie w taką historię wplątała się Magda? Przecież jej do szczęścia uczucia nie są potrzebna, sukni balowej do tej pory też nie miała okazji włożyć, a tenisówki są najlepszym obuwiem na świecie! Co więc w sytuacji, kiedy ktoś podważa podstawy jej światopoglądu, na dodatek zmusza do pewnych rozmyślań i jeszcze wydaje mu się, iż da się go lubić? Happy end...? Nie tak szybko, bo z Magdą nigdy wiadomo co wydarzy się za chwilę, zresztą drugi zainteresowany również ma coś do powiedzenia!
Komedia romantyczna? Tak jakby, ponieważ humoru bardzo wiele, dowcipnych ripost oraz sytuacji także dużo, no i uczucia wcale nie są sprawą drugoplanową. "Bezczelna" to książka, przy lekturze której dobra zabawa jest zagwarantowana, dzięki osobistej narracji głównej bohaterki czytelnik zostaje włączony w jej ciekawe perypetie. Kopciuszek Martyny Kubackiej nie pasuje do baśniowej postaci, nawet z przymrużeniem oka, jest zbyt pełen życia, wyszczekany i pewny siebie. "Bezczelna" pozwala zrelaksować się i na kilka chwil wejść w świat wygadanej Magdy, jaka wbrew pozorom skrywa kilka tajemnic.
Paweł Mirosław Szlachetko "Adwokat spraw ostatnich" (Prószyński i S-ka)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: środa, 14, styczeń 2015 09:20
W przypadku kryminałów bardzo łatwo wpaść w utarte przez lata rozwoju gatunku schematy. Przewidywalna fabuła to największy wróg powieści detektywistycznych. Przewidywalna fabuła i przewidywalni, miałcy bohaterowie. Niektórzy (patrz: Jim Butcher) ratują się wprowadzaniem elementów fantastycznych, rzadko jednak wychodzi im to na dobre. W swojej najnowszej książce Paweł Szlachetko poszedł o krok dalej - integralną częścią "Adwokata spraw ostatnich" stał się najprawdziwszy realizm magiczny.
Powieść Szlachetki przedstawia śledztwo w sprawie rytualnego morderstwa w jednym z warszawskich kościołów. Postępowanie toczy się dwutorowo - oficjalnie kieruje nim powracająca do kraju Tamar, była miłość głównego bohatera, który ściga zabójcę na płaszczyźnie mniej formalnej. Oprócz wątku kryminalnego autor zaserwował nam także wątek medyczny, historyczny, technologiczny, rodzinny i miłosny. Strasznie dużo, zwłaszcza jak na rasowy kryminał.
Gdyby jednak było wam mało, integralną częścią "Adwokata spraw ostatnich" jest wspomniany już realizm magiczny. Objawia się on w tym, że bohater, Maksymilian Werben, potrafi rozmawiać z duchami. Dwoma konkretnymi duchami - zamordowaną kobietą oraz podstarzałym Francuzem, który dokonuje psychoanalizy zarówno ofiary, jak i śledczego. Werben dowiaduje się także, że jeśli nie rozwiąże sprawy w ciągu 23 dni, pozostające na Ziemi dusze nigdy nie zaznają spokoju, a on najzwyczajniej w świecie umrze. Nie pytajcie, sam nie do końca złapałem ten koncept autora.
Powieści można wiele zarzucić. Dłużyzny, pojawiające się zwłaszcza przy okazji spraw rodzinnych i sercowych, są najpoważniejszym z mankamentów powieści. Do tego dodajcie ogromną liczbę niekoniecznie powiązanych ze sobą wątków, chaotycznie prowadzoną fabułę oraz nie zawsze racjonalnie postępujących bohaterów, a otrzymacie dzieło, w którym zbyt łatwo się pogubić.
Z drugiej jednak strony, wykorzystanie realizmu magicznego i galopująca akcja książki (kiedy akurat autor nie pochyla się nad ww. tematami) sprawiają, że "Adwokat spraw ostatnich" jest pewnym powiewem świeżości w polskim kryminale. Solidne przygotowanie merytoryczne autora, zwłaszcza w kwestii nowych (i bardzo nowych) technologii będzie zaletą zwłaszcza dla osób fascynujących się rzeczywistością wirtualną i związanych z nią możliwościami. Wiele przy Szlachetce mogą nauczyć się także pasjonaci medycyny i historii polskiego wampiryzmu.
