Lucyna Olejniczak "Kobiety z ulicy Grodzkiej. Wiktoria" (Prószyński i S-ka)

Kiedy powiedziało się „a”, trzeba powiedzieć „b”. Po porcji wrażeń i emocji, jakich dostarczył mi pierwszy tom sagi „Kobiety z ulicy Grodzkiej”, czyli „Hanka”, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że sięgnięcie po drugi tom stanowi tylko kwestię czasu. Jak potoczą się losy Wiktorii, córki krakowskiego aptekarza? To pytanie na pewno nurtowało wszystkich czytelników. Autorka nie zamierzała dać na to łatwej i prostej odpowiedzi. Przeciwnie, pogmatwała dzieje bohaterów, sprawiając, że powieść z każdą kolejną stroną fascynuje coraz bardziej. 

Rok 1912. Wraz z Wiktorią wyruszamy do Paryża, gdzie kobieta nie ustaje w poszukiwaniach swojego ukochanego, by przekazać mu ważną informację. Przeżywa prawdziwy sprawdzian uczuć, znajduje przyjaźń i odkrywa swój talent plastyczny. Paryskie wydarzenia okażą się brzemienne w skutki. I to dosłownie. Nie zdradzę tu wielkiej tajemnicy fabuły, bo o tym mowa w opisie na okładce. Otóż niebawem na świat przybędzie kolejna potomkini obarczonego klątwą rodu… Wiktoria będzie musiała zmierzyć się nie tylko z samotnym macierzyństwem. Wkrótce ona i jej najbliżsi, pani Kasperkowa, Joasia, współpracownica z apteki Zosia, staną w obliczu wojennej rzeczywistości. Gdzie znajdą ostoję w trudnym czasie? Jaką rolę odegrają rodzice Filipa i co działo się z nim samym? Czy Wiktoria wykorzysta szansę zbudowania rodziny? Na ile „klątwa” zdeterminuje jej los? O tym wszystkim przeczytacie w drugim tomie sagi.

Przyznam, że choć wiele zdarzeń można przewidzieć, to i tak sporo nas zaskoczy, a emocji również w tym tomie brakować nie będzie. Dostarczy ich zwłaszcza otwarte zakończenie, zawieszenie akcji w ważnym momencie. I po raz kolejny przyjdzie zastanowić się nad ludzkimi charakterami, zaletami i wadami, słabościami, skłonnościami, bo choć czas i miejsce inne, to one jakby niezmienne, ciągle te same…. Nie znużą nas drobiazgowe opisy, czy rozbudowane dygresje, bo takowych w tej powieści po prostu nie ma. Lucyna Olejniczak zdążyła już przyzwyczaić czytelników do operowania konkretem, unikania dłużyzn i pozostawiania tylko tego, co niezbędne. Dała się także poznać jako twórczyni wyrazistych postaci i ciekawie odmalowanego tła. 

Autorka zgrabnie nawiązywała do pierwszej części, nie wyjawiając zbyt wiele. Na upartego, ktoś, kto nie czytał „Hanki”, poradzi sobie bez jej znajomości, ale jednocześnie nabierze ochoty na uzupełnienie fabuły. Zasiane zostało także ziarno pod kolejny tom, oto bowiem oprócz Matyldy pojawił się Lulek, a także bliźniaki, do tego jeszcze mamy „wiedeńską” gałąź rodziny Bernatów, również nie bez komplikacji. 

Przekornie powiem tak: nie czytajcie „Wiktorii”, nie sięgajcie po „Hankę”. Chyba, że lubicie obgryzać paznokcie niecierpliwiąc się „i co dalej, co dalej?”. Poczekajcie na „Matyldę” i wtedy dopiero hurtem pochłońcie całą sagę. Tylko pamiętajcie, aby zabrać się za lekturę w weekend, albo weźcie urlop, bo zarwana noc jest pewna jak amen w pacierzu.
Natomiast do autorki mam taką prośbę: Pani Lucyno, niech Pani nie każe nam długo czekać  na trzeci tom „Kobiet z ulicy Grodzkiej” i niech Pani powoli już zastanawia się nad kolejną sagą albo solidnym, opasłym tomiszczem nowej powieści. Głodni wrażeń czytelnicy nie mogą się doczekać. 

 

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież