Meyer kontra Murakami, czyli jak zmierzyć wartość książki.

  • Drukuj

 Na wielkim ekranie właśnie pojawiła się ostatnia część sagi „Zmierzch”, filmu opartego na bestsellerowej powieści Stephenie Meyer. Książka od wielu lat bije rekordy popularności i nic nie wskazuje na to, aby wampirowy bum szybko się zakończył.

 

Sięgnęłam po „Zmierzch” z czystej ciekawości i przyznam, że czułam się trochę zażenowana tym, jak bardzo wciągnęła mnie saga. Bo niby jak to, ja, czytelniczka „dobrej” literatury, przypalam obiad nie potrafiąc oderwać się od powieści wykpiwanej przez większość?

 W głowie zagościło wówczas pytanie:

Czy w czasach, gdy  statystyki jednoznacznie potwierdzają upadek czytelnictwa, powinniśmy  dokonywać podziałów na książki lepsze i gorsze?

Czy czytając w autobusie, można z dumą prezentować okładkę Murakami, a Meyer czy Steel już nie?

I jakie w ogóle  przyjąć kryteria dzielące książki na te mniej i bardziej wartościowe.

Na zaprzyjaźnionym portalu uczestniczyłam w wielu dyskusjach na ten temat. Oczywiście ile ludzi, tyle zdań.

Jedni stoją na stanowisku, że poniżej pewnego poziomu schodzić nie wolno, że książka musi wnosić coś więcej niż tylko chwilowe emocje,  te najprostsze, na których tak łatwo jest grać autorowi.

Inni wielbią autorki podobne Meyer, bo dzięki nim  młodzież w ogóle po książki sięga.

 I jak tu znaleźć złoty środek?

Chyba najrozsądniej jest nie popadać w skrajności i przytaknąć twierdzeniu, że o gustach się nie dyskutuje.  

Zawsze znajdą się tacy, którzy nie wyjdą poza poziom książek dla „mas”  i tacy, którzy będą je bezwzględnie krytykować.  

Oczywiście należy wziąć też pod uwagę grupę, paradującą z Ulissesem w torebce, a pod kołdrą czytającą coś zgoła innego.

Najważniejsze,  że biblioteki i księgarnie wciąż jeszcze istnieją, a patrząc na rankingi najchętniej kupowanych książek, chcąc nie chcąc, musimy przyznać, że zawdzięczamy to głównie pasjonatom literatury bardzo popularnej.