Ostatecznie "Adwokata" czyta się dobrze i szybko. Mimo chaotycznej i rozbuchanej historii oraz niepotrzebnych dygresji autor w przekonujący sposób przedstawił możliwość prowadzenia śledztwa z pomocą wsparcia z zaświatów. Absolutnie nieprzewidywalna końcówka jest natomiast tym, co miłośnicy kryminałów lubią najbardziej - z tego chociażby powodu warto dać Pawłowi Szlachetce szansę.
Katarzyna i Jarosław Klejnoccy "Próba miłości. Jak pokochać cudze dziecko" (Wydawnictwo Czarne)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: wtorek, 13, styczeń 2015 10:40
Bycie rodzicem to ogromna odpowiedzialność, bycie rodzicem zastępczym – odpowiedzialność ogromna podwójnie. Nie tylko wobec „aparatu urzędowego”, który po skomplikowanych procedurach powierzył komuś pieczę nad dzieckiem, ale wobec samego dziecka – by go nie zawieść, by pomimo trudnych przejść dać mu szansę na normalne funkcjonowanie w rodzinie.
Autorów książki „Próba miłości...” znamy skądinąd: Katarzyna Klejnocka jest redaktorką pisma „Newsweek Polska”, pisze recenzje książkowe, publikowała w „Gazecie Wyborczej”, „Wysokich Obcasach”, jej mąż Jarosław to pisarz, poeta, krytyk literacki, przez szereg lat nauczyciel języka polskiego, ma tytuł naukowy doktora, obecnie pełni funkcję dyrektora Muzeum Literatury. Tymczasem państwo Klejnoccy podzielili się z czytelnikami nie artykułem, powieścią, czy esejem, ale bardzo osobistą historią o tym, jak zostali rodzicami zastępczymi. Zrobili to wcale nie dlatego, żeby się pochwalić, jacy to oni są szlachetni, ani po to, by zachęcać do takiej drogi życiowej, czy też ją odradzać. Po prostu-dają świadectwo na własnym przykładzie.
Książka została opublikowana w serii „Bez fikcji” i nie jest to poradnik ani przewodnik. Stanowi szczere, takie „kawa na ławę”, wyznanie na dwa głosy: „Kasia” i „Jarek” opowiadają na przemian dzieląc się swoimi wspomnieniami, spostrzeżeniami, uwagami, punktem widzenia różnych spraw. Opisują swoją drogę, jaką przeszli – zarówno pod względem formalnym jak i emocjonalnym - zanim w ich domu pojawiła się „najstarsza córka”, czyli nastoletnia Asia. Unikają dawania rad i wygłaszania jednoznacznych opinii. Mówią o swoich obserwacjach, wątpliwościach, błędach, ale i sukcesach. Zwracają uwagę na ważne problemy.
Utworzenie rodziny zastępczej okazało się trudniejsze niż można to sobie wyobrazić. Ich podopieczna nie zintegrowała się w pełni z nimi, nie przyjęła do końca tego, co jej ofiarowali, nie przyswoiła wartości, jakie przyświecały tej familii. Nie odwzajemniła zaangażowania emocjonalnego, empatii, a może nie umiała... Według pana Jarosława – epizod z Asią był ich umiarkowaną klęską, ma poczucie rozczarowania i „niedokończonej roboty”, 'niedopełnionego obowiązku”. Natomiast pani Katarzyna mówi o „sukcesiku”, bo w dużej mierze udało się pomóc dziewczynie wyrwać z placówki opiekuńczej, pobyć w prawdziwej rodzinie, dać jej szansę na edukację i stabilizację życiową.
„Próba miłości...” nie jest łatwą lekturą, stanowi ważny i mądry przekaz. Sporo spraw uświadamiają nam tu autorzy, dają do myślenia. Czasem warto odłożyć na bok powieści i przekonać się, jakie scenariusze pisze życie, bez fikcji. Polecam. A państwu Klejnockim należą się brawa za wielkie serca, odwagę i szczerość.
