"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 2 Agnieszka Turzyniecka

Dziewczynka z balonikami
 
Rozdział 2
 
Psycholog prowadzi mnie do mojego pokoju. Jestem zaskoczona jego wysokim standardem. Przestronna sala z dwoma łóżkami, wielką szafą i stolikiem pod ścianą. Tuż przy wejściu znajduje się łazienka. W niczym nie przypomina to polskich realiów szpitalnych, jakie znałam z dzieciństwa. Siadamy przy stoliku. Barbian mówi, że na razie będę w pokoju sama, ale niebawem ktoś zapewne do mnie dołączy.
Jest bardzo niski i nosi delikatne okulary, które sprawiają, że wygląda na chuderlawego intelektualistę. Zadaje wiele pytań, wszystko notuje w karcie. Muszę cofnąć się o wiele lat, do momentu, kiedy to wszystko się zaczęło. Opowiadam o szkole, nieskończonych studiach i o mazindolu. Nie zna jego polskiej nazwy.
Mazindol był kiedyś popularnym lekiem na odchudzanie, wydawanym na receptę. Dziś nie jest już dostępny, bo wykryto jego szkodliwe działanie uboczne. Miałam trzynaście lat, kiedy mama zaprowadziła mnie do swojej neurolożki. "Niech pani coś zrobi z tym pulpetem". Uczynna lekarka przepisała mi końską dawkę mazindolu. Miesiąc później i dziesięć kilo później, pojawiły się pierwsze oznaki depresji. Skutek uboczny. Mama była szczęśliwa, że schudłam, a ja nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Wszystko straciło sens. Skąd u dziecka depresja? Psycholog odpowiada, że nawet sześcioletnie dzieci mogą na nią zapaść. Dziś ten lek sprzedawany jest na czarnym rynku - jako cudowny środek odchudzający. Ludzie, którzy go kupują, nie mają pojęcia w co się wpędzają.

Kiedyś zastanawiałam się nad pozwaniem tej lekarki do sądu. Niestety, nie ma dokumentacji – lek wypisywała na kartę mojej mamy. Żadnych dowodów.
Barbian pyta, czy mam myśli samobójcze. Skarbie, myśli samobójcze są moim tlenem od czternastu lat. Pyta też, czy może mi zaufać. Że nie zrobię nic. Sobie. Migam się. Wymusza na mnie obietnicę. Potrząsam głową na tak, chociaż wcale nie jestem pewna. Mówi, że lekarz przebada mnie dopiero jutro.
Psycholog chce wiedzieć, czy kiedyś czułam się świetnie. A pewnie, wtedy, jak zerwałam z pierwszym chłopakiem i ostatnio w zeszłym roku na wiosnę. Nie spałam, tańczyłam, śpiewałam i pisałam jak szalona. I tak przez dwa miesiące. Z wszystkimi się kłóciłam, byłam pewna siebie, jak nigdy. Aha i jeszcze przed maturą, dostałam takiego kopa, że mogłam się uczyć dzień i noc. Jak na speedzie. Barbian patrzy na mnie spod cienkich okularów: "No to wszystko jasne. Ma pani zaburzenia maniakalno-depresyjne".
W mojej głowie pojawia się wielki znak zapytania. Co? Mężczyzna próbuje mi na chłopski rozum wytłumaczyć, co to znaczy. Oficjalnie to choroba afektywna dwubiegunowa. U niektórych ludzi mózg nie jest w stanie utrzymać nastroju w równowadze. Tacy pacjenci mają zawsze huśtawkę – albo bujają w obłokach i wpadają w euforię, albo w depresję. Nigdy nie osiągają stanu normalnego. Nie bez leków. "Ale niech się pani nie martwi, to można z powodzeniem leczyć". Mówi też, że prawdopodobnie mam to już od trzynastego roku życia, tylko teraz się nasiliło. Czy to uleczalne? "Nie. Ale biorąc leki można żyć normalnie".
Na koniec dostaję od niego plan zajęć. Terapia grupowa, artterapia, sport, muzyka. Zaczynam jutro o ósmej spacerem wzdłuż rzeki. Terapia sportem. Ja mam iść nad rzekę? Na most? Mówię mu, że wolę zostać w budynku, bo jak pójdę nad Mozelę, to nie gwarantuję, że do niej nie skoczę. Jestem sama zdziwiona moją otwartością. On na to, że nie powinnam się sama zamykać w szpitalu. "Drzwi są zawsze otwarte na tym oddziale, może pani iść do miasta, nawet pojechać do domu. Trzeba tylko mówić pielęgniarkom, kiedy się wróci. I jak pani nie wróci o umówionej porze, to wyślemy policję do domu. To standard u pacjentów zagrożonych samobójstwem".
Więc jestem oficjalnie zagrożona samobójstwem. Poczułam się tak, jakby to dopiero do mnie dotarło, a przecież już tak długo z tym żyłam.
Zostaję sama. Rozpakowuję się. W szafie zaskakuje mnie sejf. Mały, ale portfel się mieści. Myślę o polskich szpitalach, gdzie wszyscy wszystko kradną, ledwo się obejrzysz. Szafki zamykane na klucz. W oknach nie ma krat. Oczywiście myślałam, że w takim miejscu będą. Później od innych pacjentów dowiem się, że w oknach są pancerne szyby, w razie jakby ktoś wpadł na pomysł...
Wybieram sobie łóżko bliżej okna. Widok na parking. Pielęgniarka wskazuje mi palarnię, ku mojej uciesze jest tuż obok mojego pokoju. Oczywiście od razu się do niej udaję. Czuję ulgę, bo myślałam, że będę zmuszona do niepalenia. Jest to bardzo małe pomieszczenie z okrągłym stoliczkiem i krzesłami. Okna są uchylone, wzdrygam się z zimna. Odpalam papierosa. Przez oszklone drzwi widzę, że ktoś do mnie idzie. Jeszcze przez chwilę mam nadzieję, że może nie idzie do palarni, na darmo. Mężczyzna w średnim wieku wchodzi i siada koło mnie.
- Jesteś nowa?
- Na to wygląda – odpowiadam niepewnie.
Nie wiem, czego się spodziewać. Jestem w końcu w psychiatryku. Czy ten facet poderżnie mi gardło?
- Jestem Matthias – podał mi rękę. - Jesteś pod czternastką? To jesteśmy sąsiadami. - uśmiechnął się.
- Miło mi. Jestem Marlena.
- Jak?
- Marlena – sylabizuję.
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Długo już w Niemczech?
- Parę lat – odpowiadam zdawkowo, boję się.
- Dobrze mówisz po niemiecku. Z czym przychodzisz?
- Nie rozumiem...?
- Na co tu jesteś? Ja mam schizofrenię.
Dreszcz przechodzi mi po plecach.
- Mówią, że mam zaburzenia maniakalno-depresyjne.
- A tak, dużo tu takich mamy.
Tego dnia spotykam go jeszcze kilka razy w palarni i potem na kolacji. Jest miły, zawsze mnie zagaduje. Wciąż energicznie macha nogami, najwyraźniej ma taki tik nerwowy.
Kolacja jest koszmarna. Nie, nie chodzi o jedzenie. Jemy wszyscy razem w głównym pomieszczeniu, podzieleni na cztery stoły. Wspólne posiłki są częścią terapii. Nie wiem, gdzie usiąść, co robić i jak się zachować. Szybko kończę i uciekam. Nie odzywam się do nikogo ani słowem.
Tej nocy nie mogę zasnąć. Jest to dla mnie pierwsza z wielu nieprzespanych nocy w szpitalu Świętej Matki w Trewirze.

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież