"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 6 Agnieszka Turzyniecka

  • Drukuj

Dziewczynka z balonikami

Rozdział 6

 

Po początkowej fazie przerażenia i strachu przed pacjentami, zaczynam powoli poznawać ludzi. Wszyscy są bardzo mili. Spotykamy się głównie w palarni, dobrą okazją do zbliżenia są też terapie.

 

Jedną z pierwszych osób, jakie poznaję, jest Jakob. Już pierwszego dnia wprowadza mnie w tajemnice oddziału. Pokazuje, gdzie i kiedy można dostać kawę i ciasteczka, opowiada o pielęgniarkach. Jest tu już dwa miesiące, ma depresję. Mężczyzna ma już ponad siedemdziesiątkę, mógłby być moim dziadkiem, ale proponuje mi przejście na ty. Jest samotny, żona zostawiła go, gdy zaczęły się problemy zdrowotne. "Nie wytrzymała moich dołów" - mówi i poprawia siwe włosy. Jakob dostaje silne leki uspokajające. Mówi wolno, czasem w pół zdania zapomina, co chciał powiedzieć. Momentami mam wrażenie, że odlatuje gdzieś w swój świat, jest nieobecny. "Jak będziesz czegoś potrzebowała, możesz zawsze do mnie przyjść".

 

Anke jest niewiele starsza ode mnie. Wciąż się uśmiecha, ale jej oczy błyszczą od łez. Ma rodzinę, jest dekoratorką wnętrz. W szpitalu od miesiąca, na to samo, co ja.


Christine ma rewelacyjne poczucie humoru. Kiedy jest w palarni, można być pewnym, że będzie dużo śmiechu. Jest napuchnięta od leków. Łyka ich dwadzieścia dwie sztuki dziennie. Opowiada mi o swojej psychozie - słyszy głos. Ma on nad nią władzę, dyktuje, co ma robić. Jeśli głos powie "nie jedz", Christine nawet przez tydzień nie weźmie nic do ust. Jeśli głos powie "potnij się", Christine weźmie żyletkę i zrobi sobie sztychy. Pokazuje mi stare blizny. Ma je na całym ciele, jedna przy drugiej, okropny widok. Jej matka leży w budynku obok, w hospicjum, ostatnie stadium raka. Ale Christine się śmieje - zdrowo i zaraźliwie. Początkowo głównym tematem jej żartów jest moja nieporadność - wypomina mi, jaka byłam przerażona w pierwszych dniach. Nawet nikomu nie mówiłam dzień dobry, teraz mi wstyd.
 
- Myślałaś, że trafiłaś do czubków, nie? - pyta - Nie pomyliłaś się. Ale jeśli myślisz, że my jesteśmy świrami, to powinnaś zobaczyć osiemnastkę, tam się dopiero dzieje!
 
- Bogu dzięki, że mnie dali tu – odpowiadam – Byłaś tam, na osiemnastce?
 
- Byłam raz, przez dwa tygodnie. Siedziałam w akwarium.
 
- Co to jest?
 
- To jest pokój połączony oknem z dyżurką. Przy tym oknie cały czas siedzi pielęgniarka i cię obserwuje – nawet ci nie dadzą iść samej do ubikacji. Siedzi i gapi się dzień i noc. Można szału dostać.
 
- Co zrobiłaś, że cię tam zamknęli?
 
- Jak chcesz się tam znaleźć, to nic prostszego - śmieje się - wystarczy, że dasz komuś w zęby, najlepiej samemu lekarzowi.
 
Jej żarty są gorzkie, choć zabawne. Bije od niej gorycz.
 
- Serio kogoś pobiłaś? - patrzę na nią i nie wydaje mi się, żeby była do tego zdolna.
 
Nie, nie pobiłam. Ale mój głos kazał mi wybić okno w palarni. Waliłam krzesłem w szybę, która się oczywiście nie rozbiła, bo tu wszystkie okna są pancerne. Rzucili się na mnie, założyli pasy i dali zastrzyk w tyłek. Coś uspakajającego, ale tak silnie, że kompletnie odleciałam. Nie ma nic gorszego, niż obudzić się na drugi dzień w pasach. Nie możesz się ruszyć. Sikać ci się chce, ale nie możesz wstać. Poza tym na osiemnastce są po prostu czubki. Trafiają tam też kryminaliści na obserwację, albo ludzie, którzy nadają się tylko do zakładu zamkniętego, ale jak chwilowo nie ma dla nich tam miejsca, to ładują ich na osiemnastkę.

 

- A dlaczego właściwie trafiłaś na ten oddział?
 
- A, to długa historia. To było lato, pojechałam z rodziną na piknik na plac kempingowy. Poszłam do ubikacji i mój głos się odezwał – kazał mi się pociąć. Więc stłukłam lustro i się pocięłam – po nogach i rękach. Całe ciuchy miałam we krwi, więc je ściągnęłam. Przyszedł mój brat, zobaczył mnie taką zakrwawioną i pyta: „Co się stało?!”, a ja jak gdyby nigdy nic wypaliłam: „Okres dostałam”.

 

Zaczęłyśmy się śmiać. Christine swoim makabrycznym opowieściom zawsze potrafiła nadać nutkę czarnego humoru.

 

Unikam Marisy. Jest despotyczna i nie daje dojść do słowa. Wszystko wie lepiej. To ona uczy mnie robić na drutach, komentując przy tym, że jestem niepojętna. Marisa ma w brzuchu wielką gałę. Pokazuje mi ją - koło pępka wystaje gruby guz, wygląda to tak, jakby miała coś w środku. Mówi, że miała operację i lekarze zapomnieli jakiegoś narzędzia w środku. Jest tak przekonująca, że od razu jej wierzę. Od innych pacjentów dowiaduję się, że Marisa ma urojenia. W jej brzuchu nic nie ma - ale ona tak mocno uwierzyła w historię z zapomnianym narzędziem, że urósł jej ten guz. Podobno są kobiety, które uroją sobie ciążę i faktycznie zaczyna im rosnąć brzuch. Siła autosugestii jest rzeczą niepoznaną.

 

Jest jeden pacjent, który wciąż mnie obserwuje - w bardzo nietaktowny sposób. Po prostu gapi się jak sroka w gnat. Potrafi usiąść na przeciw mnie przy posiłku i cały czas nie spuszczać ze mnie wzroku. Uwe ma schizofrenię. Jest fotografem, jego piękne zdjęcia wiszą na korytarzach. Od kiedy się rozchorował, nie może wykonywać zawodu, bo trzęsą mu się ręce. Któregoś dnia siedzę w jadalni, w której mieści się też telewizor i kanapy. Robię szal. Uwe bezpretensjonalnie siada koło mnie i zaczyna się gapić. Nie wytrzymuję:

 

- Możesz przestać? - wyparowałam.
 
- Co przestać?
 
- Przyglądać mi się.
 
- Jesteś piękna, więc się patrzę.

 

O cholera, spadam stąd! Pozbierałam wełnę i uciekłam bez odpowiedzi. Nie potrzebny mi amant-czubek, jeszcze mi coś zrobi. Potem poznam Uwe bliżej i będzie mi głupio, że tak go potraktowałam.

 

Po ostatnim obchodzie próbuję przeczytać wydruk o trevilorze, który dostałam od lekarza. Cztery strony o składzie, działaniu i skutkach ubocznych. Na ostatniej kartce widnieje miejsce na mój podpis. Nie dostanę leku, dopóki go nie złożę. Kilka razy biorę się za czytanie, ale nie mogę się skoncentrować. Kiedyś dużo czytałam, teraz nie mogę przebrnąć nawet przez jedną stronę. Moje oczy śledzą tekst, ale myśli nie nadążają. Nie wiem, o co chodzi. Czuję się głupia i nieudolna. W końcu podpisuję bez poznania tekstu, wszystko jedno, chcę wreszcie dostać lek.

Pierwsze tabletki nie dają żadnych zmian. Nagle, na trzeci dzień czuję się dużo gorzej. Coś mnie ciśnie od środka. Chce mi się płakać, mam poczucie kompletnej beznadziei. W trakcie kolacji wybucham histerycznym płaczem. Szlocham głośno jak małe dziecko, nie mogę się powstrzymać. Nie ma powodu, dla którego płaczę. Już od lat nie robiłam tego z jakiegoś powodu. Po prostu czuję, jak żołądek mi podchodzi pod gardło i łzy same cisną się w oczy. Uciekam z jadalni, nie chcę, żeby mnie tak widziano. Moja sąsiadka przybiega za mną. Chce mnie pocieszyć, próbuje mnie przytulić. Wpadam w panikę, odpycham ją. Przecież ona niedługo umrze, jest taka stara, już prawie jest trupem, niech mnie nie dotyka, nie będę dotykać trupa! Do pokoju wpada pielęgniarka, akurat w momencie, kiedy odpycham Hannę. Przesadziłam - staruszka aż się zatoczyła. Nie mogę się uspokoić, już nie płaczę, wyję, wyję jakby mnie ze skóry obdzierali. Siostra wychodzi, po paru minutach wraca ze strzykawką. Poddaję się, wszystko mi obojętne. Po kilku sekundach wyciszam się. Zaczyna mi się kręcić w głowie. Czuję, jak moje ręce i nogi robią się ciężkie, z każdą minutą coraz bardziej, w końcu zamieniają się w ołów. Nie mogę się ruszyć. Opadam na łóżko i natychmiast