James Lesy "Lista Jongueta" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: poniedziałek, 12, styczeń 2015 08:53
Seria tajemniczych samobójstw, detektyw-egocentryk po traumatycznych przejściach, księgowy-samotnik trawiony przez swoje wewnętrzne demony, morze whiskey, trudna miłość i malownicze Dijon w tle. Brzmi jak przepis na bestseller, prawda? A jednak... Często zdarza się tak, że mimo iż ściśle trzymamy się przepisu i staramy się o najlepszej jakości składniki, ciasto wychodzi nam z zakalcem. Lista Jonqueta – pierwsza powieść tajemniczego autora, podpisującego się jako James Lesy – jest właśnie takim ciastem z zakalcem. Książką, która naprawdę mogła być wybitna, a wyszła zaledwie przeciętna, albowiem Lesy zwyczajnie nie zadbał o odpowiednie proporcje. I pomylił się w kwestii gatunkowej przynależności. Lista Jonqueta – wbrew temu, jak się ją reklamuje – wcale nie jest żadnym thrillerem. Oj nie...
Yvon Pierre Jonquet mieszka w malowniczym Dijon. Jest samotnikiem z wyboru. Pracuje jako księgowy, a po godzinach zamyka się w domu, który urządził sobie niczym bunkier. Sporo pije. Sporo również myśli. O swojej izolacji, o swojej sztuce, która nie spotkała się z uznaniem i którą w związku z tym postanowił porzucić, a także i o swoich wrogach. Wrogach niczego nieświadomych. Ludziach, z powodu których pan Jonquet zaznał rozmaitych przykrości. Jednostkach niemających pojęcia o tym, że ich nazwiska trafiły na specjalną listę. Tytułową listę Jonqueta... Pewnego dnia Yvon Pierre-Jonquet – zirytowany do ostatecznych granic zachowaniem sąsiadki, która z nudów podgląda go przez lornetkę – postanawia wprowadzić w życie mroczny plan... W międzyczasie w okolicach Dijon ma miejsce seria niewyjaśnionych samobójstw. Sprawą zaczyna interesować się detektyw Juan Poussin – policjant po traumatycznych przejściach, który stoi w obliczu poważnego kryzysu małżeńskiego. Czy uda mu się powiązać ze sobą trzy tajemnicze samobójstwa? Czy rzeczywiście gdzieś w tle kryje się coś więcej niż wynika z policyjnych akt? Czy za dziwnymi zgonami stoi tajemniczy „master of puppets”? Czy detektyw Poussin o dokonanie zbrodni podejrzewa słuszną osobę?
Ernest Hemingway powiedział kiedyś, że wielkie emocje wcale nie dają się zamknąć w wielkich słowach. Nie twierdzę, że w pełni się z tym zgadzam, ale przyznać muszę, iż stylistyczna asceza Hemingwaya czy ubiegłorocznej noblistki Alice Munro za każdym razem robią na mnie piorunujące wrażenie. Jestem jednak jednym z tych czytelników, którzy lubią odrobinę poezji w prozie. Odrobinę wyszukanych ozdobników, kilka zagęszczonych stylistycznie opisów, jakąś drobiazgową introspekcję czy malowniczą dygresję, pozornie niepowiązaną z wątkiem głównym. Ale! Ale, ale! Niedobrze się dzieje, kiedy nadmiernie barokowa stylistyka i milion dygresji, przemyśleń, mentalnych pejzaży i retrospekcji zaczyna zdecydowanie dominować na fabułą. Zwłaszcza jeśli – do-jasnej-za-przeproszeniem-cholery – określamy powieść jako thriller. Lista Jonqueta może i zawiera jakieś elementy thrillera... Na początku i na końcu. Środek zaś – mniej więcej sześćset stron – to gatunkowo bliżej nieokreślona, dość przyciężka proza, balansująca między „kobiecą” obyczajówką, powieścią psychologiczno-egzystencjalną, powiastką filozoficzno-etyczną i kryminałem, który byłby całkiem niezły, gdyby Lesy pokazał jakieś śledztwo. Jakąś kryminalną łamigłówkę. Gdyby zagonił detektywa Poussina do rzetelnej policyjnej roboty, zamiast kazać mu biadolić nad sobą i przeżywać dylematy, czy ma się udać do psychologa, czy też może nie... Ale Lesy nie zagonił Poussina do roboty. Nie pokazał śledztwa. Nie wykorzystał potencjału kryminalnego, który czai się w Liście Jonqueta. A szkoda...
W tej książce zdecydowanie brakuje dynamiki. Jeśli zaś w „thrillerze” nie ma dynamiki, to... Sami wiecie, prawda? No właśnie. Thriller przestaje być thrillerem i zaczyna zwyczajnie nudzić. A przecież pomysł na fabułę James Lesy miał świetny. Jestem przekonana, że taki Mateusz M. Lemberg, który potrafi genialnie kreować „pokrzywionych” policjantów i znerwicowanych schizofreników, wykręciłby tę powieść na prawdziwy majstersztyk w swoim gatunku. Lesy tymczasem za bardzo chciał pokazać światu swoją wiedzę, erudycję, świetną orientację w kulturze i stylistyczną wszechstronność. I przekombinował. Za bardzo skupił się na językowych ozdobnikach, na przemyśleniach bohaterów, które ciągną się i ciągną w nieskończoność, a także na grzebaniu się wciąż w tych samych wspomnieniach. Nie rozumiem, po co Jonquet setki razy wspomina, jak wespół ze swoim dawnym przyjacielem zbudowali prowizoryczne auto ze starego wózka. Po co Poussin setki razy wspomina swój wypadek na rowerze, który miał miejsce w dzieciństwie. Po co Madelaine – ukochana Jonqueta – setki razy wspomina zabawę w „miasto”? Przecież czytelnik durny nie jest i wystarczy mu powiedzieć raz! Jedźmy dalej... W jakim celu w książce znalazło się mnóstwo przemyśleń w stylu:
Teraz mógł w pełni skupić się na bieżących rachunkach... Lecz najpierw musiał iść do łazienki. Czuł potrzebę wcześniej, ale przez to całe rozpamiętywanie zepchnął ją na drugi plan. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu kto nie miał do czynienia z czymś podobnym, gdy zasiedział się przed komputerem lub dobrym filmem. Problem polega na tym, że gdy mocz w pęcherzu osiąga masę krytyczną, to nie ma zmiłuj. Biegniesz albo lejesz w gacie. Wstał z fotela – powoli, aby nie wzbudzić niepotrzebnej ciekawości – przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, uchylił drzwi i wślizgnął się do korytarza. Na szczęście wizyta w ubikacji nie wymagała zgody szefa. W przeciwnym razie zapewne by nie zdążył. *
Ludu! Jeżeli rozmyślanie o oddawaniu moczu zajęło Jonquetowi tyle czasu, co autorowi wyprodukowanie podobnego opisu i czytelnikowi – jego przeczytanie, to bohater musiał mieć naprawdę poważny problem... I zresztą... Właśnie tego oczekujemy od thrillera, prawda? Rozważań o masie krytycznej moczu! Przecież Lista Jonqueta ma ponad sześćset stron, zadrukowanych drobnym maczkiem! Nie można było tej powieści odrobinę odchudzić? Nie można jej było podłożyć pod prawdziwie ciężką redaktorską łapę, żeby trochę „ruszyć” fabułę, zwiększyć dynamikę, zachować proporcje miedzy opisem i akcją? Przecież Lesy potrafi to robić. Udowodnił swoją umiejętność budowania dynamiki na ostatnich pięćdziesięciu stronach. Tam właśnie wyszedł z niego autentyczny pisarz, który jest w stanie nie tylko nakreślić zagęszczony stylistycznie opis, lecz także zbudować prawdziwe napięcie. I właśnie choćby dla tej końcówki warto przeczytać Listę Jonqueta. Stanowi ona bowiem dowód na to, że James Lesy naprawdę ma potencjał. I powinien nie tyle nauczyć się lepiej pisać, ile „lepiej” wykreślać. Niepotrzebne zdania, niepotrzebne opisy, niepotrzebne ozdobniki, a nawet niepotrzebnych bohaterów. I wtedy będzie rewelacyjnie. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Hanna Greń "Cień sprzedawcy snów" (Novae Res)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: piątek, 09, styczeń 2015 09:09
Cień sprzedawcy snów to bardziej książka obyczajowa z motywem kryminalnym, aniżeli jak to wydawca określił kryminał. Wielu czytelników ten fakt może rozczarować, inni nie zważą nawet na tę różnicę pochłonięci zawartością, jaką przygotowała autorka, pani Hanna Greń. Sama byłam nastawiona na przeczytanie świetnego polskiego kryminału. Przeczytałam fenomenalnie śmieszną powieść obyczajową. I szczerze mówiąc, nie mam zamiaru narzekać.
Cień sprzedawcy snów opowiada o losach Marcina i Konrada- przyjaciół z dzieciństwa, aktualnie będących policjantami. Kilka lat wcześniej zajmowali się sprawą dwóch morderstw, które łączyła brutalność z jaką zostały dokonane, a także pozostawiony przez sprawcę liścik. Kiedy Marcin przypadkowo spotyka kobietę uderzająco podobną do, jak im się wydawało, pierwszej ofiary Sprzedawcy Snów, przyjaciele rozpoczynają na nowo poszukiwania człowieka odpowiedzialnego za śmierć dwóch dziewczyn. W końcu sprawa morderstwa, która zostaje umorzona, ze względu na brak dowodów i sprawcy to plama na honorze dla śledczych. Jednak nie wszystkim na komendzie podoba się próba wznowienia śledztwa, dlatego panowie zostają wysłani na urlop. Czasu tego jednak nie marnują. Marcin zwiąże się z Zeną, jak się okazuje siostrą jednej z ofiar, a Konrad z jej ponadprzeciętnie inteligentną sąsiadką. W czwórkę postarają się wyjaśnić niedokończoną sprawę.
Samego mordercę i jego motywy poznajemy poprzez zamieszczenie Pamiętnika, zawierającego okrutne sceny z popełnionych zbrodni oraz z okresu, kiedy był jeszcze dzieckiem. I nie jest to bajkowe dzieciństwo, tylko piętno, które popchnęło Go w stronę błędnie pojmowanego zbawienia. Zbawienia przez cierpienie.
Książka intryguje i wciąga od pierwszych stron. Kontrast pomiędzy makabrycznymi opisami Sprzedawcy Snów, a dowcipnymi, momentami ironicznymi dialogami głównych bohaterów buduje ciekawą całość, od której ciężko się oderwać. Zakończenie może trochę rozczarowywać czytelników żądnych konfrontacji, jednak na nudną akcję na pewno nie można narzekać.
Nie zaczynajcie jej czytać wieczorem, bo noc macie z głowy.
Mariusz Urbanek "Genialni. Lwowska szkoła matematyczna" (Wydawnictwo Iskry)
- Szczegóły
- Kategoria: Recenzje
- Utworzono: czwartek, 08, styczeń 2015 09:29
„Między duchem a materią pośredniczy matematyka”
(H. Steinhaus)
Zacznę od osobistej dygresji. Otóż, z własnej i nieprzymuszonej woli na egzaminie maturalnym zdawałam matematykę, która wówczas była jednym z przedmiotów do wyboru. Wychodziłam z założenia, że zawsze jakieś zadania rozwiążę, bo nigdy nie miałam serca do elaboratów z historii, o biologicznych testach nie wspominając. Nieskromnie przyznam, że w miarę sobie radziłam, z wyjątkiem geometrii analitycznej, z której to dziedziny chyba żadnego zadania nigdy nie zrobiłam do końca. W studenckich czasach przez dwa lata mieszkałam ze studentką matematyki, stąd nieobce mi pojęcia „analiza matematyczna” , „algebra liniowa” itp.. Wiem także, że „topologia” to wcale nie nauka o drzewach ;-) Obecnie nie sądzę, abym bez solidnej powtórki potrafiła cokolwiek rozwiązać, albowiem „czas zatarł i niepamięć” te wszystkie wzory, dowody, definicje i metody...
Tak czy inaczej, matematykę darzę ogromnym szacunkiem i sentymentem, wszak to „królowa nauk”. Powyższy wstęp stanowi niejako wyjaśnienie, skąd wzięło się u mnie zainteresowanie książką o lwowskich matematykach.
Spieszę z informacją dla zaniepokojonych czytelników, że dzieło opublikowane przez zacne wydawnictwo ISKRY nie ma nic wspólnego z podręcznikiem do tego niezbyt lubianego przez niektórych przedmiotu. To genialna, moim zdaniem, biografia czwórki geniuszy będąca zarazem opowieścią także o innych znamienitych naukowcach oraz o czasach, kiedy rozwijały się uniwersyteckie ośrodki, matematyczne stowarzyszenia, a nad tym wszystkim kładło się okrutne widmo wojny i okupacji. Mariusz Urbanek, pisarz i dziennikarz, znany już jako autor biografii m.in. W. Broniewskiego i J. Tuwima tym razem „wziął na warsztat” umysły ścisłe skupione wokół legendarnej kawiarni „Szkockiej” we Lwowie, gdzie przy stoliku, w gwarze rozmów, wśród filiżanek kawy, kieliszków z trunkami i zapewne w papierosowym dymie powstawały dowody ważnych twierdzeń, dokonywano matematycznych odkryć oraz rozwiązywano „problematy” zapisywane w słynnym zeszycie w marmurkowych okładkach, nazwanym później Księgą Szkocką. Niektóre z zanotowanych zadań nie doczekały się rozwikłania po dzień dzisiejszy.
Głównymi bohaterami książki są: Stefan Banach – bodajże najsłynniejszy polski matematyk, twórca podstaw analizy funkcjonalnej, który był nieślubnym dzieckiem, ze studiowaniem nie bardzo było mu po drodze (został profesorem, choć zaliczył tylko 2 lata), ekscentryczny, za kołnierz nie wylewał, Hugo Steinhaus - arystokratyczna dusza, elegant, językowy purysta, znakomity aforysta, przykład dowodzący, że tzw. umysł ścisły może być jednocześnie humanistycznym; Stanisław Ulam – marzyciel, zaczytany w powieściach Verne'a, uczestnik projektu konstruowania bomby atomowej w Los Alamos; Stanisław Mazur, ojciec słynnej tancerki Krystyny, wybitny matematyk, który jednak nie radził sobie z prostymi rachunkami za zakupy w kiosku, komunista z przekonania, niechętnie publikował swe odkrycia.
Ich losy przedstawia autor naprzemiennie, splatając ich dzieje w jedną wielką opowieść o geniuszach wywodzących się z lwowskiej szkoły matematycznej. Nie brakuje tu ciekawostek i anegdot. W książce Urbanka sławni matematycy pokazani są jako ludzie „z krwi i kości”, ze swoimi słabościami, przywarami i całą ich specyfiką. Zwykły zjadacz chleba tak naprawdę nie miał o nich zielonego pojęcia, a teraz wie, że nie święci garnki lepią, a Polska ma się czym poszczycić, jeśli chodzi o wkład w rozwój matematyki. Tylko jeszcze rodzi się pytanie, o ile więcej polscy uczeni, a także ci pochodzenia żydowskiego, czy jakiegokolwiek innego, mogliby wnieść do światowej nauki, gdyby nie wojenna zagłada.
Na uwagę i pochwałę zasługuje ogrom pracy, jaką biograf włożył w przygotowanie dzieła. Dokładnie zgłębił sylwetki czterech postaci, zaznaczył kilka pomniejszych, dał wyraźny historyczno-społeczny rys tamtych czasów. Opowiedział nie tylko o paru geniuszach, ale przybliżył fenomen na skalę światową, jaki stanowiła lwowska szkoła matematyczna wraz z jej czołowymi przedstawicielami. M. Urbanek zadbał o liczne materiały źródłowe i konkretną bibliografię. Publikację wzbogaca wywiad z profesorem Romanem Dudą, matematykiem i historykiem nauki pt. „Szkoci ze Lwowa” , spis według dat najważniejszych wydarzeń dotyczących lwowskiej szkoły matematycznej, a także obszerny indeks osób.
Książkę „Genialni...” czyta się niczym powieść, jest to pasjonująca i inspirująca lektura. Osobiście nabrałam ochoty na poszukiwanie publikacji pióra H. Steinhausa, z jego aforyzmami na czele. Naprawdę nie sądziłam, że moje zainteresowanie przerodzi się w fascynację, na tyle by uznać „Genialnych...” za swoją faworytkę wśród lektur roku 2014. Wydawnictwo ISKRY słynie z tego, że proponuje czytelnikom książki niebanalne, profesjonalnie przygotowane, wartościowe. Tym razem tak samo okazało się niezawodne. Życzę, aby ta publikacja nie tylko zyskała uwagę odbiorców, ale zdobyła nagrody literackie. Moim zdaniem w pełni na to zasługuje!